„W Dzień Matki powiedziałam 30-letniej córce, że ją kocham. Taki prezent dostała po raz pierwszy w życiu”
„– Agata… ja cię kocham, nawet jeśli myślisz, że nie – powiedziałam. Zamarła. Ręka zawisła w powietrzu. Odwróciła się bardzo powoli. I nic nie powiedziała. Przez długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a potem… łzy spłynęły jej po policzkach”.

Nie jestem kobietą, która łatwo mówi o uczuciach. Mój ojciec był milczącym tyranem, matka – zimną kobietą o dłoniach jak klamry, które służyły tylko do roboty. W naszym domu nikt nikogo nie przytulał. Taki miałam wzorzec. Taka byłam i ja – wobec męża, wobec Agaty. Kiedyś myślałam, że uczucia są jak obierki – zbędne, do wyrzucenia. A teraz, na emeryturze, z filiżanką gorzkiej herbaty w dłoniach i pustym mieszkaniem, czuję... coś. Coś, co mnie uwiera jak kamyk w bucie.
Agata mieszka sama. Dobrze sobie radzi, jest niezależna. Ale kiedy przychodzi, rozmowy są... napięte. Słowa między nami nie płyną – przeskakują jak iskry, które zaraz gasną w ciszy. Wiem, że ją zawiodłam. Wiem, że nie byłam matką, jakiej potrzebowała. Ale nie umiem się przełamać. Nie wiem, jak.
– Powiedz jej to – powiedziała mi Alicja przez telefon. – Niech to będzie twój prezent na Dzień Matki. Dla niej. A może i dla ciebie.
Nie potrafiłyśmy rozmawiać
– Znowu sałatka z selera? – Agata odłożyła widelec, jakby właśnie odkryła śrubkę w jedzeniu. – Wiesz, że nigdy jej nie lubiłam.
– Myślałam, że taką lubisz. Może coś ci się pomyliło – odparłam sucho, chowając nerwowe drżenie rąk pod stołem.
– Nic mi się nie pomyliło – mruknęła, sięgając po wodę. – Ale to przecież nieistotne.
Siedziałyśmy naprzeciw siebie, jak dwie uczestniczki przesłuchania. Tylko że nie wiadomo było, która jest winna, a która przesłuchuje. Pomiędzy nami dymił imbryk z herbatą malinową. Jedyna rzecz w tym domu, która nie miała pretensji.
– Jak praca? – zapytałam, zbyt głośno, zbyt teatralnie.
– Jak zwykle. Pracuję, śpię, jem – odpowiedziała, zerkając na telefon. – A co u ciebie?
– Też jak zwykle. Cisza i krzyżówki.
Zamilkłyśmy. Zegar tykał. Czułam, jak sztywnieje mi język. Nie mogłam tego z siebie wydusić. Tych słów. Nawet nie próbowałam. Nie wiedziałam, jak.
Agata uniosła wzrok. Jej spojrzenie było chłodne, ale pod nim tlił się żal.
– Mogę już jechać? – zapytała. – Mam spotkanie za godzinę.
– Oczywiście. Nie zatrzymuję – odpowiedziałam natychmiast, zbyt gorliwie.
Kiedy wychodziła, chciałam coś powiedzieć. Choćby jedno: „Zostań jeszcze chwilę”. Ale usta się nie otworzyły. Usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwi.
Zawsze miałam dystans do córki
– I jak było? – zapytała Alicja, ledwie podniosłam słuchawkę.
– Jak zawsze. Chłodno. Sztywno. Cisza przerywana tylko komentarzami o selerze – odparłam, opierając się łokciem o parapet.
– Powiedziałaś jej?
– Nie potrafię. Alicjo, ja naprawdę nie wiem, jak się to robi. Nie wiem nawet, czy to wypada… po tylu latach.
– Barbaro – westchnęła – nie chodzi o to, żeby wypadało. Chodzi o to, żeby było prawdziwie. Choć raz.
Zamilkłam. W słuchawce było słychać tylko jej oddech. Potem usłyszałam ciche:
– Pamiętasz, jak Agata miała sześć lat i rozcięła kolano na rowerze? Biegała wtedy po podwórku jak szalona. A ty… nie podniosłaś jej. Podałaś gazik, kazałaś się opatrzyć samej. Ja wtedy byłam oburzona. Ale ty tylko powiedziałaś: „Musi się nauczyć być silna.”
– Bo musiała – rzuciłam cicho.
– Może. Ale czasem silni ludzie najbardziej potrzebują miękkich ramion.
Rozłączyłyśmy się. I nagle poczułam, że nie jestem już tu i teraz. W głowie pojawił się obraz. Retrospekcja. Mała Agata, może pięcioletnia, w różowej piżamce, stoi przede mną wieczorem.
– Mamusiu, przytulisz mnie?
A ja, zmęczona po pracy, z kubkiem herbaty w dłoni, odparłam:
– Jesteś już duża. Sama sobie poradzisz. Do łóżka, szybko.
Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. Czułam jej obecność. I swój wstyd. Długo wpatrywałam się w sufit, nie wiedząc już, kim jestem – matką, kobietą czy tylko cieniem tego, kim mogłam być.
W końcu to powiedziałam
Telefon zadzwonił dokładnie o dziewiętnastej. Znałam ten dźwięk, te trzy sygnały i pauza – to Agata miała taki rytm. Odebrałam od razu.
– Mamo? O co chodzi? – głos miała obojętny, jakby wciąż trzymała mnie na dystans.
– Chciałam cię zaprosić w niedzielę. Na Dzień Matki. Tylko my dwie. Upiekę twoje ulubione ciasto z truskawkami... – powiedziałam z wysiłkiem, słowa kleiły mi się na języku.
– Dobrze. Ale nie zostanę długo – ucięła.
Niedziela przyszła zbyt szybko. W nocy prawie nie spałam. Próbowałam ułożyć sobie w głowie, jak to powiedzieć. Tyle lat ciszy – a teraz miałam wypowiedzieć trzy najtrudniejsze słowa?
Agata przyszła punktualnie. Ubrana prosto, elegancko, ale bez cienia uśmiechu. Złożyła mi życzenia i wręczyła kwiaty, jakby robiła to z obowiązku. Zjadłyśmy obiad. Potem ciasto. Rozmawiałyśmy o pracy, pogodzie, nowej kawiarni w centrum. A ja czekałam. Czekałam na moment, który nigdy nie przychodził.
W końcu, gdy już sięgała po płaszcz, wypaliłam:
– Agata… ja cię kocham, nawet jeśli myślisz, że nie.
Zamarła. Ręka zawisła w powietrzu. Odwróciła się bardzo powoli. I nic nie powiedziała. Przez długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a potem… łzy spłynęły jej po policzkach.
– Dlaczego teraz? Czemu nie wtedy, gdy tak bardzo tego potrzebowałam? – szepnęła.
Nie umiałam odpowiedzieć. Bo nie wiedziałam. Bo bałam się. Bo nie umiałam inaczej.
Potrzebowałam oczyszczenia emocji
Drzwi zamknęły się z miękkim kliknięciem. Stałam przez chwilę nieruchomo, jakby za nimi coś jeszcze mogło się wydarzyć. Ale nie wydarzyło się nic. Żadnych kroków, żadnego powrotu. Tylko cisza, która rozgościła się w mieszkaniu, siadając mi na klatce piersiowej jak głaz.
Usiadłam przy stole, tam gdzie jeszcze chwilę wcześniej siedziała Agata. W miejscu, gdzie zostawiła ślad po łzie na filiżance. I wtedy pękłam. Jak stłuczony talerz. Rozryczałam się po raz pierwszy od… nie wiem, ilu lat.
Potem wstałam. Wciągnęło mnie do szuflady. Wyjęłam stary zeszyt – twarda oprawa, pożółkłe kartki. Zaczęłam pisać. List. Do niej. O wszystkim. O tym, jak moja matka potrafiła całymi dniami milczeć. Jak raz, gdy płakałam po rozbitym kolanie, powiedziała: „Nie płacz, dziewczynki nie płaczą, to słabość.” Jak w święta nie było uścisków, tylko karp, kapusta i ciężka atmosfera. O tym, że całe życie próbowałam być twarda, bo tylko to znałam.
„Nigdy nie przytuliłam cię, bo mnie nikt nie przytulał. Ale myliłam się, Agata. Nie chcę, żebyś była moją kopią. Nie chcę, żebyś też nie umiała kochać.”
Złożyłam kartkę. Włożyłam do koperty. Zamknęłam ją drżącymi dłońmi i schowałam do torebki. Następnego dnia spotkałam się z Alicją.
– Wyślę jej to, ale jeśli nie wróci…
– Wróci, Barbara – powiedziała tylko. – Ale nawet jeśli nie… ty już zrobiłaś krok. Największy.
Niech nie powtarza moich błędów
Nie wiedziałam, kiedy usłyszę dzwonek. Albo czy w ogóle usłyszę. Minął dzień. Dwa. Trzy. Przechodziłam obok telefonu jak na szpilkach. Wyłączałam dźwięki i zaraz znowu włączałam. Aż w piątek, późnym wieczorem, ktoś zapukał. To była ona. Nie wyglądała jak zwykle. Bez makijażu, zmęczona, z podpuchniętymi oczami. Trzymała w dłoni kopertę. Tę kopertę.
– Przeczytałam. – powiedziała cicho, wchodząc do środka.
Nie zapraszałam jej, po prostu zrobiłam miejsce na kanapie.
– To... dużo wyjaśnia – zaczęła, wpatrując się w swoje dłonie. – Ale nie wszystko.
– Wiem.
– I nie jestem pewna, czy potrafię ci wybaczyć. Bo nie wiem, co by to zmieniło. Może nic. Może wszystko.
Skinęłam głową. Nie próbowałam się tłumaczyć.
– Ale wiesz… – zaczęła znowu. – Może jestem twoją kopią, ale nie chcę nią być. Chcę kochać. I być kochana. Chcę umieć powiedzieć moim dzieciom „kocham cię” bez drżenia głosu.
– To więcej, niż ja kiedykolwiek potrafiłam powiedzieć – szepnęłam.
Spojrzała na mnie. Tym razem dłużej. A potem wyciągnęła rękę. Trzymałyśmy się tak w milczeniu, jakby to, co najważniejsze, mogło się wydarzyć właśnie w tym dotyku – niepewnym, nieśmiałym, ale prawdziwym.
Musimy odbudować relację
Agata wyszła późno, po cichu. Bez obietnic, bez wielkich słów. Ale zanim zamknęły się za nią drzwi, odwróciła się jeszcze w progu i powiedziała:
– Może przyjdę za tydzień. Albo za dwa. Zobaczymy.
Tyle wystarczyło. Zostałam sama. Tym razem ta samotność miała inny smak. Usiadłam przy stole, tam gdzie wcześniej siedziała Agata. Przesunęłam filiżankę, wciąż pachnącą malinową herbatą. Sięgnęłam po album. Ten stary, z popękaną okładką i zdjęciami, które znałam na pamięć.
Otworzyłam na pierwszym zdjęciu Agaty. Dwuletnia, w ogrodniczkach, z uśmiechem od ucha do ucha, z rękami w błocie i grzywką krzywo obciętą przeze mnie. Uśmiechnęłam się. Po raz pierwszy nie z żalem, ale z czułością. Potem przyszedł płacz. Cichy, bezbronny. I dobrze. Wreszcie sobie na niego pozwoliłam.
Patrzyłam na te zdjęcia i wiedziałam jedno – że nic nie naprawi lat, które przeminęły. Ale może jeszcze coś uda się zbudować. Cegła po cegle. Słowo po słowie. Gest po geście. Nigdy nie jest za późno, by powiedzieć „kocham”. Ale czasem trzeba na to całego życia.
Barbara, 64 lata
Czytaj także:
- „Bycie samotnym ojcem działało jak wabik na kobiety. Moje dzieci jednak pilnowały, by tatuś wciąż pościł”
- „Liczyłam, że mój skok w bok nigdy nie wyjdzie na jaw. Ktoś życzliwy jednak zadbał, by mąż poznał każdy szczegół”
- „Matka traktowała moją dziewczynę jak śmiecia, bo była słoikiem spoza Warszawy. Musiałem wybrać tylko jedną z nich”

