Reklama

Nie lubię grudnia. Nie chodzi tylko o mróz, ciemności czy kolejki w sklepach. Doskwiera mi raczej ta duszna samotność, która kładzie się cieniem na każdej chwili. Od kilku lat spędzałem Wigilię sam, z telewizorem i paczką pierogów z marketu, jakby to miało cokolwiek wspólnego z ciepłem świąt. Gdy wszyscy dzielą się opłatkiem, ja dzielę się tylko ciszą z pustym mieszkaniem. Nie oczekiwałem już cudów ani nawet ludzkiej życzliwości. Aż wydarzyło się coś, co zmieniło moje życie. Przed świętami pomogłem bezdomnej kobiecie. I to ona odmieniła mój los.

Podniosła na mnie wzrok

To był jeden z tych dni, kiedy wszystko wydaje się zbędne. Praca w biurze skończyła się wcześniej, bo większość ludzi brała urlop przed świętami. Ja nie miałem dokąd iść, więc włóczyłem się bez celu po centrum handlowym, udając, że coś kupuję. Światełka, choinki, kolędy sączące się z głośników — to drażniło mnie bardziej niż zwykle. Wszyscy pędzili z siatami pełnymi prezentów, uśmiechnięci, rozgadani, jakby grudzień był jakimś osobnym światem, z którego mnie wykluczono.

Wracałem powoli do mieszkania, zatrzymując się przy każdej witrynie, byle tylko odwlec moment, w którym przekroczę próg pustego lokum. Nie zapalałem choinki, bo jej nie miałem. W lodówce czekało kilka pierogów i kawałek śledzia w słoiku. W mojej głowie była tylko cisza. Kiedy mijałem przystanek autobusowy, zobaczyłem ją. Siedziała na ławce, z twarzą schowaną w kapturze. Trzymała plastikowy kubek z gorącą herbatą, chyba z jakiegoś pobliskiego baru. Obok niej leżał wypchany plecak i zawinięty w koc pies, który wyglądał jak brudna kulka futra. Zatrzymałem się tylko na sekundę, nie wiem czemu. Nie patrzyła na mnie, jakbym był przezroczysty. Minąłem ją. Zrobiłem dwa kroki, trzy... I coś mnie tknęło.

— Wszystko w porządku? — zapytałem, choć to było zupełnie nie w moim stylu.

Podniosła na mnie wzrok. Oczy miała niebieskie, zmęczone, a przy tym starsze niż jej twarz. I wtedy właśnie się zaczęło.

Skręciło mnie w żołądku

— Tak, proszę pana. Wszystko w porządku — odpowiedziała cicho, z akcentem, który trudno było przypisać do konkretnego regionu. Głos miała suchy, ale spokojny. Nie brzmiała jak ktoś, kto błaga o litość. Raczej jak ktoś, kto dawno już przestał czegokolwiek oczekiwać.

Pokręciłem głową. Nie wiedziałem, co zrobić z tą rozmową, a właściwie z tą kobietą. Przecież nie zabiorę jej do siebie. Nie jestem bohaterem. Ba, nie potrafiłem nawet zadbać o siebie, co dopiero o obcą osobę i jej psa.

Nie jest pani głodna? — zapytałem tylko, jakby to było coś, co mówię codziennie bezdomnym. A przecież nie mówiłem. W zasadzie nigdy nie rozmawiałem z kimś, kto żył na ulicy. Zawsze odwracałem wzrok.

— Zjadłabym coś ciepłego. Ale to piesek bardziej. On nie narzeka, ale widać po nim, że ledwo się trzyma.

Skręciło mnie w żołądku. Miałem przy sobie gotówkę, nie za wiele, ale starczyło na dwa zestawy w barze mlecznym. Zaproponowałem jej, żeby poszła ze mną. Z wahaniem wstała, wzięła plecak i psa. W barze siedzieliśmy przy oknie. Ja jadłem schabowego, ona zupę. Pies dostał miskę z resztkami mięsa. Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu zapytałem:

— Jak się pani nazywa?

Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.

— Tamara — odpowiedziała po chwili.

— A pies?

— Miki.

Skinąłem głową. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że właśnie zaczęła się jedna z najważniejszych znajomości mojego życia.

Czułem się głupio

Zupa była zwykła, pomidorowa z ryżem, ale Tamara jadła ją z takim skupieniem, jakby to był rarytas z drogiej restauracji. Nie spieszyła się, nie chlipnęła ani razu. Coś w jej manierach zaskakiwało. Była zziębnięta, nieumalowana, w za dużej kurtce i starych butach, ale jednocześnie widać było, że nie zawsze żyła na ulicy.

— Długo pani tak…? — Zawahałem się.

Spojrzała w bok, jakby szukała odpowiedzi na ścianie.

— Od wiosny — powiedziała w końcu. — Straciłam mieszkanie po rozwodzie. Wynajęłam coś taniego, ale właściciel chciał z dnia na dzień podwyżkę. Nie dałam rady. Potem pies się rozchorował, ja straciłam pracę i... już się nie podniosłam.

— Rodzina?

— Nie pytam ich o pomoc. Nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Mówią, że to mój wybór.

— A to był pani wybór?

Tamara popatrzyła na mnie długo, bez gniewu, za to z czymś, co mogło być ironią albo żalem.

Nikt nie wybiera bezdomności, proszę pana. To się po prostu przydarza, jak zima w listopadzie. Nie pytasz, czy chcesz. Po prostu wstajesz pewnego dnia i masz ją pod drzwiami.

Zamilkłem. Czułem się głupio. W moim życiu najgorsze, co mnie spotkało, to samotność w święta. A dla niej codzienność była walką o przetrwanie.

