Reklama

W dniu, w którym miałam wyjść za Kubę, obudziłam się o 5:12 rano. Nie ze stresu. Ze złości. Bo nawet mój ślub nie był do końca mój. Mama – Zofia – wciągnęła mnie w to wszystko jak w jakąś inscenizację „Idealnego Wesela Córki Jedynaczki”, w której ja grałam główną rolę, ale według jej scenariusza. I nie mogłam tego już znieść.

Kuba był... w porządku. Poznaliśmy się na uczelni, potem było wspólne mieszkanie, wakacje w Toskanii, wspólna lodówka i konto Netflix. Bez dramatów, bez szaleństw. Czułam się z nim bezpiecznie, ale też nijako. Jakbym oglądała swoje życie zza szyby.

Najgorsze było to, że nawet w dniu mojego ślubu mama siedziała mi na głowie. To ona wybrała salę weselną, dekoracje („szampańskie złoto z eukaliptusem, Karolinko, to teraz modne!”), a nawet sugerowała, którą suknię powinnam założyć, bo „w tamtej drugiej wyglądasz, jakbyś szła na stypę”. Mama traktowała ten ślub jak swoje osobiste pięć minut. Miała już gotowe wpisy na Facebooka, zrobioną próbę makijażu, a nawet plan, gdzie posadzi ciotkę Danutę, żeby nie zagadywała wujka Mariana o te jego rzekome długi.

A ja? Ja czułam się jak bohaterka kiepskiej komedii romantycznej. I tylko jedna myśl sprawiała, że jakoś to znosiłam – Artur. Artur był fryzjerem. Tym od „ratunkowych cięć”, który przez przypadek uratował moją spalona trwałą czuprynę na trzy miesiące przed ślubem. Od tamtej pory co dwa tygodnie siedziałam na jego fotelu, niby dla grzywki, ale tak naprawdę – dla jego uśmiechu, dotyku, zapachu. To z nim mogłam być sobą. I nie wiem, czy to był flirt, czy tylko moje marzenie, ale czułam, że gdyby powiedział „chodź”, to bym poszła.

Nie wiedziałam wtedy, że niedługo naprawdę to powie.

Dzień ślubu zaczął się nerwowo

– Karolina, wstawaj! Już szósta! – głos matki rozniósł się echem po mieszkaniu, zanim jeszcze zdążyłam przypomnieć sobie, kim jestem i dlaczego spałam z rolującą się maską algową na twarzy.

– Mamo, mamy czas... – burknęłam spod kołdry, ale ona już stała przy łóżku. Z folderem. Tak, folderem. Z rozpiską godzinową ślubu.

Nie mamy czasu! Marta – twoja świadkowa – przyjeżdża o ósmej. Fryzjer na dziewiątą. Makijażystka o jedenastej. Fotograf o dwunastej. I błagam cię, Karolina, nie zepsuj mi tego dnia.

– Tobie? – usiadłam gwałtownie na łóżku. – Tobie? A to nie jest mój ślub przypadkiem?

– Nie zaczynaj. Nie dziś – westchnęła ciężko, krzyżując ręce jak generał przed bitwą. – Wiem, że się boisz, ale każda panna młoda się boi. To normalne. Ale nie możesz mi tego zepsuć. Masz wyjść za Kubę. Koniec dyskusji.

– Może właśnie dlatego nie powinnam za niego wychodzić – wypaliłam zanim zdążyłam się powstrzymać.

Cisza.

Zofia spojrzała na mnie tak, jakby coś w niej pękło. A potem skrzywiła się w ten sposób, który znałam od dzieciństwa – nie mówiła już nic, bo wiedziała, że jedno słowo więcej i wybuchnie.

Kuba to porządny chłopak. Nie pije, nie zdradza, ma dobrą pracę i mieszkanie. Nie każda tak trafia – powiedziała w końcu, z chłodem.

– Nie każda... ale ja nie jestem "każda", mamo. Ja nie chcę tylko „porządnego”. Chcę czegoś więcej, chyba...

– Chcesz czego? Żeby cię ktoś rzucił dla młodszej za dziesięć lat? Żebyś się wpakowała w kredyt na dwa życia z jakimś artystą bez przyszłości? Ocknij się, Karolina.

Poczułam, że robi mi się gorąco. W oczach zaszkliły się łzy. Moja mama, kobieta tak praktyczna, że trzymała żywność w szufladach z bielizną, właśnie próbowała mnie przekonać, że bezpieczeństwo jest ważniejsze niż cokolwiek innego. Nawet niż miłość.

A ja... Ja nie byłam już tego taka pewna.

– Co jeśli po prostu ucieknę? – wyszeptałam w myślach, patrząc na nią, na zegarek, na folder.

Jeszcze było rano. Jeszcze wszystko mogłam zmienić.

Decyzja należała do mnie

Salon Artura mieścił się przy bocznej ulicy, tuż za kawiarnią z tartami i przed tymi smutnymi kioskami, które sprzedawały tanie kapcie i znicze. Weszłam tam o dziewiątej zero pięć. Drzwi jeszcze nie do końca się zamknęły, a on już był obok – w czarnym fartuchu, z niedopitą kawą w jednej ręce i spojrzeniem, które sprawiało, że moje kolana się uginały.

– Oho, panna młoda – uśmiechnął się. – No, no, nie masz jeszcze sukni, ale stres ślubny to już widać z kilometra.

– Nawet nie zaczynaj – syknęłam, rzucając torebkę na fotel. – Jeśli ktoś jeszcze dziś powie mi, że to ma być najszczęśliwszy dzień w moim życiu, to powiem mu dokładnie, gdzie może sobie ten dzień wsadzić.

– Aż tak źle? – spytał i zbliżył się, delikatnie rozplątując mi włosy z gumki. Nasze oczy się spotkały. Na sekundę. Ale to wystarczyło.

Usiadłam. On stanął za mną, spojrzał w lustro, potem na moje odbicie.

Jeszcze możesz zawrócić – powiedział cicho, z tym swoim lekko ironicznym uśmiechem. – Chodź ze mną. Wsiądź do auta. Będzie jak w filmie.

– Nie żartuj, mam ślub za trzy godziny – rzuciłam z udawanym śmiechem, ale coś w brzuchu ścisnęło mnie nagle. To nie był taki znowu śmieszny żart.

– A może właśnie dlatego powinnaś zawrócić? – odpowiedział spokojnie, nakładając mi piankę na włosy.

W milczeniu obserwowałam jego dłonie. Były pewne siebie, ciepłe. Nie musiałam patrzeć na niego, żeby czuć, że się uśmiecha. Nie musiałam z nim spać, żeby czuć, że zna moje ciało lepiej niż ja sama.

Po chwili atmosfera zrobiła się dziwnie spokojna. Artur czesał mnie, jakbyśmy mieli przed sobą zwyczajny dzień. Ale ja wiedziałam – to był ostatni moment, żeby jeszcze cokolwiek zmienić.

Gdy skończył, wstałam i spojrzałam na siebie w lustrze. Wyglądałam jak kobieta, która podjęła decyzję. Tylko że jeszcze nie wiedziała, którą.

Wyszłam z salonu. Stojąc na chodniku, zerknęłam w lewo – w stronę wynajętej sali weselnej. W prawo – w stronę stacji kolejowej. Za plecami zostawiłam Artura. A przed sobą miałam kilka kroków do przyszłości, którą mogłam jeszcze wybrać.

Mój telefon zadzwonił. Mama. Nie odebrałam.

Już nie ma odwrotu

Przysięgam, że przez dwie minuty po wyjściu z salonu stałam jak zamurowana. Słońce waliło mi w twarz, zapach lakieru do włosów wciąż unosił się wokół, a w ręce ściskałam telefon jak nóż – niebezpieczny, ale potrzebny. Mama dzwoniła jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze.

Wzięłam głęboki wdech. A potem, nie wiedząc do końca dlaczego, weszłam z powrotem do salonu.

Artur spojrzał na mnie z zaskoczeniem, jeszcze w fartuchu, z grzebieniem w dłoni.

– Coś się stało? – zapytał.

Podeszłam do niego, niepewnie, ale zdecydowanie. Czułam, jak wali mi serce.

– Zabierz mnie stąd – powiedziałam szeptem. – Teraz. Natychmiast.

Na sekundę zamarł, spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić, że nie żartuję. A potem tylko skinął głową.

– Tylko wezmę kluczyki.

Wyszliśmy tylnym wyjściem. Wsiadłam do jego auta – starego volvo, pachnącego mentolowymi gumami i jakimś męskim dezodorantem. Ruszył szybko, z piskiem opon, jakby uciekaliśmy przed FBI. A może właśnie uciekaliśmy. Przed rodziną. Przed konwenansami. Przed przyszłością, która została mi zaplanowana przez innych. Patrzyłam przez okno na przemykające ulice. Wszystko wydawało się nierealne. Ludzie chodzili po chodnikach, nieświadomi, że właśnie mijają pannę młodą w ucieczce. W mojej sukience dojechałaby do sali, w tej bluzie Artura – jechałam ku niewiadomej. Mój telefon nie przestawał dzwonić. Zofia. Marta. Kuba. Znowu Zofia.

Wyłączyłam go.

– Karolina? – zapytał Artur, zerkając na mnie w lusterku. – Jesteś pewna?

Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam na swoje dłonie. Zadrżały.

– Nie wiem – wyszeptałam. – Ale pierwszy raz od bardzo dawna robię coś tylko dla siebie.

Zamilkł. Zrozumiał. Jechaliśmy dalej. Z tyłu zostawiłam suknie ślubną, matkę z oczami pełnymi kontroli, salę w „szampańskim złocie” i Kubę z bukietem w dłoni. A przede mną? Była już tylko ja. I Artur. I decyzja, która mogła kosztować mnie wszystko. Ale ja już wybrałam.

Mimo wszystko nie żałuję

Minął tydzień. Siedem długich dni. Artur wyjechał służbowo do Berlina, a ja wynajęłam pokój na Pradze, z widokiem na billboard z reklamą pampersów i lodówki turystycznej. I w końcu – odwiedziłam mamę.

Nie uprzedziłam. Po prostu stanęłam w progu. Klucz wciąż działał. Weszłam cicho, jak kiedyś, gdy wracałam za późno z imprez.

Zofia siedziała w kuchni. Piła kawę, gładziła dłonią obrus w róże. Spojrzała na mnie bez słowa, ale jej usta zadrgały.

– Nie wiem, co powiedzieć ludziom – rzuciła w końcu, tonem, jakby chodziło o zgubiony parasol.

Usiadłam naprzeciwko. Milczałyśmy chwilę.

– Nie musisz nic mówić – odpowiedziałam. – Po prostu przyjmij do wiadomości, że to moje życie.

Westchnęła. Spojrzała przez okno. Ktoś w bloku naprzeciwko trzaskał dywanem.

– Nie myślałaś, co przeżywałam? Co mówiła rodzina? Ciocia Elżbieta chciała odwołać DJ-a. A ojciec Kuby? Patrzył na mnie jak na wariatkę.

– Nie ich oszukałam. Siebie – przez lata. Ty tylko pomogłaś.

Zamilkła.

– To największy wstyd, Karolino. Największy.

Spojrzałam jej prosto w oczy. Zimne, szkliste. Moja matka płakała raz w życiu – po śmierci babci. Teraz też nie płakała. Tylko mrużyła oczy, jakby próbowała nie widzieć mnie wcale.

– Wiem. I mimo wszystko… nie żałuję.

Nie odpowiedziała. Tylko sięgnęła po filiżankę i piła kawę, jakby to było wszystko, co zostało jej do zrobienia.

To ja gram główną rolę w moim życiu

Minęły trzy miesiące.

Nie jestem z Arturem. Nasz romans był jak zapałka – błyskawiczny i gorący, ale szybko się wypalił. Po prostu zniknęliśmy z życia sobie nawzajem, bez dramatów.

Mama do dziś udaje, że ślub się odbył. Na stole w salonie stoi moje zdjęcie w sukni – z próbnej przymiarki, którą kazała oprawić „na pamiątkę”. Kiedy ktoś pyta o wesele, mówi: „Było kameralnie. Tylko rodzina”. Jakby chciała wymazać prawdę z rzeczywistości.

Ja? Wynajmuję małą kawalerkę, pracuję więcej niż wcześniej, w końcu zaczęłam kurs masażu. Rano robię sobie kawę w ciszy i czasem patrzę w okno bez potrzeby tłumaczenia się nikomu. Nie wiem, czy to była ucieczka, czy pierwszy krok w stronę siebie. Ale zrobiłam go sama. I nawet jeśli czasem boli – to boli moje, nie cudze. I pierwszy raz w życiu czuję, że nie gram już czyjejś roli. Tylko swoją.

Karolina, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama