Reklama

W kuchni pachniało kapustą z grzybami, palce miałam już całe pomarszczone od moczenia śledzi, a stopy od rana w kapciach, które znały każdy kafelek mojej podłogi. Święta. Magia, radość, rodzinne ciepło i... ból pleców. Ale ja zawsze mówiłam, że święta to nie czas radości – to czas poświęceń. Zwłaszcza dla tych, co je organizują.

Znów było tak samo

Jak co roku, wszystko było na mojej głowie. Mój Marek, mój synek – „bohater Wigilii”, jak mawiałam ironicznie – miał tylko przyjechać i usiąść do stołu. A jego żonka, ta cała Patrycja, jak zwykle pojawi się w płaszczyku z Zary, z paznokciami zrobionymi za dwie stówy i z tym swoim wyrazem twarzy, jakby wpadła tu przypadkiem, szukając Starbucks’a. Gdyby chociaż raz zapytała, czy w czymś pomóc... Ale nie. Przecież ona to dama – nie dotyka cebuli, bo „pachnie”.

Z roku na rok robiłam to samo – pierogi, uszka, barszcz, kompot z suszu. I z roku na rok czułam to samo – zmęczenie, żal i złość. Na Marka, że nic nie widzi. Na Patrycję, że nie chce widzieć. I na siebie, że nie potrafię im obu powiedzieć, żeby w końcu się ogarnęli.

Czasem siadam sobie późnym wieczorem z kieliszkiem nalewki i wspominam święta sprzed lat. Kiedy Marek był mały, kiedy śmiał się, dekorując choinkę, kiedy biegał w rajstopach po domu, a ja czułam, że to wszystko ma sens. Teraz? Teraz mam wrażenie, że święta to teatr – a ja jestem i scenarzystką, i reżyserką, i sprzątaczką po spektaklu.

Aż do tej jednej Wigilii. Kiedy Patrycja zapytała mnie, gdzie jest mop. A ja pomyślałam, że może i cuda się zdarzają. Tylko pytanie – po co?

Nie przepadałam za synową

– Zofia, ja nie wiem, ja naprawdę nie wiem, co ten mój Marek sobie myślał, że ją wziął. Ona to nawet barszczu nie umie odróżnić od soku pomidorowego! – sapnęłam, stawiając przed sąsiadką talerzyk z sernikiem.

– Pewnie u nich to wszystko z kartonika – mruknęła Zofia, wsuwając sobie widelec do ust. – Teraz to młode takie są. Tylko paznokcie, diety i joga na macie. A spróbuj takiej powiedzieć, żeby ziemniaki obrała, to zaraz się obrazi.

Siedziałyśmy przy kuchennym stole, jak co roku, dzień przed Wigilią. Zofia – moja przyjaciółka – wpadała do mnie, żeby „pomóc”, ale kończyło się jak zwykle: ja w fartuchu, ona z sernikiem i kawą. I dobrze.

– Mówię ci, Zośka, kiedyś to syn był grzecznym chłopcem. Słuchał, pomagał. A odkąd ma tę swoją Patrycję, to jakby mu ktoś mózg w blenderze zmiksował. Tylko „Patrycja tak mówi”, „Patrycja nie je glutenu”, „Patrycja uważa, że mama przesadza”.

A może on po prostu jest zakochany, Bożenka? – zapytała Zofia z zacięciem, jakby jej się włączył tryb terapeuty.

– Zakochany? – parsknęłam. – W Barbie, co przychodzi na Wigilię z gotowym ciastem z cukierni i mówi, że domowa atmosfera to przeżytek?

Zofia roześmiała się tak, że sernik jej stanął w gardle.

– Ona cię chyba trochę denerwuje, co?

– Mnie? Mnie nic nie rusza – skłamałam, ścierając ręką blat. – Po prostu nie rozumiem, jak można nie wiedzieć, co to barszcz czerwony. Ale okej. Może w tym roku się ogarnie. Może chociaż talerze po sobie sprzątnie.

– A może ci jeszcze podłogę umyje – zażartowała Zofia.

– Prędzej cud w Betlejem. – Uśmiechnęłam się, nieświadoma, że to zdanie jeszcze do mnie wróci.

Przyjechali oboje

– Ooo, kochani! – zawołałam z przesadnym entuzjazmem, gdy tylko Marek i Patrycja przekroczyli próg.

Marek, jak to Marek, uśmiechnięty, z torbą prezentów i trzema buziakami dla mamusi. Bożonarodzeniowy klasyk. Patrycja – bez buziaków, z miną, jakby przyjechała na audyt do schroniska. I żeby nie było – była miła. Tak po swojemu. Czyli uśmiechnięta, ale nie za bardzo. Jak ekspedientka w butiku: „Pomóc w czymś?” – „Nie trzeba, tylko oglądam”.

– Makijaż ładny – rzuciłam, zerkając na jej konturowanie twarzy godne influencerki. – A paznokcie całe – nie zmywałaś dziś, co?

Patrycja zatrzymała się na sekundę, jakby nie wiedziała, czy to żart, czy przytyk. A przecież wiedziała. Ja też bym wiedziała.

Dzisiaj tylko pakowałam prezenty – odpowiedziała gładko. – Dla wszystkich. Mam nadzieję, że nie zapomnieliśmy o nikim.

– No, chyba że o mopie – mruknęłam pod nosem, ale Marek już zagłuszył to słowami „Mamusiu, ale pięknie pachnie!”.

Spojrzałam na niego z mieszanką czułości i złości. Bo Marek był grzeczny chłopiec. Mój chłopiec. Tylko gdzieś mi go zabrała. Ta, co z gracją omijała kuchnię, jakby była skażona. Stała teraz obok choinki, cykała zdjęcia wnętrza jak do katalogu.

W kuchni rzuciłam okiem na stół. Obrus bez jednej fałdki, świeczki symetrycznie, sianko pod talerzem, ryba po grecku w szklanej paterze. I ja – po raz kolejny sama. Bo przecież nikt nie zapytał: „Bożena, w czym pomóc?”. Nikt, oprócz ciszy. Westchnęłam ciężko i wróciłam do karpia. Z tyłu usłyszałam śmiech Patrycji. Jeszcze ci się świąteczny nastrój odmieni, dziewczyno... – pomyślałam.

Byłam w szoku

Kompot z suszu stał na stole. Z rodzynkami, z goździkami, z dokładnie tym aromatem, który czuć było u mojej mamy, zanim jeszcze znałam słowo „Wigilia”. To miał być spokojny wieczór. A przynajmniej taki był plan.

Tylko że plany w tym domu są jak śnieg w grudniu – niby powinien być, ale i tak zawsze coś zaskoczy.

– Babciu, Filip rozlał! – zawołała Julka, wnuczka szwagra. Siedziała obok miseczki z kutią, a jej białe rajstopki były już ochlapane brązową plamą.

– Co się stało? – zareagowałam z kuchni.

– Kompot się wylał, babciu. Dużo – dołożyła słodko, nieświadoma, że właśnie wbiła sztylet w moje serce. Na świeżo wyprany obrus. Ten z koronką, robioną jeszcze przez moją ciocię.

Zamknęłam oczy. Liczyłam do dziesięciu. Oddychałam przez nos, jak mówiła terapeutka w programie telewizyjnym.

I wtedy to się stało.

A gdzie jest mop? – zapytała Patrycja.

Spojrzałam na nią, jakby powiedziała, że wegański pasztet z soczewicy smakuje jak prawdziwy.

– Przepraszam? – Uniosłam brwi.

– Mop – powtórzyła, wstając od stołu. – To ja zetrę, spokojnie.

Cisza.

Marek zamarł z widelcem w dłoni, Julka nadal macała kutię, a ja… stałam jak wmurowana.

– Mop jest w łazience – powiedziałam, jakby przez mgłę. – Za pralką.

– Super – rzuciła i poszła. Ot tak. Bez westchnięć, bez miny męczennicy.

Usiadłam z powrotem. Zofia spojrzała na mnie znacząco. Nie musiała nic mówić.

No popatrz, a jednak cuda się zdarzają – szepnęłam tylko pod nosem i wzięłam łyk kompotu.

Tego wieczoru smakował jak szampan.

Może to dobra dziewczyna

Kiedy Patrycja wróciła z łazienki, niosła mop jak sztandar. Zaczęła wycierać plamę z taką powagą, jakby to było święte miejsce. Ja tylko stałam i patrzyłam.

– Nie trzeba – powiedziałam z obowiązku, bo tak wypadało. Ale nie przesadziłam z przekonaniem.

– Wiem, że nie trzeba – odpowiedziała spokojnie Patrycja, wykręcając mop do wiadra. – Ale może akurat raz chcę.

Zatkało mnie. Słowo daję, zatkało. Poszłam za nią do kuchni, gdzie odstawiała wiadro na miejsce. Stanęłyśmy obok siebie.

– Zdziwiłaś się, co? – zapytała cicho, nie patrząc na mnie.

– Trochę – przyznałam. – Ale cudów nie wypada kwestionować.

– Po prostu… czułam się jak intruz. Jak gość, co tylko je i zostawia brudne naczynia. Chciałam zrobić coś dobrego. Choć raz.

– Dobre uczynki najlepiej smakują w Wigilię, co? – mruknęłam, udając, że poprawiam ręcznik kuchenny.

– A może po prostu czasem trzeba się jakoś odwdzięczyć. Za to wszystko, co robisz.

Spojrzała mi wtedy w oczy i... nie było tam ani cienia złośliwości. Żadnego wyższościowego spojrzenia. Tylko zmęczona dziewczyna, która też pewnie chciała poczuć się jak część rodziny, a nie jak dodatek do syna. Ale ja… nie umiałam. Nie umiałam podziękować. Zamiast tego nalałam jej kompotu i podałam bez słowa.

Podsłuchałam rozmowę

Wieczorem dom ucichł. Dzieciaki rozbiegły się z prezentami, starszyzna zasiedziała przy herbacie, a ja myłam naczynia, jak zawsze – sama. I to by mi nie przeszkadzało, bo przecież jestem przyzwyczajona. Ale tym razem... nasłuchiwałam.

Z kuchni słyszałam ich głosy – Marka i Patrycji – ciche, ale nie na tyle, by nie rozpoznać tonu. Nie krzyczeli. Ale było w tym coś dusznego, zawieszonego, jakby każde słowo ważyło tonę.

– Nie rozumiesz mnie, Marek – mówiła Patrycja. – Ja nie chcę co roku przyjeżdżać tu i siedzieć jak mebel. Niby jestem, ale nikt mnie tu nie widzi.

Przestań, przecież mama się stara... – Marek próbował mediować, jak zwykle.

– Stara? – prychnęła. – Nie powiedziała dziś ani razu „dziękuję”, nawet jak wycierałam jej podłogę. Za to skomentowała mój makijaż i podała barszcz tak, że prawie mi zalał kolana.

– To... taki jej sposób bycia – szepnął Marek.

– A ja mam dość tego sposobu. Dość Wigilii, na których muszę uważać na każdy gest. Marek, ja tu nie chcę wracać. Nie w takiej atmosferze. I nie chcę się tobą dzielić z twoją matką.

Zamarłam z mokrą ściereczką w dłoni. Ona nie chce wracać.

A ja? Ja poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. Coś między złością a pustką. I żalem. Bo przecież nie zrobiłam nic złego. Wszystko zrobiłam jak trzeba – ugotowałam, wyprałam obrus, poukładałam sztućce. I co z tego?

– To idź do niej – powiedziała nagle Patrycja.

Ale Marek nie przyszedł. Zamiast tego usłyszałam, jak włączają telewizor. Może jednak powinnam wyciągnąć rękę do synowej?

Bożena, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama