„W każdy piątek mąż oczekuje ode mnie realizacji obowiązków małżeńskich. Twierdzi, że jako żona nie mam wyjścia”
„To była moja najczęstsza wymówka. I chyba najbardziej prawdziwa. Bo nie chodziło tylko o fizyczne zmęczenie. Byłam wykończona emocjonalnie. Z każdym kolejnym piątkiem czułam się coraz bardziej odklejona od siebie. Od niego też”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że małżeństwo można zorganizować w tabelce. Mój mąż, Maciej, był człowiekiem obowiązku – tak o sobie mówił. Lubił mieć wszystko zaplanowane: obiady, rachunki, sobotnie porządki i… nasz życie łóżkowe. Piątek wieczór – to był jego dzień. Zawsze. Niezależnie od tego, czy byłam zmęczona, czy miałam zły nastrój, piątki były „nasze”. I to nie dlatego, że tak czułam – tylko dlatego, że tak ustalił. Przez długi czas nie umiałam nawet tego nazwać. Wydawało mi się, że przesadzam. A potem przestałam spać spokojnie w czwartkowe noce.
Wszystko według grafiku
Maciej kochał planować. Kiedy tylko wracaliśmy z podróży poślubnej, kupił duży biały kalendarz ścienny i powiesił go w kuchni. Każdy miesiąc miał swoją kolumnę, a każdy tydzień – dokładnie rozpisany. Nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie, na początku czułam się bezpieczna. Wiedziałam, kiedy mamy wizytę u teściów, kiedy przypadają moje zmiany w pracy i kiedy Maciej ma siłownię. Miałam wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu.
Ale po kilku miesiącach w kalendarzu zaczęły pojawiać się też inne zapisy. Na przykład: „PT – wieczór z Asią”. I chociaż brzmiało to niewinnie, z czasem zrozumiałam, co dokładnie znaczyło. Maciej wyznaczył jeden dzień w tygodniu, który z góry był przeznaczony na seks. Nie pytał, nie rozmawiał – po prostu zapisywał. Mówił o tym, jakby to była wizyta u dentysty albo termin oddania PIT-u. Nie próbował nawet sprawdzać, czy mam ochotę. Twierdził, że związek wymaga systematyczności.
– Zasada to zasada – powiedział kiedyś, kiedy próbowałam się wycofać, bo źle się czułam. – Jak zaczniesz ją łamać, wszystko się rozpadnie.
Spojrzałam wtedy na niego i po raz pierwszy poczułam coś dziwnego. Nie złość. Nie smutek. Coś bliżej rezygnacji. Jakbym była trybikiem w jego zegarku. A przecież nikt nie pyta trybiku, czy dziś ma gorszy dzień. Po prostu ma działać.
Bez żadnych pytań
Z czasem przestałam w ogóle zastanawiać się, czy mam ochotę. Piątki stawały się automatyczne. Wieczorem zakładałam czystą piżamę, myłam się trochę dokładniej niż zwykle i kładłam się do łóżka wcześniej, jakby miało to coś zmienić. Maciej był punktualny jak w zegarku. Zawsze ten sam rytuał: szybki prysznic, krótkie spojrzenie, czasem bez słowa, czasem z krótkim komentarzem o tym, jak minął mu dzień. Potem gasił światło.
Nie pytał mnie o nic. Nie próbował mnie objąć wcześniej, nie próbował stworzyć atmosfery. Po prostu robił swoje. Byłam jak mebel. Jak łóżko samo w sobie – obecna, ale niepotrzebna jako osoba. Może się śmiał z kolegami, że jego żona to taka porządna dziewczyna, zawsze dostępna, nie marudzi, nie wymaga. A ja po prostu nie miałam już siły tłumaczyć mu, że to nie tak.
– Czemu się nie odzywasz? – zapytał raz, kiedy odwróciłam się na bok po wszystkim i udawałam, że śpię.
– Bo nie mam nic do powiedzenia – odpowiedziałam cicho.
– Przecież wszystko jest dobrze – rzucił i poszedł do łazienki.
To słowo – „dobrze” – brzmiało w jego ustach jak wyrok. Bo dla niego dobrze znaczyło: wszystko zgodnie z planem. Nie chciał wiedzieć, co naprawdę myślę. Nie chciał wiedzieć, czy czegoś mi brakuje. W piątek miał być seks. I to się zgadzało. Więc po co coś zmieniać? A ja – nawet nie wiem, kiedy – przestałam się na to w ogóle złościć.
Piątki i cisza między nami
Cisza zaczęła wypełniać nasz dom jak woda w wannie, powoli i nieubłaganie. Na początku nie było jej widać, była jak para – lekka, unosząca się po kątach. Ale potem osiadała na wszystkim. Na kuchennym stole, na naszych rozmowach, na moich myślach. W piątki mówiłam mniej niż zwykle. Maciej tego nie zauważał. Siadał jak co tydzień z laptopem do stołu, sprawdzał swoje notatki, kończył rozmowy służbowe. A ja? Ja krzątałam się bez celu. Próbowałam zająć ręce – gotowaniem, porządkami, przeglądaniem gazetek. Byle tylko nie siedzieć, byle nie czekać.
Kiedyś podjęłam próbę. W czwartek, dzień wcześniej, odważyłam się odezwać.
– Maciek... – zaczęłam niepewnie. – Może byśmy... może byśmy czasem odpuścili te piątki?
Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał.
– Odpuścili?
– No, nie zawsze mam ochotę. Czasem jestem zmęczona. Albo nie w nastroju.
Zamknął laptopa i skrzyżował ręce.
– A ja mam ochotę. I co wtedy? Mam się obejść smakiem?
To pytanie zbiło mnie z tropu. Czułam, że powinnam coś odpowiedzieć. Ale co? Że czasem trzeba? Że ja też się obchodziłam?
– Nie wiem – szepnęłam. – Po prostu chciałam, żebyś wiedział.
– Asia, to nie koncert życzeń. To małżeństwo. Obowiązki. Jak każdy inny dzień.
Cisza, która zapadła potem, nie była już neutralna. Była gęsta i twarda jak mur. I została z nami na długo. A ja, po tamtej rozmowie, już nigdy więcej nie poruszyłam tego tematu.
Nie miałam na to najmniejszej ochoty
Najgorzej było wtedy, gdy naprawdę nie chciałam. Gdy ciało mówiło „nie”, gdy wszystko we mnie się kurczyło na myśl o jego dotyku. Zdarzało się to częściej, niż chciałam przyznać – po stresującym dniu w pracy, po rozmowie z mamą, która znowu narzekała, że się nie uśmiecham, po prostu, bez powodu. Byłam kobietą, nie maszyną.
Ale Maciej tego nie widział. Albo nie chciał widzieć. Może nawet mu się wydawało, że jestem po prostu z natury chłodna. Bo nie protestowałam. Nie uciekałam. Leżałam spokojnie i pozwalałam mu robić swoje. Jakbyśmy odgrywali rolę, która już dawno przestała mnie interesować.
– Wszystko w porządku? – zapytał kiedyś, leżąc obok mnie, już po wszystkim.
Chciałam odpowiedzieć. Naprawdę. Ale nie wiedziałam, jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało jak pretensja. Więc tylko skinęłam głową.
– Bo tak jakoś… cicho dziś jesteś – dodał.
– Jestem zmęczona – rzuciłam i przewróciłam się na bok.
To była moja najczęstsza wymówka. I chyba najbardziej prawdziwa. Bo nie chodziło tylko o fizyczne zmęczenie. Byłam wykończona emocjonalnie. Z każdym kolejnym piątkiem czułam się coraz bardziej odklejona od siebie. Od niego też.
Unikałam jego wzroku. W weekendy udawałam, że wszystko jest dobrze. I w poniedziałek znów zaczynało się odliczanie. Cztery dni do kolejnego wieczoru z obowiązku. Nie wiedziałam już, czy jestem jego żoną, czy tylko elementem jego rutyny.