— I tak codziennie?

— Czasem śpię w noclegowni, jak nie mają limitu. Czasem pod mostem. Czasem ktoś mnie przegoni, a czasem... ktoś postawi zupę.

Uśmiechnęła się smutno. W tej chwili naprawdę nie wiedziałem, co będzie dalej. Nie mogłem jej jednak tak po prostu zostawić.

Patrzyła na mnie długo

Długo siedzieliśmy w tym barze. W końcu Tamara powiedziała, że musi iść, że nie może zajmować stolika w nieskończoność. Wyszliśmy razem. Nie pytałem, gdzie idzie — po prostu szedłem za nią, jakby to było oczywiste. Zatrzymała się przy ścianie jednego z zamkniętych kiosków. Obok, w cieniu, stały dwa kartony, przykryte starym kocem. Jej „dom”.

— Tu spędzi pani noc?

— Gdzieś trzeba. Jak się ułoży koc i zasłoni od wiatru, to nie jest najgorzej. Zresztą, dziś nie pada, więc... luksus.

W tamtym momencie coś we mnie pękło. Ta kobieta, z którą przed chwilą jadłem obiad, która miała więcej godności niż niejeden człowiek w garniturze, miała spać na zimnym chodniku przy kiosku. A ja miałem wrócić do mieszkania, do łóżka, do kaloryfera.

— Może... mogłaby pani zostać u mnie na jedną noc? — wypaliłem, sam siebie zaskakując.

Tamara spojrzała na mnie podejrzliwie.

— Nie wiem, co pan sobie myśli, ale...

— Nic nie myślę — przerwałem. — Mam kanapę, gorącą herbatę i łazienkę. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, tylko... nie chcę, żeby pani tu marzła. Szczególnie przed świętami.

Patrzyła na mnie długo. Pies zaszczekał cicho, jakby chciał wesprzeć moją propozycję.

— Jedna noc — powiedziała w końcu. — Tylko jedna.

I tak zaprosiłem do domu bezdomną kobietę i jej psa. Tak też zaczęły się święta, jakich nigdy nie planowałem.

Jestem naprawdę... z kimś

Wigilia wypadła w niedzielę. Tamara została u mnie już trzeci dzień, choć codziennie mówiła, że jutro pójdzie. Zawsze znalazł się jakiś powód, by została jeszcze jedną noc. A to trzeba było wysuszyć koc, a to Miki kulał, a to ja, głupi, prosiłem, by została, bo „tak pusto się robi”.

Rano ubrałem się i wyszedłem do pobliskiego sklepu, kupiłem małą choinkę w doniczce i kilka prostych ozdób. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Tamara pomagała mi zawiesić bombki, a Miki spał zwinięty pod stołem. W kuchni pachniało barszczem z torebki, ale dodaliśmy do niego własnoręcznie usmażone uszka. Mieliśmy też rybę z mrożonki, śledzie, a nawet kawałek makowca — choć kupiony, był jak domowy, bo jedzony z kimś.

— Wiesz, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam prawdziwą Wigilię? — zagadnęła Tamara, patrząc na małe światełka na choince. — Zawsze coś było nie tak. A to samotnie, a to w szpitalu z matką. Później już przestałam liczyć.

— U mnie było za cicho, żeby to nazwać świętami. Teraz... jest inaczej — przyznałem.

Podaliśmy sobie po opłatku. I choć oboje mieliśmy drżące ręce, zrobiliśmy to jak trzeba. Powiedzieliśmy sobie kilka słów. I nagle, między tą ciszą, między kolędami w radiu i szczekaniem Mikiego, coś się zmieniło. W tym małym mieszkaniu, do którego wcześniej tylko samotność miała klucz, po raz pierwszy od lat poczułem, że jestem naprawdę... z kimś.

Nie jestem sam

Po świętach Tamara została. Nie musiałem jej namawiać. Sama powiedziała, że pójdzie „jutro”, ale jutro już nie przyszło. Z dnia na dzień przestaliśmy udawać, że to tymczasowe. Zaczęliśmy dzielić się obowiązkami — ja robiłem zakupy, ona gotowała coś z niczego. Miki miał swoje miejsce na kocu, ale najczęściej spał na moich kapciach.

Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Po prostu żyliśmy. Pierwszy raz od lat budziłem się i słyszałem oddech drugiej osoby w pokoju. Ktoś zaparzał herbatę. Ktoś mówił: „Załóż szalik, mróz dziś okrutny”. I to wystarczało. Któregoś dnia Tamara przyniosła ulotkę z organizacji pomagającej kobietom po kryzysach życiowych. Powiedziała, że chce spróbować znów stanąć na nogi, że to tylko na próbę. Nie chciała być dla mnie ciężarem. Wyszedłem wtedy z kuchni, przyniosłem pusty kubek i postawiłem przed nią.

— Jeśli to jest ciężar, to ja go chętnie niosę. Tylko... nie znikaj.

Nie zniknęła. Znalazła wolontariat, później pracę w schronisku dla zwierząt. Zaczęła się śmiać częściej. A ja uczyłem się, jak być dla kogoś oparciem. Minął rok. Dziś znów jest grudzień. W kącie stoi ta sama choinka, teraz większa, zrobiliśmy z niej domową tradycję. Wigilia będzie za kilka dni. Już nie boję się jej jak dawniej. Nie jestem sam. I nie wiem, czy Tamara była aniołem, ale jeśli tak, to taki chodzi w ciężkich butach i pachnie barszczem z czosnkiem.

Michał, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama