„W Berlinie miałam tylko odbębnić delegację i wrócić na Święta. Nie wiem, jak spojrzę narzeczonemu w oczy przy Wigilii”
„W domu było ciepło, pachniało piernikami, których nie zdążyłam upiec przed wyjazdem – Marek zrobił je sam. Był z siebie dumny i szczęśliwy. Tak bardzo, że zaczęło mnie mdlić. Nie od zapachu przypraw, ale od tego, jak bardzo zawiodłam jego miłość”.

Nie wiem, czy zdrada zawsze wygląda tak samo. Może u niektórych zaczyna się od przypadkowego spojrzenia, zbyt długiego uścisku dłoni albo tego idiotycznego, niegroźnego „napijmy się jeszcze po jednym”. U mnie zaczęło się banalnie. Od wyjazdu służbowego. Ot, standardowa delegacja przedświąteczna: Berlin, dwa dni, konferencja, wieczorne kolacje z klientami, hotele z miękkimi ręcznikami i kawą, która nigdy nie smakuje tak dobrze, jak obiecują w folderach.
Markowi powiedziałam, że będę się nudzić. Przecież co tam niby może się wydarzyć? Jadę z Krzysztofem – a on to przecież tylko kolega z pracy, starszy, poważny, ma dziewczynę, Justynę. Wszyscy go znają. Mamy swoje żarty, swoje codzienne rytuały: on robi za mocną herbatę, ja dodaję mu cukier, mimo że nie słodzi. Zawsze się z tego śmiejemy. I tyle. Nic więcej.
Może właśnie dlatego się nie obroniłam. Nie widziałam, kiedy z codziennej, suchej relacji zrobiło się „coś innego”. Nie zauważyłam, kiedy zwykłe spojrzenia zaczęły trwać sekundę za długo. A może nie chciałam tego zauważyć.
W każdym razie – spakowałam walizkę, założyłam sweter, który Marek mi kupił na urodziny, i wyszłam z mieszkania, nie zamykając drzwi na klucz. To był odruch, zawsze wracam, zawsze zamykam dopiero wtedy.Tego dnia zapomniałam. Jakbym już wtedy przeczuwała, że coś się wydarzy. Że wrócę inna.
Zabrał mnie na jarmark
– I co, jesteś gotowa na przygodę życia? – rzucił Krzysztof, kiedy wsiedliśmy do pociągu.
– To tylko konferencja, nie „Indiana Jones i zagubiony brief” – odpowiedziałam z uśmiechem.
Podróż minęła zaskakująco szybko. Pociąg sunął przez zasypane śniegiem krajobrazy, a my siedzieliśmy naprzeciwko siebie, dzieląc się słuchawkami i opowieściami o tym, jak bardzo nie chce nam się pracować przed świętami. Żartowaliśmy. Ja mówiłam o Marku, on o Justynie. Tak jak zwykle. Tylko że śmiech był trochę inny. Jakby bardziej nerwowy. I te spojrzenia – te, których nigdy wcześniej nie analizowałam, a teraz nie umiałam już ich nie zauważać.
Po konferencji, gdy wszyscy już się rozchodzili, Krzysztof rzucił:
– Chodź na jarmark. Musisz poczuć klimat Berlina w grudniu. Zasłużyliśmy na to.
Godzinę później staliśmy na środku placu, otoczeni światłami, zapachem przypraw, cynamonu i pieczonych kasztanów. Trzymaliśmy kubki z grzanym winem i milczeliśmy. Ja – bo nie wiedziałam, co powiedzieć. On – bo chyba czekał, aż powiem coś pierwsza.
– Podobno Berlin w grudniu jest magiczny i spełnia życzenia. Masz jakieś? – zapytał cicho, jakby nie chciał zburzyć tej dziwnej ciszy między nami.
Zacisnęłam dłonie mocniej na kubku. Przemarznięte palce, drżące usta.
– Tylko jedno. Chciałabym nie czuć się, jakbym robiła coś złego, zanim jeszcze to zrobię.
Nie odpowiedział. Tylko sięgnął po moją dłoń, niby dla żartu, żeby sprawdzić, czy zamarzłam. Nie puścił jej od razu. Patrzyliśmy na siebie. I wszystko, co do tej pory wydawało mi się bezpieczne, zaczęło się chwiać.
– Może po jednym jeszcze w hotelu? – zaproponował później. – W recepcji powiedzieli, że mamy jeden pokój. Podobno tak wyszło taniej...
Zgodziłam się. I nie umiem do dziś powiedzieć dlaczego.
Nie potrafiłam odmówić
Drzwi do pokoju zamknęły się za nami cicho, jakby nie chciały niczego zdradzić. Śmialiśmy się, że to absurd – że dwie dorosłe, rozsądne, związane z kimś innym osoby mają dzielić jeden pokój, bo „tak taniej”. Tylko ten śmiech był pusty. Zamiast rozpakować walizkę, usiadłam na łóżku i zdjęłam buty, powoli, jakby każdy ruch zdejmował ze mnie nie tylko warstwę garderoby, ale i kontroli.
– Napijesz się? – zapytał Krzysztof, wyciągając z mini barku butelkę czerwonego wina.
– Tylko trochę. Inaczej nie zasnę – powiedziałam, choć wiedziałam, że i tak nie zasnę tej nocy.
Usiedliśmy na przeciwległych krańcach łóżka. Pomiędzy nami stała taca i kieliszki. Cisza. I słowa, które nagle zaczęły płynąć, jakby ktoś zdjął filtr z naszych języków.
– Marek jest dobry. Naprawdę dobry – zaczęłam. – Tylko czasem mam wrażenie, że jestem jego projektem, nie kobietą. Jakby mnie lepił z wyobrażeń o tym, jak powinna wyglądać idealna narzeczona. Uśmiech, gotowanie, śluby w plenerze.
– Justyna mówi, że mnie kocha – odpowiedział Krzysztof, dotykając krawędzi kieliszka – ale... jakby mnie nie widziała. Od miesięcy czuję się jak cień. Kiedyś jej na mnie zależało. Dziś martwi się bardziej o to, czy mamy świeże mleko w lodówce.
Spojrzeliśmy na siebie. Bez uśmiechu. Bez gry. Potem on mnie dotknął. Nie cofnęłam się. Pocałował mnie. Tak po prostu. Wiedziałam, że mogę jeszcze wstać. Powiedzieć „nie”. Wyjść. Ale nie wstałam. Poddałam się. Jego pocałunkom, dłoniom, obecności, która nagle była tak przytłaczająco potrzebna. Jakby moje ciało i serce uparły się na choć jeden wieczór zapomnieć, że nie powinno ich tu być. Nie wiem, jak długo to trwało. Pamiętam tylko jego zapach, miękkość pościeli i moje serce bijące szybciej niż kiedykolwiek. A potem... cisza. Tylko nasze ciała, bez słów.
Cisza była głośniejsza niż słowa
Obudziłam się pierwsza. Przez chwilę udawałam, że nie wiem, gdzie jestem. Że to tylko sen. Że zaraz Marek zawoła mnie, pytając, gdzie są jego ulubione skarpety, bo znów wszystko pochowałam. Zamiast tego było hotelowe światło, jasna pościel i Krzysztof obok, śpiący na plecach, z jednym ramieniem przewieszonym przeze mnie.
Wysunęłam się spod jego ręki jak złodziej. Cicho, by nie obudzić winy, która już i tak we mnie wrzeszczała. W łazience spojrzałam w lustro. Wyglądałam tak samo jak wczoraj. Czułam się inaczej. Czułam się... pusta. Albo przepełniona czymś, czego nie umiałam nazwać.
Nie powiedzieliśmy sobie „dzień dobry”. Nie było czułości. On wstał, gdy ja się już ubierałam. Patrzył na mnie chwilę, zanim coś w nim nie zgasło.
– To był błąd – powiedział cicho, jakby miał nadzieję, że nie usłyszę.
– Nie jestem pewna – odpowiedziałam. – Ale jeśli był... to najpiękniejszy błąd, jakiego się dopuściłam.
Widziałam, jak drgnęły mu usta. Jakby chciał się uśmiechnąć, ale nie wypadało. Spakowaliśmy się w milczeniu. Dwie osoby, które jeszcze kilkanaście godzin temu znały zapach swoich ciał, teraz nie potrafiły na siebie spojrzeć.
W pociągu siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Oboje patrzyliśmy przez szybę. Jakby świat za oknem był jedynym, co mogło udawać, że nic się nie wydarzyło. W głowie przewijały mi się obrazy Marka. Nasze śniadania. Jego dłonie na moich plecach. Jego oczy, które pewnie nigdy nie zobaczą tej wersji mnie, która zniknęła w Berlinie. Nie wiem, czy Krzysztof wrócił do Justyny. Nie wiem, czy ja wróciłam do siebie.
Udawałam, że nic się nie stało
Marek czekał na mnie na dworcu. W kurtce, którą dostał ode mnie na zeszłe święta, z czerwonym termosem w ręce.
– Kawa z cynamonem tak jak lubisz. Pomyślałem, że może zmarzłaś... – uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło, jakby nic się nie zmieniło. Jakby nadal byłam jego.
Uśmiechnęłam się tak, jak się trzeba uśmiechać, kiedy ktoś okazuje ci miłość, na którą już nie zasługujesz.
W domu było ciepło, pachniało piernikami, których nie zdążyłam upiec przed wyjazdem – Marek zrobił je sam. Był z siebie dumny i szczęśliwy. Tak bardzo, że zaczęło mnie mdlić. Nie od zapachu przypraw, ale od tego, jak bardzo zawiodłam jego miłość.
– Wyglądasz na zmęczoną. Wszystko dobrze? – zapytał wieczorem, kiedy położyliśmy się do łóżka. Leżał obok, głaskał mnie po włosach.
– Po prostu to był intensywny tydzień. Nic więcej.
Kłamałam coraz łatwiej. Słowa przechodziły przez gardło bez oporu. Jakby mój język też już należał do kogoś innego.
Kilka dni później wigilijny stół był jak co roku: barszcz, karp, kolędy w tle. Mama Marka mówiła, że już nie może się doczekać ślubu, że „będę cudowną żoną”. Uśmiechałam się. Kiwałam głową. Grałam w teatrze, do którego sama napisałam scenariusz – i potem go zapomniałam.
W nocy nie mogłam spać. Poszłam do łazienki. Przysiadłam na zimnej podłodze i zaczęłam płakać. Po cichu, żeby Marek nie słyszał. Żeby cały ten piękny, cynamonowy świat się nie rozpadł. Może już był rozpadnięty. Tylko jeszcze udawał, że się trzyma.
Ten temat nie istniał
Minęły święta. Potem Sylwester. A potem życie jakby wróciło na swoje tory. Tylko że te tory nie były już moje. Byłam jak pasażer, który zaspał na przesiadkę i jedzie w nieznanym kierunku, bo nie ma odwagi wysiąść.
Krzysztof unikał mnie w pracy. Wspólne spotkania nagle stawały się zdalne, nieformalne rozmowy – formalne, a wszystkie te luźne „pójdziemy na kawę?” zniknęły bez śladu. Jakby ktoś je wyciął nożyczkami z rzeczywistości. Przez dwa tygodnie nie zamieniliśmy ani jednego słowa prywatnie.
Aż pewnego dnia, przypadkiem, spotkaliśmy się przy ekspresie do kawy.
– Wszystko wróciło do normy, prawda? – zapytał, nie patrząc mi w oczy.
– Jeśli przez normę rozumiesz to, że nie śpię w nocy, to tak – odpowiedziałam, odwracając wzrok.
Nie dodałam, że czasem, kiedy zamykam oczy, widzę jego profil w blasku hotelowej lampki. Albo że wciąż pamiętam jego zapach, skórę pod palcami, to westchnięcie, gdy nasze ciała się spotkały. Nie rozmawialiśmy już nigdy o Berlinie. Nie padło ani jedno słowo. Ani „przepraszam”, ani „żegnaj”. Jakby nic się nie wydarzyło. A jednak wszystko się zmieniło.
Marek mówił o sali weselnej, o kwiatach, o zaproszeniach. Chciał wybrać utwór na pierwszy taniec.
– Może coś sentymentalnego? – zaproponował, całując mnie w dłoń.
Skinęłam głową, choć nie słyszałam ani jednej nuty. W środku miałam tylko szum. Jakby Berlin rozgościł się we mnie na stałe. Z tym swoim zimnem, winem i cichym „co by było, gdyby”. Nie powiedziałam Markowi prawdy. I wiem, że nigdy nie powiem.
Zawsze będę czuła się winna
Ślub odbył się w czerwcu. Było pięknie. Była pogoda, wzruszeni rodzice, szampan, uśmiechy, zdjęcia w sadzie, goście mówiący, że „pasujemy do siebie”. A ja przez cały dzień czułam się jak aktorka, która gra rolę tak dobrze, że sama zaczęła wierzyć, że naprawdę jest szczęśliwa. Marek trzymał mnie za rękę. W jego oczach było to coś, co wciąż mnie zabijało – bezwarunkowe zaufanie. Miłość, której już nie umiałam udźwignąć. Nie byłam kobietą, za którą mnie uważał.
Z Krzysztofem nie wymieniliśmy ani słowa od miesięcy. Usłyszałam tylko od koleżanki z biura, że przeniósł się do oddziału we Wrocławiu. Nie wiem, czy z Justyną. Nie wiem, czy sam. Może uciekał od tego, co też go gryzło. Może po prostu był lepszy w „odcinaniu się”. Ja nie umiem. Berlin wraca do mnie co roku, w grudniu, kiedy pocztówki świąteczne przypominają mi tamten jarmark, ten kubek z grzanym winem, to jedno spojrzenie.
Nie zdecydowałam się powiedzieć prawdy. Wcale nie z tchórzostwa. Nie tylko. Dlatego, że prawda nie zawsze coś zmienia. Nie zawsze uzdrawia. Czasem tylko rujnuje wszystko, na czym jeszcze próbujesz się utrzymać. Można kochać kogoś i jednocześnie go zdradzić. Można zrobić coś niewybaczalnego i dalej udawać, że się jest tą samą osobą. Ale to wszystko zostawia ślad. Te ślady są czasem gorsze niż kara. Wina to taki cichy współlokator. Nie krzyczy. Nie robi awantur. Po prostu jest. Rano przy śniadaniu, wieczorem przy zasypianiu. Zostaje. Na zawsze.
Aleksandra, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałam zaskoczyć męża i odwiedziłam go w delegacji. Okazało się jednak, że to na mnie czekała większa niespodzianka”
- „Wróciłam z delegacji w Gdańsku, a mój mąż przez sen tulił damski wełniany sweter. Jego zagadka sama się rozwiązała”
- „Mąż dostał 5000 zł premii świątecznej, a ja ją wydałam w godzinę. Modliłam się, by nic nie zauważył”

