Reklama

Kiedy poznałem Magdę, myślałem, że wygrałem los na loterii. Miała w sobie coś takiego, co sprawiało, że chciało się być lepszym człowiekiem – łagodność, ale nie naiwność; śmiech, który nie był głupiutki, tylko lekko ironiczny; oczy, które widziały więcej, niż mówiła. Może to banał, ale zakochałem się jak chłopak, choć byłem już po trzydziestce. Nie tylko w niej – ale też w tym, co razem moglibyśmy zbudować.

Była taka ciepła, spokojna. A ja... ja byłem tym, który chciał coś naprawiać. Może właśnie dlatego od początku niepokoiło mnie to, jak mówiła o swojej rodzinie. Często, ale jakby z dystansu. O mamie – z szacunkiem, ale nigdy z czułością. O tacie – cicho, jakby go prawie nie było. O siostrze – niby żartobliwie, ale z jakimś dziwnym napięciem. Pomyślałem wtedy, że może po prostu wszyscy mają swoje trudne historie i nie ma co wchodzić z butami. Ale po ślubie z Magdą zacząłem widzieć więcej.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się w porządku. Ich dom był schludny, niedzielne obiady – tradycyjne, rozmowy – niby serdeczne. Ale za tą fasadą kryło się coś dusznego. Maria, teściowa, była kobietą zorganizowaną i konkretną. Tak bardzo zorganizowaną, że wszyscy chodzili przy niej jak na palcach. Nawet Janek, jej mąż, wyglądał na kogoś, kto po latach wycofał się w głąb siebie, żeby jakoś przetrwać.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy poczułem się nieswojo – było to podczas obiadu, kiedy odruchowo zapytałem:

– Magda, może zamiast rosołu zrobimy kiedyś krem z brokułów, co? Trochę odmiany?

Wszyscy zamarli. A teściowa spojrzała na mnie z uśmiechem, w którym nie było ani krzty ciepła:

– U nas w domu rosół jest w każdą niedzielę. Taka tradycja.

Zrozumiałem wtedy, że nawet najdrobniejsza zmiana była jak bluźnierstwo. A potem widziałem, jak Magda przytakuje, jak szybko zaczyna zgarniać naczynia, jak bardzo chce, żeby nikt się nie pokłócił. I wtedy pomyślałem: „A może właśnie trzeba się pokłócić, żeby coś się zmieniło?”.

Dla mnie to nie był dom. To był teatr. A ja nie chciałem w nim grać. Chciałem otworzyć okna, wpuścić powietrze. Może popełniłem błąd, ale wtedy byłem przekonany, że warto spróbować.

Nie tolerowali żadnych zmian

Pamiętam, że to była druga albo trzecia niedziela po ślubie. Magda nalegała, żebyśmy poszli na obiad do jej rodziców, bo „tak wypada”. Nie miałem nic przeciwko – lubiłem te ich rytuały. A przynajmniej jeszcze wtedy myślałem, że je lubię.

Wszedłem do kuchni z siatką pełną świeżych warzyw. Miałem ochotę coś dorzucić od siebie. W końcu byłem już częścią tej rodziny, prawda?

– Pani Mario, pomyślałem, że może zrobimy dziś coś lżejszego do jedzenia. Kupiłem bakłażany, pomidory, mam świetny przepis na zapiekankę z tofu i...

– Z czego? – Teściowa spojrzała na mnie znad garnka, w którym właśnie wrzał rosół. – My jemy normalnie – dodała z taką nutą, że zrozumiałem, że nie chodziło tylko o jedzenie.

– Chodziło mi tylko o urozmaicenie – spróbowałem się uśmiechnąć, ale czułem, że atmosfera robi się gęsta. – Tak po prostu. Dla zdrowia. Trochę warzyw, mniej mięsa...

– Mój mąż pracował całe życie fizycznie. Mięso musi być. I rosół musi być. Bez tego to nie obiad, tylko przekąska.

Teść siedział cicho przy stole, dłubiąc coś w telefonie. Aneta, siostra Magdy, podniosła wzrok znad surówki i uniosła brew.

A ty to z jakiej jesteś rodziny, Wojtek? Bo u nas się mięso je zawsze – rzuciła z udawaną lekkością.

Zerknąłem na Magdę, szukając u niej jakiegoś wsparcia. Ale ona tylko spuściła wzrok i zaczęła kroić marchewkę szybciej niż potrzeba. Zrozumiałem, że nie będzie moim sojusznikiem. Przynajmniej nie teraz.

Przy stole siedziałem cicho, ale w środku gotowałem się ze złości. Nie chodziło o tofu. Chodziło o to, że każda zmiana była tu jak zamach stanu. Że nie byłem gościem – byłem intruzem. Każdy miał tu swoją rolę: Maria – królowa matka, Janek – cichy wykonawca poleceń, Aneta – lojalna żołnierka, Magda – miła córka, która nigdy nie robi problemów.

Ja postanowiłem, że nie będę kolejną kukiełką w tym teatrze. Może jeszcze nie wiedziałem, jak grać, ale czułem, że muszę jakoś wprowadzić trochę powietrza do tego dusznego domu. Może przez okno. A może przez wyważone drzwi.

Czułem się tam jak intruz

Wieczorem, już w domu, próbowałem rozładować napięcie śmiechem.

– Wiesz, myślę, że w waszym domu tofu mogłoby równie dobrze być słowem obraźliwym – rzuciłem półżartem, półserio, siadając obok niej na kanapie.

Magda spojrzała na mnie, jakby nie wiedziała, czy powinna się zaśmiać, czy przeprosić. W końcu tylko wzruszyła ramionami.

Mama ma swoje przyzwyczajenia. Nie zmienisz jej.

– Nie chcę jej zmieniać. Ale chyba mogę zaproponować coś od siebie, nie?

– Tylko… czy musisz to robić akurat przy niej? Wiesz, że ona jest... specyficzna.

Zamilkłem na chwilę. Patrzyłem, jak jej palce niepewnie skubią nitkę z koca. Zrobiło mi się dziwnie przykro.

– Nie widzisz, że ona tobą manipuluje? – wyrzuciłem z siebie, nawet nie podnosząc głosu. – Ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Ona ci mówi, co masz jeść, co mówić, kiedy się uśmiechać.

Magda wyprostowała się i spojrzała na mnie z zaskoczeniem.

Po prostu jest silna. I ma swoje zdanie. To nie manipulacja.

– Nie. To kontrola. A ty ją mylisz z troską – powiedziałem cicho. – I nie chodzi o rosół. Chodzi o to, że jak tylko próbuję coś wnieść od siebie, czuję się jak intruz. Jakbyś ty była w środku, a ja stał za szybą i pukał, a nikt nie chciał otworzyć.

Przesadzasz – ucięła.

Wstała i poszła do kuchni. Wzięła szklankę wody, upiła łyk, oparła się o blat.

– Wojtek… to jest moja rodzina. Jacy są, tacy są. Ale są. I nie chcę wojny. Chcę spokoju.

– A ja nie chcę udawać – powiedziałem, już ciszej.

Wróciła na kanapę, ale nie siadała obok. Usiadła na drugim końcu, jakby między nami rzeczywiście coś się rozszerzyło. Jakby pojawiła się jakaś pustka, której żadne z nas nie potrafiło nazwać.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: może to ja się mylę? Może w tej rodzinie naprawdę tak się funkcjonuje – nie przez szczerość, tylko przez przystosowanie. Tylko że... ja nie potrafię tak żyć.

Pierwsza próba się nie udała

Wróciliśmy tam jeszcze raz. Magda nalegała. „Daj im trochę czasu, przyzwyczają się” – mówiła. Ja nie chciałem „czasu”, chciałem rozmowy. Otworzenia okien. A przynajmniej uchylenia zasłon.

Usiedliśmy przy stole – klasyka: schabowy, ziemniaki, buraczki. Magda kroiła mięso, Aneta przeglądała telefon. Maria jak zwykle trzymała rękę na pulsie – pilnowała, kto ile zjadł i czy Janek w ogóle powiedział coś więcej niż „smaczne”.

Nie wytrzymałem.

– Może... może kiedyś porozmawiamy o tym, jak was wychowano?

Zapadła cisza. Tak długa, że słyszałem tylko stukanie noża o porcelanę.

Teściowa spojrzała na mnie, jakby właśnie usłyszała, że chcę urządzić seans spirytystyczny w jej jadalni.

Co proszę? – zapytała powoli, bardzo cicho.

– Po prostu... czasem warto sobie pewne rzeczy uświadomić, żeby nie przenosić ich dalej. Wzorce, które się wynosi z domu...

Nie jesteś częścią tej rodziny. Nigdy nie będziesz – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

Nikt nie zareagował. Nawet Janek, który przez chwilę podniósł wzrok znad talerza, ale zaraz znów go spuścił.

Wstałem. Nie rzucałem talerzem, nie krzyczałem. Po prostu wstałem. Spojrzałem na Magdę. Siedziała jak sparaliżowana. Jej ręce zacisnęły się na serwetce.

– Przepraszam, chyba nie jestem głodny – powiedziałem i wyszedłem.

Stałem w korytarzu, słysząc ciche szepty za drzwiami. Potem wyraźnie rozpoznałem głos Anety:

On nas dzieli, nie łączy.

A potem głos Magdy. Cichy, niemal bezdźwięczny:

– Wiem.

Wtedy zrozumiałem. To nie była już tylko walka o powietrze w dusznym domu. To była walka o Magdę. I wyglądało na to, że właśnie ją przegrywam.

Przegrywałem z nimi wszystkimi

Kolejnym razem wszystko było otwarte, już bez udawania. Teściowa, zaraz po naszym wejściu, niemal ceremonialnie odłożyła ściereczkę i powiedziała:

– Może ustalmy coś raz na zawsze. To, co teraz robisz, Wojtku, to nie jest wcale troska. To jest ingerencja. Narzucasz nam swój styl życia.

– Nie. Ja tylko mówię, że każdy ma prawo do emocji. Do mówienia, co czuje. Dlaczego to was tak złości? – próbowałem zachować spokój, ale głos mi drżał.

– Bo robisz z nas jakiś patologiczny przypadek! – warknęła Aneta. – Bo zamiast być częścią rodziny, jesteś terapeutą z misją. My tego nie potrzebujemy!

Spojrzałem na Magdę. Milczała. Oczy miała spuszczone, jakby wstydziła się mnie, a nie ich. Poczułem się kompletnie sam. Przegrałem. Stałem naprzeciw ludzi, których chciałem zrozumieć, a wyszło, że trzeba się przed nimi bronić. Magda nawet się nie odezwała. A to bolało najbardziej.

Musiałem skapitulować

Kilka dni po tamtej awanturze spróbowałem jeszcze raz. Nie z nimi – z Magdą. Usiadłem przy niej na kanapie, próbując złapać jej dłoń. Odwzajemniła uścisk, ale bez przekonania.

– Magda, nie chcę cię odcinać od rodziny. Ale nie mogę tam wracać i udawać, że nic się nie dzieje – zacząłem cicho.

Westchnęła głęboko, jakby od dawna czekała na tę rozmowę, ale też się jej bała.

– Ja... ja chcę spokoju, Wojtek. Nie rewolucji. Chcę, żebyśmy mogli jechać na obiad i po prostu zjeść, a nie analizować każde słowo i spojrzenie – powiedziała z goryczą.

Patrzyłem na nią długo. Na kobietę, którą kochałem. Która tak bardzo nauczyła się w swoim domu nie walczyć, że teraz sama nie wiedziała, czy warto.

– Może masz rację – powiedziałem w końcu. – Może ja też powinienem przestać walczyć.

Ale w środku czułem się, jakbym zdradził samego siebie. Wiedziałem, że nie wygram. Wiedziałem, że ta walka od początku była przegrana. Że może naprawdę rodziny nie zmienia się rozmową. Może je po prostu trzeba... zaakceptować albo zostawić.

Patrzyłem, jak Magda wstaje i idzie do kuchni. Zostawiła mnie samego na kanapie. W głowie huczało mi jedno zdanie: „Chciałem dobrze. Ale rozwaliłem wszystko”.

Wojciech, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama