„W bibliotece poznałam faceta jak bajki. Mój rycerz na białym koniu okazał się błaznem na szkapie”
„Zaczęłam ich widywać częściej. Najpierw raz w tygodniu, potem dwa. Dziewczynki rozpoznawały mnie z daleka i zawsze machały, jakbyśmy znały się od lat. Jedna miała na imię Lena, druga Zosia. Ich ojciec — Marek. Z czasem siadał bliżej. Najpierw stolik obok, potem już przy moim. Nie pytał, czy może”.

Miałam trzydzieści pięć lat i byłam redaktorką, choć czasem wolałabym być nikim. Codzienność płynęła między mieszkaniem a pracą, a weekendy spędzałam w bibliotece, szukając ciszy, która nie zadawała pytań. Rozwód przestał boleć, ale zostawił po sobie chłód. A te dwa poronienia… o nich nie umiałam mówić nawet szeptem. Kiedyś chciałam być matką, potem przestałam chcieć czegokolwiek. Żyłam jak przecinek w zdaniu — niewidoczna, ale niezbędna, żeby zdania miały sens.
W bibliotece nikt mnie nie znał, nikt nie pytał, czy mam dzieci, ani dlaczego wciąż nie mam nikogo. Cisza układała się w historie, których nie trzeba było przeżywać, tylko przeczytać. Byłam spokojna, może nawet zadowolona, że tak już będzie zawsze. Literatura była jedynym „człowiekiem”, który nigdy mnie nie zawiódł.
A potem przyszli oni
Tego dnia padał deszcz. Nie taki romantyczny, tylko zwykły, uporczywy, szary. Siedziałam przy swoim stałym stoliku, w rogu biblioteki między kryminałami a działem filozofii. Idealne miejsce, by nikt nie przeszkadzał. I wtedy — pisk. Potem chichot. Potem kolejny pisk. Dwie dziewczynki krążyły między regałami, jakby były w wesołym miasteczku. Jedna miała kokardkę większą niż jej głowa, druga niosła książkę do góry nogami.
Zacisnęłam usta i postukałam palcami w stół. Minęła minuta. Dwie. Dziesięć. Aż w końcu wstałam.
– Przepraszam – rzuciłam w ich kierunku – to nie plac zabaw.
Zanim któraś zareagowała, zza regału wyłonił się mężczyzna. Wysoki, z nieporządnie zapiętym płaszczem i uśmiechem, który mnie zaskoczył.
– To też nie klasztor – odpowiedział. – Szukamy książek.
– Może znajdziecie też słownik do grzeczności – odparłam chłodno.
– Wtedy pożyczę jako pierwszy – powiedział z rozbawieniem i lekko się ukłonił.
Dziewczynki spojrzały na mnie z lekkim przestrachem, a potem jedna z nich wyszeptała: „Przepraszam, pani”.
Wróciłam na miejsce. Serce biło mi szybciej, niż powinno. Nie z nerwów. Z czegoś, czego nie umiałam jeszcze nazwać. Ten mężczyzna... jego uśmiech… coś mnie zaniepokoiło. Jakby we mnie coś pękło, a może... jakby coś się obudziło?
Zaczęłam ich widywać częściej. Najpierw raz w tygodniu, potem dwa. Dziewczynki rozpoznawały mnie z daleka i zawsze machały, jakbyśmy znały się od lat. Jedna miała na imię Lena, druga Zosia. Ich ojciec — Marek. Z czasem siadał bliżej. Najpierw stolik obok, potem już przy moim. Nie pytał, czy może. Po prostu siadał z książką i uśmiechał się lekko.
– Zawsze siedzisz przy kryminałach? – zagadnął pewnego dnia.
– Są przewidywalne. Lubię wiedzieć, że winny zawsze zostanie ukarany – odpowiedziałam bez odrywania wzroku od strony.
– Ja wolę bajki. Tam zło można odczarować.
Nie wiedziałam, czy mówi to do mnie, czy do siebie. Ale poruszyło mnie to bardziej, niż chciałam przyznać. W bajkach wszystko kończy się dobrze.
W moim życiu — niekoniecznie
Dziewczynki często przysiadały się do mnie na chwilę. Zosia lubiła przynosić książki z pytaniem, czy warto je przeczytać. Lena opowiadała mi, co właśnie rysuje. Z początku byłam spięta, ale z czasem zaczęłam czekać na te ich dziecięce opowieści, jakby były czymś więcej niż tylko wypełnieniem ciszy.
– Nie wiem, jak to się stało – pomyślałam pewnego wieczoru. – Zaczęłam czekać na te spotkania. Jakbym… znowu miała szansę.
Marek nie zadawał wielu pytań. Ale słuchał. A ja mówiłam. O książkach. O redakcji. O rzeczach nieważnych. Ale w jego obecności brzmiały jakoś bardziej... prawdziwie.
Wszystko układało się zbyt dobrze. Za dobrze. Po jednym z naszych spotkań, kiedy dziewczynki już zajęły się książkami, Marek spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
– Może kiedyś kawa? Poza biblioteką?
Zamarłam. Uśmiech zniknął z mojej twarzy szybciej, niż zdążyłam go poczuć. Spojrzałam na zegarek, choć wcale nie chciałam wiedzieć, która godzina.
– Nie mogę – powiedziałam, wstając gwałtownie. – Muszę iść.
I poszłam. Przez kolejny tydzień nie pojawiłam się w bibliotece. Wymyślałam sobie powody: praca, pogoda, zmęczenie. Ale prawda była inna. Bałam się. Tego, co może być dalej. Tego, że znowu coś poczuję i że znowu to stracę.
Wieczorami patrzyłam w telefon. Jego numer miałam od dawna, ale nigdy nie użyłam. Aż w końcu napisałam. A potem zadzwoniłam.
– Przepraszam. Nie jestem dobra w te rzeczy – powiedziałam, gdy tylko odebrał.
– W które? W bycie człowiekiem?
– W bycie blisko.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Już myślałam, że się rozłączył, kiedy odpowiedział spokojnie:
– To się robi krok po kroku. Nie musisz znać całego planu. Wystarczy, że spróbujesz planu B.
Plan B. Brzmiało to tak prosto, a jednak zawierało w sobie wszystko, czego się bałam — niepewność, otwartość, ryzyko. A mimo to — po chwili milczenia — wyszeptałam:
– Może... pójdziemy kiedyś na spacer?
Nie powiedział „tak” od razu. Ale usłyszałam śmiech dziewczynek w tle i jego ciche: „Czekamy”.
Spacer był pierwszy
Potem przyszły kolejne. Najpierw tylko po bibliotece, potem do parku, w końcu – do ich mieszkania. Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam tam bywać regularnie. Marek gotował prostą zupę, dziewczynki opowiadały o szkole, a ja siedziałam przy stole, czując coś, czego nie czułam od dawna — spokój. Bez wielkich słów, bez deklaracji. Po prostu byłam.
Zosia często prosiła mnie o pomoc w lekcjach. Lena przynosiła książki i układała się obok mnie na dywanie. Czasem wieczorem zasypiała z głową na moich kolanach, a Marek tylko patrzył i uśmiechał się tak, jakby widział mnie naprawdę.
Ale mimo ciepła, jakie czułam, coś we mnie wciąż było niewypowiedziane. Marek nie pytał o moją przeszłość, a ja nie mówiłam. Nie umiałam. Każda historia, jaką zaczynałam opowiadać, kończyła się w połowie. Jakby słowa ugrzęzły w gardle razem z bólem, którego nie chciałam znowu przeżywać.
Pewnego popołudnia Lena spojrzała na mnie z powagą, jakiej nie spodziewałam się po ośmiolatce.
– A ty masz dzieci?
Zawahałam się. Potem tylko skinęłam głową i powiedziałam cicho:
– Nie. Ale kiedyś bardzo chciałam.
– To możesz być naszą trochę-mamą?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć
Uśmiechnęłam się, ale głos ugrzązł mi w gardle. To pytanie wywołało we mnie coś potężniejszego niż wszystko, co wydarzyło się dotąd. Bo zaczęłam się bać… że się przywiązałam. Że pokochałam. Że nie zniosę kolejnej straty.
Było chłodno, pierwszy dzień października. Wracaliśmy z parku — Marek, dziewczynki i ja — gdy na rogu ulicy zobaczyłam znajomą twarz. Twarz, której nie widziałam od lat, a mimo to od razu rozpoznałam. Barbara — moja była teściowa. Zawsze surowa, elegancka, z cieniem dezaprobaty w spojrzeniu. Podeszła powoli, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę ja.
– Klara... – powiedziała, unosząc brew. – Teraz próbujesz być matką cudzych dzieci?
Dziewczynki przystanęły. Marek spojrzał na mnie pytająco. A ja poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową i pociągnęłam wszystkich dalej.
Wieczorem, gdy dziewczynki już spały, Marek nalał nam herbaty i usiedliśmy na kanapie. Cisza była gęsta.
– Kim ona była? – zapytał cicho.
– Moją teściową. Byłą. Kiedyś byłam mężatką.
Nie skomentował. Czekał.
– Byłam w ciąży. Dwa razy – powiedziałam, z trudem łapiąc oddech. – Straciłam je.
Z jego twarzy zniknął uśmiech. Patrzył na mnie tak, jakby dopiero teraz rozumiał, dlaczego tak długo milczałam.
– Dlatego unikasz słowa „rodzina”?
Skinęłam głową. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Bo się boję, że znowu coś stracę.
Marek nie próbował mnie pocieszać. Nie mówił, że wszystko będzie dobrze. Zamiast tego ujął moją dłoń i ścisnął ją delikatnie. Bez słów. I to wystarczyło. Bo pierwszy raz od bardzo dawna… ktoś po prostu został.
Minęły dwa lata
Nasze życie ułożyło się bez fanfar, bez dramatycznych deklaracji. Po prostu — dzień po dniu — stawaliśmy się czymś więcej niż znajomymi z biblioteki. Dzieliliśmy zakupy, poranki, wieczorne bajki i ciche noce, w których nikt nie musiał niczego udowadniać.
Dziewczynki wyrosły. Zosia zaczęła pisać własne opowiadania, Lena rysowała już nie tylko księżniczki, ale też… mnie. W jednej z jej prac miałam pelerynę. Kiedy ją zapytałam dlaczego, powiedziała:
– Bo jesteś naszą bohaterką. Ale cichą, taką od środka.
Tego wieczoru Marek zrobił kolację. Siedzieliśmy we czwórkę przy stole. Świeczka się przechyliła, makaron trochę się rozgotował, a mimo to — wszystko było idealne. Dziewczynki chichotały, podsuwając mi coś pod nos. Ręcznie robioną laurkę. Na środku — krzywe litery, kolorowe serca i jedno pytanie, które sprawiło, że zamarłam.
„Czy zostaniesz naszą mamą?”
Zerknęłam na Marka. Uśmiechnął się, lekko wzruszony, i powiedział:
– Jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać.
Uklęknął, a dziewczynki wyjęły z kieszeni pocięte kartki papieru.
– Wyjdziesz za mnie?
Wzięłam głęboki oddech. Głos mi się załamał, ale wypowiedziałam słowo, które nosiłam w sobie od dawna.
– Tak.
Dziewczynki rozrzuciły domowe konfetti dookoła i głośno zapiszczały.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Nie wiem, ile razy jeszcze się potknę, ile razy zwątpię. Ale wiem jedno — może plan B… był planem A od samego początku. Tylko potrzebowałam czasu, żeby to zrozumieć.
Bo rodzina nie zawsze zaczyna się od narodzin. Czasem zaczyna się… od biblioteki.
Klara, 37 lat
Czytaj także:
- „Babcia przestała robić pierogi i mieć dla mnie czas. Byłem w szoku, gdy wyznała mi, gdzie ciągle znika”
- „Sąsiadka pluła na mnie jadem. Mogła żyć po bożemu, to bym nie była ciekawa, z czyjego nasionka ma córkę”
- „Rodzina ciągle wypytywała, kiedy się ustatkuję. W tym roku wielkanocnego zajączka szukałam w spa z obcym facetem”