Przy zamkniętych drzwiach
Zaczęłam zamykać drzwi. Dosłownie. W piątki wieczorem, zanim zdążył wyjść spod prysznica, przekręcałam zamek w sypialni. Na początku pukał. Cicho, ale stanowczo.
– Asia, co robisz?
– Źle się czuję – odpowiadałam, próbując, żeby mój głos brzmiał normalnie.
– Dzisiaj piątek – przypominał mi, jakby to było święto państwowe.
– Wiem. Ale naprawdę dziś nie dam rady.
Nie krzyczał. Nie naciskał. Po prostu odchodził. Ale ja słyszałam w jego krokach to rozczarowanie, które próbował ukryć. I czułam się jak zła uczennica, która nie odrobiła pracy domowej. Przez całą noc leżałam z bijącym sercem, nasłuchując, czy nie wróci, czy nie spróbuje jeszcze raz. Nie próbował. Ale ja i tak nie spałam.
Zdarzyło się to trzy razy. Trzy piątki z rzędu. Za każdym razem z jakiegoś powodu czułam się winna. Nie dlatego, że zrobiłam coś złego, tylko dlatego, że ktoś bliski był zły na mnie. Albo rozczarowany. A ja przecież nigdy nie chciałam być rozczarowaniem. W czwarty piątek nie zamknęłam drzwi. Leżałam i czekałam. Maciej wszedł jak zwykle. Usiadł na brzegu łóżka i spojrzał na mnie.
– Już dobrze?
– Nie wiem – odpowiedziałam.
– To może... nie dziś? – zaproponował cicho.
To jedno zdanie zbiło mnie z tropu. Czyżby coś zrozumiał? Czyżby coś się zmieniało? Ale potem dodał:
– Bo i tak mi się dziś nie chce.
Nie wiedział, że złamał mnie bardziej niż wszystkie wcześniejsze piątki razem.
Nie jestem trybikiem w maszynie
Zrozumiałam to któregoś ranka, kiedy stałam przed lustrem w łazience. Patrzyłam na swoją twarz – zmęczoną, bladą, jakby nie do końca moją. I nagle dotarło do mnie, że nie wiem, kim jestem. Nie byłam już tą samą Asią, co kiedyś. Nie śmiałam się tak jak dawniej, nie miałam ochoty spotykać się z ludźmi, nie czekałam na żadne dni tygodnia. Wszystko, co czułam, obracało się wokół piątków. Albo raczej: wokół unikania ich.
Tego samego dnia zdjęłam z kuchennej ściany biały kalendarz, który wisiał tam od początku naszego małżeństwa. Odłożyłam go do szuflady, zamknęłam ją i usiadłam przy stole. Maciej patrzył na mnie jak na kogoś, kto zrobił coś absurdalnego.
– Co ty robisz?
– Wyrzucam grafik – powiedziałam spokojnie. – Już nie chcę żyć według harmonogramu.
– Przecież to tylko kalendarz.
– Nie, Maciek. To wszystko. Ty. Ja. Czwartki. My.
Nie odpowiedział od razu. Może nawet nie rozumiał. Ale ja w końcu zrozumiałam siebie. Nie chodziło o to, że nie chciałam go dotykać. Chodziło o to, że nie mogłam tego robić tylko dlatego, że „wypada”. Złożyłam ręce na stole i poczułam, że coś ze mnie spadło. Nie był to jeszcze koniec. Ale był to początek. Początek rozmów. Początek stawiania granic. Początek czegoś nowego, gdzie nie byłam już tylko „żoną na piątek”.
Asia, 34 lata
Czytaj także:
- „Rodzinny wyjazd do Chorwacji miał być świetnym pomysłem. Ale za wakacje z własnymi dziećmi powinni wypłacać szkodliwe”
- „Sąsiadki zazdroszczą mi, że po 60-tce mam odwagę całować się przed blokiem. Najchętniej zajrzałyby mi do łóżka”
- „Na pilatesie rozciągnęłam ciało i granice moralności. Obudziłam w sobie kobietę i prawie zdradziłam męża”

