Reklama

Jeszcze rok temu myślałam, że moje życie może nie jest bajką, ale jest stabilne. Tomasz, mój mąż, był moim oparciem. Zawsze powtarzał, że mamy siebie, więc niczego nam nie zabraknie. Mieszkaliśmy w szeregowcu na przedmieściach, spłacaliśmy kredyt, ale starczało na wszystko – i na rachunki, i na weekendowe kino z Weroniką, naszą córką. Ja zajmowałam się domem i czasem dorabiałam na umowach – korekty, redagowanie, jakieś pisanie na zlecenie. Nic wielkiego, ale wystarczało. Tomek zapewniał resztę.

A potem... telefon. Jeden telefon.

– Pani Anna N.? Przykro mi, ale... doszło do wypadku.

Zamarłam. Nie pamiętam, jak dojechałam do szpitala. Nie pamiętam, jak siedziałam w poczekalni, w której zapach środków dezynfekujących mieszał się z moją paniką. Nie pamiętam twarzy lekarza, który wyszedł i powiedział coś, co na zawsze zmieniło moje życie.

– Niestety, nie udało się go uratować.

Zemdlałam.

Gdy się ocknęłam, świat już nie był mój. Leżałam w sali, kroplówka, pielęgniarka coś mówiła, a ja tylko chciałam się cofnąć. Do wczoraj. Do ostatniego pocałunku w drzwiach. Do śniadania, kiedy marudził, że chleb suchy. Do tego, jak mówił do Weroniki: „Masz dziś sprawdzian? Będzie dobrze, jesteś mądrą dziewczynką”.

A teraz... Tomka nie ma. Nie mamy oszczędności. Nie mamy zabezpieczenia. Mamy kredyt, rachunki i zszokowaną nastolatkę, która patrzy na mnie z wyrzutem, jakby to była moja wina. A ja nie wiem, jak żyć.

Cisza po jego odejściu była najgorsza. Nikt mnie nie przygotował na taką samotność. Siedziałam w nocy na kuchennym krześle, gapiłam się w lodówkę i zastanawiałam się, czy lepiej będzie, jak po prostu zniknę. Ale nie mogłam. Weronika mnie potrzebowała. Tylko... ja nie miałam już nic. Ani planu. Ani siły. Ani pieniędzy.

W banku nie mieli litości

Weszłam do banku, ściskając w ręce świstek z numerem. Serce waliło mi jak oszalałe. Nie spałam prawie całą noc – przeglądałam dokumenty, próbowałam zrozumieć, czy Tomek naprawdę nie zostawił nic, żadnego zabezpieczenia, polisy… Cokolwiek.

– Numer sześćdziesiąt trzy – rozległ się głos z głośnika. Podniosłam się powoli. Czułam, jak drżą mi nogi. Podeszłam do okienka.

Za szybą siedział mężczyzna, może trzydziestoletni. Idealny garnitur, równo przycięta broda. Spokojny. Chyba za spokojny.

– Dzień dobry, pani Anno. Proszę usiąść.

Mój mąż zginął w wypadku – zaczęłam, zanim zdążyłam się rozsiąść. – Muszę się dowiedzieć, co dalej z kredytem. Mieliśmy wspólny.

Kiwnął głową, spojrzał w komputer.

– Niestety… Pan Tomasz Nowicki nie posiadał ubezpieczenia na wypadek śmierci. Kredyt pozostaje aktywny. Termin spłaty najbliższej raty upływa za pięć dni.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– Ale… Ale to chyba jakieś nieporozumienie. Tomasz zawsze powtarzał, że mamy wszystko zabezpieczone. Że nie muszę się martwić.

– Rozumiem – powiedział mechanicznie. – Ale dokumenty są jednoznaczne.

Zacisnęłam dłonie na torebce.

– To… co mam zrobić? Ja nie mam takich pieniędzy! Nie pracuję na etacie, wychowywałam dziecko, brałam dorywcze zlecenia… To był jego kredyt…

Spojrzał na mnie, pierwszy raz z jakimkolwiek cieniem emocji.

– Jeśli rata nie zostanie spłacona, bank rozpocznie procedurę windykacyjną.

Coś we mnie zgasło.

– Czy pan w ogóle wie, co ja teraz czuję?! – warknęłam. – Mąż nie żyje, córka płacze każdej nocy, a pan mi tu mówi o windykacji?

– Przykro mi, ale ja tylko… – próbował się bronić.

Niech się pan buja z tym „przykro mi”! Gdybyście mieli w sobie choć odrobinę ludzkiego podejścia…

Wstałam. Ręce mi się trzęsły.

– ...to nie traktowalibyście ludzi jak cyfry.

Wyszłam. Zostawiłam za sobą ciszę i chłód bankowej sali. A potem, pod drzwiami, usiadłam na schodku i się popłakałam jak dziecko.

Córka miała do mnie żal

– Sprzedajesz dom?! – zapytała gniewnie Weronika, stając w drzwiach kuchni.

Zamarłam z kubkiem w ręce. Mleko zaczęło kipieć. Syknęło, wylało się na palnik. Pachniało spalenizną. I czymś jeszcze – jakby końcem wszystkiego.

– Werka, posłuchaj…

– Nie! Nie chcę cię słuchać! – jej głos zadrżał, a oczy błyszczały od łez. – To nasz dom! Tata go wyremontował własnymi rękami!

– Wiem. Ale nie dam rady spłacać rat. Już jesteśmy winni za dwa miesiące. Komornik to tylko kwestia czasu.

Zatrzęsła się. Miała zaciśnięte pięści, jak wtedy, kiedy jako mała dziewczynka wpadała w furię, bo ktoś zabrał jej zabawkę. Teraz ktoś zabierał jej całe życie.

Tata by na to nie pozwolił! Gdyby żył, nic takiego by się nie działo!

Zabolało. Te słowa wbiły się we mnie ostrzej niż nóż.

– Weronika… – wyszeptałam, ale ona już odwróciła się na pięcie.

To wszystko przez ciebie! – krzyknęła z góry. – To ty go nam zabrałaś! Może gdybyś nie kazała mu jechać wtedy po te głupie dokumenty, to…

Nie dokończyła. Trzasnęły drzwi.

W kuchni zapach spalenizny był już nie do zniesienia. Otworzyłam okno, ale powietrze nie pomagało. Usiadłam przy stole. „To ty go nam zabrałaś”. Nie wiedziała, co mówi. Miała prawo być zła, zagubiona. Ale te słowa...

Zamknęłam oczy. Próbowałam się nie rozpaść. Próbowałam nie zacząć nienawidzić siebie.

– Nie jestem złą matką – szepnęłam. I zaraz potem: – Ale może… może jestem.

Musiałam sprzedać wszystko

– Dwa tysiące za ten samochód? – spojrzałam na mężczyznę z ogłoszenia. – On jest wart przynajmniej cztery.

– Byłby, gdyby nie lakier, zawieszenie i pęknięty zderzak. Pani mówiła przez telefon, że chce sprzedać szybko.

Zacisnęłam zęby. Jasne, że mówiłam. Nie miałam czasu ani pieniędzy na ogłoszenia i przeglądy.

– Niech będzie – westchnęłam. – Zabieraj go pan.

Wróciłam pieszo. W kieszeni miałam dwa tysiące wymiętych banknotów. Serce bolało. To był nasz pierwszy wspólny zakup z Tomaszem.

Kilka dni później przyszła kolej na biżuterię po mamie. Złote kolczyki w pudełeczku z lat 80., sygnet po dziadku, łańcuszek, który założyłam na studniówkę. Wszystko oddałam do lombardu. Kobieta za ladą liczyła błyskotki z obojętnością, jakby sprawdzała świeżo wyłowione śledzie.

– Trzysta pięćdziesiąt. Weźmie pani?

Skinęłam głową.

Ostatni był dom. Agent nieruchomości przyszedł z tabletem i chłodną miną. Przechadzał się po pokojach jak po pustym magazynie. Nie patrzył na zdjęcia na ścianach, nie słuchał, gdy mówiłam, że Tomasz własnoręcznie układał panele w sypialni.

– Rynek trochę stanął – mruknął. – Ale to dobra lokalizacja. Za osiemset może pójść. Szybko, jak pani chce.

– Chcę – odparłam cicho. – Chcę już to skończyć.

Podpisując akt sprzedaży, długopis wypadł mi z ręki. Ręka mi drżała. Agent podał mi inny – promocyjny, z logo jego firmy. Chciałam mu powiedzieć, że to nie dom – to mój świat. Ale milczałam.

Tego samego dnia sąsiadka, pani Teresa, podeszła do mnie, kiedy wynosiłam pudła.

– Ania, kochana, przeprowadzasz się? – zapytała ze zdziwieniem.

Zacisnęłam powieki.

– Tak. Czas iść dalej.

W nowym mieszkaniu pachniało farbą. Było cicho. Zbyt cicho. Weronika nie odzywała się od tygodnia. Spojrzałam na ściany.

– To już nie jest moje miejsce – szepnęłam. – To tylko ściany.

Teściowa mnie zszokowała

W pamięci wciąż wracałam do pogrzebu Tomasza. Pamiętam go jak przez mgłę. Tylko zimno. I ten przeklęty wiatr, który ciągle przewracał kwiaty. Stałam przy trumnie z Weroniką u boku, a ona wpatrywała się w ziemię. Nie płakała.

Potem była stypa. Kawa w styropianowych kubkach, ciasto od teściowej i rozmowy, których nie chciałam słyszeć.

– Biedaczka. I co teraz zrobi?

Nie pracowała przecież. Jak ona da sobie radę?

Uciekałam wzrokiem od spojrzeń. Aż podeszła ona – matka Tomasza.

– Możemy porozmawiać na osobności? – zapytała chłodno.

Przytaknęłam. Weszłyśmy na klatkę schodową. Ściany brudne, schody skrzypiały. Pachniało kurzem i starym mopem.

– Tomek nie był głupi – zaczęła. – On planował. On zawsze miał wszystko poukładane. Nie wierzę, że nic ci nie zostawił. A może… po prostu ty wszystko zmarnowałaś?

Zamarłam.

– Jak możesz coś takiego mówić? – wyszeptałam.

Patrzę, jak żyjecie. Sprzedałaś dom, nie masz pracy. Zostawiłaś moją wnuczkę bez poczucia bezpieczeństwa. Gdyby Tomek żył, nie musiałabyś żebrać.

To słowo – „żebrać” – uderzyło we mnie jak cios.

– Dość – przerwałam jej. – Nie masz pojęcia, przez co przechodzę. Nie wiesz nic o moim życiu. A jeśli tak łatwo ci oceniać, to może ty zajmij się Weroniką i rachunkami?

Spojrzała na mnie jak na obcą osobę. Bez emocji.

– Ja przynajmniej potrafię gospodarować.

– A ja potrafię kochać! – wykrzyknęłam. – Nawet jeśli wszystko się sypie, nie przestanę być matką. Ani żoną. Nawet jeśli jestem już tylko wdową!

Zamilkła.

Odwróciłam się i wróciłam do środka, drżąc. Weronika siedziała na kanapie. Spojrzała na mnie niepewnie.

Coś się stało?

Pokręciłam głową i wymusiłam uśmiech. Ale w środku… czułam się jak pusta skorupa. Może mają rację. Może jestem do niczego.

Odzyskałam nadzieję na lepsze czasy

Pracę znalazłam przez przypadek – ogłoszenie na tablicy przy markecie. Sklep z używaną odzieżą, poszukują kogoś „energicznego i uczciwego”. Uczciwa byłam, energii nie miałam za grosz, ale poszłam.

– Dzień dobry. W ogłoszeniu było… – zaczęłam nieśmiało.

Szefowa spojrzała na mnie przez okulary.

Pracowała pani wcześniej w handlu?

– Nie. Ale szybko się uczę. Muszę się nauczyć.

– To wystarczy – uśmiechnęła się. – Potrzebuję kogoś od zaraz.

Zaczęłam następnego dnia. Składanie ubrań, wieszanie, metkowanie. Ciężko było, szczególnie z nogami po godzinach stania. Ale po tygodniu przestałam liczyć odciski.

Podczas przerwy usiadłam na zapleczu. Obok mnie – Kasia, dziewczyna w moim wieku, choć wyglądała na młodszą. Papieros w dłoni, paznokcie złamane, zmęczone oczy.

Sama jesteś? – zapytała.

– Wdowa – odpowiedziałam od razu. – Mam córkę. A ty?

Mój mąż uciekł do Niemiec. Z jakąś Sylwią. Zostałam z trójką dzieci. I ratą za mieszkanie.

Roześmiałyśmy się obie. Gorzko. Ale śmiałyśmy się naprawdę.

– Myślałam, że jestem sama – powiedziałam cicho.

– Nie jesteś. My wszystkie tu swoje przeszłyśmy. Ale jeszcze stoimy. To już coś, nie?

Wieczorem wróciłam zmęczona, nogi miałam jak z ołowiu. W kuchni pachniało makaronem. Weronika stała przy kuchence.

Zrobiłam obiad – powiedziała bez patrzenia. – Chciałam ci pomóc.

– Dziękuję, kochanie.

Usiadłyśmy. Jadłyśmy w ciszy. W pewnym momencie spojrzała na mnie.

– Mamo?

– Tak?

Dziękuję, że się nie poddałaś.

Zacisnęło mi gardło. Pogłaskałam ją po głowie. A w środku, pierwszy raz od miesięcy, coś drgnęło. Jakby cień nadziei. Może jeszcze kiedyś się uśmiechnę bez bólu.

Anna, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama