Reklama

Nie szukałam miłości. Ba! Miłość to było ostatnie, czego mi trzeba po tym, jak Krzysztof zostawił mnie z walizkami i pierścionkiem zaręczynowym. Okazało się, że byłam dla niego jedynie „chwilowym zauroczeniem”. Tak to ujął. Cudownie, prawda?

Na Mazury pojechałam z Haliną i Anką, moimi dwoma najlepszymi przyjaciółkami jeszcze z czasów liceum. Miało być leżenie na pomoście, opalanie się, pływanie, trochę wina wieczorami i dużo milczenia. Marzył mi się spokojny, typowo babski wyjazd. Spędzony w naszym własnym gronie. Taki reset po ciężkim okresie zarówno w życiu prywatnym, jak i w pracy.

Planowałyśmy typowo babski wypad

– Żadnych facetów. Tylko my, jezioro i piękna przyroda – piszczała przed wyjazdem Anka. – Czyż nie będzie cudownie? Zupełnie jakbyśmy cofnęły się do czasów liceum i na powrót wylądowały w trzeciej B. Pamiętacie nasze wakacje tuż przed maturą? Ależ wtedy człowiek był beztroski – rozmarzyła się koleżanka.

– A to przypadkiem nie wtedy poznałaś tego Bartka, do którego wzdychałaś przez kolejne miesiące? I który wystawił cię tuż przed studniówką? – nie mam pojęcia, dlaczego Hanka zaczęła wspominać akurat to przykre wydarzenie, które nasza koleżanka przeżywała niemal do samej matury.

– Oj tam, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A studniówka w towarzystwie mojego kuzyna nie była tak zła – widocznie Ania po latach nabrała już odpowiedniego dystansu do swojej nastoletniej, niespełnionej miłości.

– Pewnie, pewnie. Wszystkie nauczycielki były nim zachwycone. Nawet pani G. przypadł do gustu. Jak to ona o nim mówiła? Młody dżentelmen? – nawet ja dałam się wciągnąć w nasze młodzieńcze wspominki.

– No, bo Hubert od zawsze potrafił czarować kobiety. Zwłaszcza te w wieku naszych mam – na słowa Hanki wszystkie trzy wybuchnęłyśmy śmiechem.

Tak więc stanęło na tym, że robimy sobie typowo babskie wakacje w Giżycku. Miałyśmy odpoczywać, opalać się, trochę wspominać dawne czasy i zebrać siły na kolejny rok intensywnej pracy. No i wreszcie spędzić w trzy nieco więcej czasu, bo od ukończenia liceum było z tym różnie. Owszem, dzwoniłyśmy do siebie, pisałyśmy na komunikatorach i spotykałyśmy się co jakiś czas. Ale to już nie było to, co dawniej.

Teraz każda z nas miała swoje własne sprawy, dlatego spotkania we trzy robiłyśmy sobie rzadko. I to też nie było to samo, co codzienne spotykanie się w szkole. No ale cóż, takie jest życie. Czas płynie i wszystko się zmienia. Dorosłość to jednak nie przelewki. Przy najbliższej okazji muszę powiedzieć to mamie, która od lat mi to powtarzała, a ja uparcie śmiałam się z jej utyskiwań. I nie mogłam zrozumieć, że kartkówka z matematyki czy kłótnia z Kryśką z drugiej B to naprawdę pestka w porównaniu do problemów z szefową, kredytem i pełną odpowiedzialnością za swoją codzienność.

Koleżanki wyciągnęły mnie na dancing

Początkowo rzeczywiście trzymałyśmy się naszych ustaleń. Zamieszkałyśmy w przytulnym domku w ośrodku wypoczynkowym i czas spędzałyśmy głównie nad jeziorem. Wieczorem robiłyśmy sobie spacer, a potem plotkowałyśmy i użalałyśmy się na facetów, siedząc z kieliszkiem wina lub drinkiem na niewielkim tarasie.

Ale w pewnym momencie moim koleżankom chyba znudziły się nasze sielskie wakacje. Pewnego popołudnia Hanka zaproponowała:

– Wieczorem idziemy na dancing. Koniec i kropka. Nie pozwolę ci siedzieć i płakać nad nim jak nad rozlanym mlekiem – te słowa były akurat skierowane do mnie.

Nie płakałam. Już nie. Tylko… tak trochę zawieszałam wzrok na pustym miejscu przy stole. Tam, gdzie miał siedzieć Krzysiek. Bo tak naprawdę na Mazury mieliśmy jechać razem. On kochał te klimaty. Mógł dosłownie nie wychodzić z wody. Teraz na pewno też wynająłby żaglówkę. Bo mój chłopak, a raczej narzeczony, w okolice Giżycka przyjeżdżał od dziecka i znał tutaj każdy możliwy kąt. Wiedział, gdzie dają najlepszą rybę i do której knajpki warto iść na śniadanie. Znał miejscowe wypożyczalnie sprzętu wodnego, idealne trasy na spacery i miejsca na świetną zabawę.

Ale wyszło coś zupełnie innego. Krzyśka już nie było przy mnie, a ja musiałam nauczyć się żyć bez niego. Zgodziłam się na ten wypad, bo co mi szkodzi? Najwyżej po godzinie wrócę do pokoju i ukryję się pod kocem, odpalając seriale na laptopie. A dziewczyny niech się dobrze bawią wśród tłumu. Przecież nie muszą solidarnie ze mną psuć sobie wakacji, prawda?

On tańczył jak na filmie

Dancing został zorganizowany w starej sali z widokiem na jezioro. W środku królował klimat z lat dziewięćdziesiątych. Błyszczały kolorowe lampki, sufit był przystrojony balonami, a z głośników leciała muzyka jak z wesela w 1998 roku. Znane przyśpiewki od razu poprawiały humor i nie pozostawiały miejsca na drobne smuteczki. Było swojsko, ale wcale nie obciachowo. Naprawdę to miejsce miało swoją własną atmosferę, której mógłby mu pozazdrościć najmodniejszy klub muzyczny ze stolicy. Parkiet cały czas był pełny. A to już o czymś świadczy, czyż nie?

Z początku siedziałam przy stoliku i tylko popijałam oranżadę, bo nawet na wino nie miałam nastroju. Aż do momentu, gdy go zobaczyłam. A raczej to, jak tańczy. Był wysoki, opalony, ubrany z kraciastą koszulę niedbale wciągniętą w spodnie. Poruszał się lekko, jakby to była salsa w Hawanie, nie polskie Giżycko. Kręcił wymyślne piruety z panią w sukni w kwiaty. Potem porwał na parkiet starszą damę w eleganckich pantofelkach, która, mimo swojego wieku, była nad podziw energiczna. A on był wpatrzony w nią niczym w królową balu. Ech, czy naprawdę na świecie są jeszcze tacy szarmanccy mężczyźni?

Wreszcie spojrzał na mnie.

Tańczysz? – zapytał, przekrzykując jakąś włoską piosenkę, sączącą się z głośników.

Nawet nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć, a on już trzymał mnie za rękę i prowadził na parkiet.

– Nawet nie wiem, jak masz na imię – zawołałam, śmiejąc się pod nosem.

– Kuba. Ale dziś możesz mówić na mnie Enrique – mrugnął zawadiacko okiem.

– Karolina – odpowiedziałam i przepadłam.

Wiem, wiem. To wcale nie był jakiś wyszukany podryw. Ale chyba zadziałała atmosfera tego miejsca. Wreszcie czułam, że jestem tu i teraz. Dręczące myśli zaczęły ulatywać z mojej głowy. Była tylko muzyka, migoczące świateł, ja i on. Postanowiłam dobrze się bawić.

Jakby Mazury były Karaibami

Tańczyliśmy do każdej piosenki. On kręcił mną lekko i z wrodzoną wprawą, prowadził tak pewnie, jakbyśmy znali się od zawsze. Krzysiek nigdy nie lubił tańczyć i nie miał wyczucia rytmu. Najczęściej deptał mi po palcach, dlatego rzadko wyciągałam go na parkiet. Umiejętności Kuby i jego pewność siebie były więc dla mnie dużym zaskoczeniem.

Pachniał sandałowcem i wiatrem. Śmiał się głośno, dużo i szczerze. Opowiadał o tym, jak mieszkał kiedyś długo na jachcie w Chorwacji (czy to była prawda? Nie wiem do dziś) i że życie jest jak taniec. Nie warto go planować i analizować. Wystarczy zamknąć oczy i dać się ponieść muzyce.

Ja się dałam ponieść. Po tańcu zaprosił mnie na spacer. Siedzieliśmy nad jeziorem, milczeliśmy. Było mi dobrze. Może zbyt dobrze.

– Wiesz, jesteś jak lemoniada w upalny dzień. Taka... odświeżająca.

Zaśmiałam się. Kto mówi takie rzeczy? Ale w tamtej chwili uwierzyłam mu wszystko. Nawet to, że jeszcze kiedyś spotkamy się w Paryżu i zatańczymy na dachu jak w filmie. Cóż, chyba byłam niczym pijana. Chociaż tak naprawdę na tej magicznej sali stylizowanej na remizę piłam wyłącznie zimną oranżadę.

Rano przyszedł kubeł zimnej wody

Wstałam wcześnie. Chciałam zanieść mu kawę i wspólnie ją wypić o poranku. Dowiedziałam się, że Kuba nocuje w domku tuż obok naszego. Cicho podeszłam pod drzwi z dwoma kubkami w dłoniach. On siedział na schodkach w samych szortach, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i ziewał.

– Hej – uśmiechnęłam się szczerze i chciałam podać mu parującą kawę.

On spojrzał na mnie z jakimś dziwnym niepokojem w oczach.

Cześć… yyyy…

Zamilkł. A ja już wiedziałam.

Nie pamiętasz, prawda?

– Przepraszam, wiesz… wczoraj chyba wypiłem trochę za dużo piwa. Nie chcę być niegrzeczny, ale… przypomnisz mi swoje imię?

Podałam mu kubek.

– Nie, nie przypomnę. Smacznej kawy.

Dlaczego dajemy się złapać na takie numery?

Odeszłam do swojego domku. Na zewnątrz trzymałam fason, ale w środku poczułam się jak idiotka. Bo kompletnie się zbłaźniłam. Myślałam, że ta nasza wspólna noc na parkiecie może stać się początkiem czegoś wyjątkowego. Teraz się okazało, że byłam bardzo naiwna. Dla niego nasz taniec i rozmowy nic nie znaczyły. Nawet dobrze ich nie pamiętał.

Wieczorem znowu był na dancingu. Znowu tańczył z każdą. Znowu śmiał się tym swoim lekkim, filmowym śmiechem. Tylko że tym razem już nie ze mną.

„No tak, giżycki Romeo” – przebiegło mi przez myśl, a koleżanka zauważyła moje spojrzenie, bo rzuciła:

– No i co? Karaiby się skończyły?

Karaiby to były tylko w mojej głowie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Wróciłam z Mazur opalona, z nową sukienką kupioną na straganie i… z przekonaniem, że miłość może i bywa letnim zauroczeniem, ale godność jest na cały rok. Nie zakochałam się w nim. Zakochałam się w tym, jak dzięki niemu beztrosko zatańczyłam pierwszy raz od lat. A to nie był jego dar. To ja się odważyłam postawić pierwszy krok. Może więc wcale nie powinnam być na niego zła? Może warto mu podziękować?

Karolina, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama