Reklama

Nie jestem fanem zakupów, ale w tym roku postanowiłem skorzystać z okazji. Zbliżał się Black Friday, a ja upatrzyłem sobie jedną rzecz – słuchawki bezprzewodowe. Nic wielkiego, żadnych szaleństw, tylko szybka wizyta w centrum handlowym i powrót do domu. Tak przynajmniej zakładałem. Chciałem być rozsądny, nie ulec promocjom, które i tak zwykle są naciągane. Nie przewidziałem jednak, że atmosfera, tłumy ludzi i wszechobecne plakaty z napisem „okazja” zrobią ze mnie kogoś zupełnie innego. Tamtego dnia wróciłem do domu z pustym portfelem i poczuciem, że dałem się nieźle ograć.

Pokusa była wszędzie

Do centrum handlowego wszedłem z pewnością siebie, którą wypracowałem sobie rano przy śniadaniu. Powtarzałem sobie jak mantrę, że wchodzę tylko po słuchawki. Nic więcej. Zero błądzenia między alejkami. Zero zaglądania do sklepów odzieżowych. Po prostu – słuchawki, kasa, dom.

Ale już w pierwszym sklepie plan się posypał. Z głośników dudniła muzyka, a po oczach biły czerwone banery: „TYLKO DZISIAJ!”, „DO -70%!”, „ZOSTAŁO OSTATNIE 5 SZTUK!”. Czułem, jak moje serce bije szybciej, jakby próbowało mnie ostrzec. Tylko że głowa była już gdzie indziej.

Zatrzymałem się przy półce z elektroniką. Słuchawek, które planowałem kupić, nie było. Zamiast nich rzuciły mi się w oczy dużo droższe modele, z jakimiś dodatkowymi bajerami, o których nie miałem pojęcia. Ale sprzedawca był przekonujący.

– Te mają aktywne tłumienie hałasu i świetne basy. Idealne do metra albo do pracy. Dzisiaj kosztują prawie połowę taniej – rzucił z uśmiechem.

Nie planowałem wydawać aż tyle. Ale przecież to promocja. Zresztą, pierwszy zakup i od razu coś lepszego – pomyślałem. Sięgnąłem po portfel. Potem był sklep obok. Kurtka, którą przymierzyłem z nudów, leżała jak szyta na mnie. Kolejny sklep – promocja na zegarki. Takiego jeszcze nie miałem. W ciągu godziny miałem już trzy torby. I nagle mój rozsądek, gdzieś po drodze, przestał nadawać.

– Dobra, ostatnia rzecz – mruknąłem do siebie i wszedłem do sklepu z butami.

Efekt domina

W sklepie z butami nie planowałem kupować absolutnie niczego. Ale oczywiście weszło mi w oko kilka modeli. Szczególnie jedne sneakersy – białe z czarnym logo, zupełnie nie w moim stylu, ale jakoś tak... wyglądały drogo. A były przecenione o 40%. Przymierzyłem. Pasowały idealnie. Lustro potwierdziło – wyglądam w nich jak ktoś, kto wie, co robi ze swoim życiem. Ktoś, kim dziś chciałem być.

– Jak pan chce, to odłożę jeszcze te drugie – powiedziała ekspedientka, wskazując ciemne skórzane półbuty. – Na sylwestra będą jak znalazł.

Sylwester? Jeszcze ponad miesiąc! Ale już w mojej głowie rozgrywała się wizja: ja, elegancko ubrany, z kieliszkiem w dłoni, tańczący w tych butach do rana. Kupiłem oba.

Wtedy właśnie uruchomiła się reakcja łańcuchowa. Zaczęło mi się wydawać, że każda kolejna rzecz, którą kupuję, jakoś dopełnia poprzednią. Do słuchawek – nowy plecak, żeby je nosić. Do butów – kurtka bardziej „na sportowo”. Zegarek też nie pasował do tych wszystkich stylizacji, które tworzyłem w głowie, więc po drodze wymieniłem go na inny. Różnica w cenie? Nie zastanawiałem się.

Chodziłem od sklepu do sklepu, jak w transie. Nie byłem sam – wokół mnie dziesiątki ludzi z siatami, przepychających się, pędzących, jakby to był jakiś wyścig. Kto kupi więcej, szybciej, taniej. Czułem się, jakby coś mną sterowało. A potem zobaczyłem sklep z elektroniką – inny niż ten pierwszy. A w nim laptop, który od miesięcy oglądałem w sieci.

Karta kredytowa nie pyta

Ten laptop był jak sen. Smukły, lekki, z ekranem dotykowym i mocą, która w zupełności wystarczyłaby do wszystkiego, co robiłem. I jeszcze trochę. Znałem jego cenę na pamięć – przez ostatnie tygodnie zaglądałem na stronę producenta, licząc, że stanieje. I owszem, staniał. Dziś. Tylko dziś. Podszedł do mnie konsultant.

– To ostatni egzemplarz. Wystawowy, ale z pełną gwarancją. W tej cenie? Znika w godzinę – powiedział, jakby to była kwestia życia i śmierci.

Spojrzałem na saldo na koncie. Nie wystarczy. Ale miałem kartę kredytową. Nieużywaną, z limitem, który traktowałem jak coś w rodzaju „na czarną godzinę”.

– To w sumie czarna godzina – zażartowałem sam do siebie i podałem kartę.

Autoryzacja przeszła natychmiast. Nie było chwili zawahania. Nie czułem ciężaru decyzji. Dopiero jak podpisywałem potwierdzenie, coś mnie ukuło w żołądku. Ale zignorowałem to. Wyszedłem z torbą, która wyglądała jak prezent urodzinowy od losu. Tylko że za ten prezent sam sobie zapłaciłem – i to z przyszłości. Usiadłem na ławce, przeliczyłem torby i próbowałem podsumować, co kupiłem. Szybko się zgubiłem.

Na moment spojrzałem w telefon – kilka powiadomień z banku. W sumie kilkanaście transakcji. Wtedy do mnie dotarło, że nie zostało mi już nic. Na koncie – drobne. Limit – praktycznie wykorzystany. Portfel – lekki, aż za bardzo. Spojrzałem na witryny sklepowe. Migały jak kasyna w Vegas. I nagle wszystko zaczęło mnie przytłaczać.

Brak zdrowego rozsądku

W centrum handlowym zaczęło robić się duszno. Nie wiem, czy to powietrze, czy ja sam nagle poczułem się jak ktoś, kto nie ma już prawa tu być. Patrzyłem na innych ludzi – uśmiechniętych, zadowolonych, obładowanych torbami – i miałem wrażenie, że tylko ja jeden zrobiłem coś głupiego.

Próbowałem się pocieszyć. Przecież kupiłem rzeczy, które „mi się przydadzą”. Nowe buty, laptop, słuchawki... To nie było wyrzucanie pieniędzy. To inwestycja. Przynajmniej tak mówiła reklama, którą widziałem rano. Problem w tym, że ta inwestycja właśnie wyczyściła moje konto. A ja zostałem z uczuciem, jakbym przeszedł przez tornado.

Telefon zadzwonił. To była moja siostra.

– Jak tam? Kupiłeś coś fajnego? – zapytała radośnie.

– Trochę... – odpowiedziałem niepewnie.

– No to dobrze, nie ma co się w Black Friday ograniczać! – zaśmiała się. – Ja tylko jedną rzecz, ale wiesz, kontroluję się. Trzymam się budżetu.

Zrobiło mi się niedobrze. Nie chciałem przyznać, że ja właśnie rozwaliłem cały swój budżet. I trochę jeszcze przyszły.

– Super, że masz do tego podejście – wydukałem. – Ja chyba trochę przesadziłem.

– Jak bardzo?

Nie odpowiedziałem. Powiedziałem, że muszę kończyć. I naprawdę musiałem – bo bałem się, że jeśli powiem to głośno, poczuję się jeszcze gorzej. A i tak czułem, że coś się we mnie zaciska. Usiadłem na ławce przed wyjściem. Ludzie wchodzili, wychodzili, śmiali się, przymierzali kolejne rzeczy. A ja tylko siedziałem. I nagle miałem ochotę wrócić wszystko, co kupiłem.

Przejrzałem na oczy

Z torbami w dłoniach stałem przez dłuższą chwilę przy wyjściu z galerii. Ludzie mijali mnie jak cień. Wszystko nagle straciło kolor. Wcześniej błyszczało, przyciągało, kusiło. Spojrzałem na paragon z laptopa. Suma aż mnie uderzyła w oczy. Zacząłem rozważać zwrot. Ale przypomniałem sobie, że był to egzemplarz wystawowy. Zniżka była spora, ale warunki zwrotu – bardziej skomplikowane. Poza tym… nie miałem siły. Czułem się, jakbym przebiegł maraton.

W drodze do auta mijałem sklep z książkami. Wystawa krzyczała: „Kup dwie, trzecia za grosz!”. Zatrzymałem się, ale już nie wszedłem. Coś we mnie pękło – może nie jak szkło, tylko raczej jak cienka nitka, która trzymała moje złudzenia w całości. Wreszcie dotarło do mnie, że dałem się złapać. Że to wszystko było zbudowane właśnie po to, żeby człowiek taki jak ja, wszedł po jedną rzecz i wyszedł z dziesięcioma.

W samochodzie siedziałem chwilę w ciszy. Odpaliłem silnik, ale nie ruszyłem. Włączyłem radio. Prezenter mówił o rekordowej liczbie zakupów w tym roku. Ludzie stali w kolejkach od piątej rano. Ja nie byłem wyjątkiem – byłem jednym z nich. I wtedy postanowiłem – że to był pierwszy i ostatni raz. Że w przyszłym roku w Black Friday zrobię coś innego. Może pójdę na spacer. Może po prostu zostanę w domu i wyłączę internet. Ale na pewno nie dam się znowu tak nabić w balona.

Bardzo droga lekcja

Wróciłem do domu późnym popołudniem. Torby rzuciłem na podłogę w przedpokoju. Patrzyłem na nie chwilę, jakby nie były moje. Jakby ktoś mi je podłożył, a ja miałem tylko udawać, że to był mój wybór. Usiadłem na kanapie i wpatrywałem się w ścianę. Czułem się wyczerpany, chociaż fizycznie nie zrobiłem nic wielkiego. Po prostu dałem się ponieść.

Przez następne dni nie miałem odwagi sprawdzić dokładnie, ile wydałem. Kiedy w końcu to zrobiłem, złapałem się za głowę. Kwota, którą rozłożyłbym na pół roku różnych potrzeb, wyparowała w jeden dzień. Próbowałem jakoś to sobie wytłumaczyć, ale nie było już argumentów. To nie były decyzje, to były impulsy. Podjęte pod wpływem hałasu, presji, złudzeń.

Zacząłem szukać informacji o psychologii zakupów. Okazało się, że to wszystko jest dobrze zaplanowane – kolory, światła, promocje, nawet zapachy. Nie miałem szans. Ale to nie dawało ulgi. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że byłem ofiarą schematu, który działa na miliony ludzi.

Dziś, kiedy słyszę słowo „promocja”, reaguję inaczej. Ostrożnie. Uczę się odróżniać potrzeby od zachcianek. I przede wszystkim – przestałem wierzyć, że coś „muszę mieć”. Tamten Black Friday nauczył mnie więcej niż jakakolwiek książka o finansach. Bolało, bo musiało. Ale dzięki temu teraz wiem, że najdroższe nie zawsze znaczy najlepsze, a najgorsze decyzje podejmuje się wtedy, kiedy wydaje się, że to okazja życia.

Mateusz, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama