Reklama

– No dobra, moi drodzy, mam coś zupełnie nowego! – powiedziałam do telefonu, ustawiając go na statywie, tuż przed wejściem na werandę starego, drewnianego domu. – Wyjechałam na wieś! I nie, nie chodzi o żadnego sponsora ani reklamę. Chociaż... jakby ktoś chciał mi podesłać współpracę z kombajnem albo producentem kaloszy, to wiecie, gdzie mnie znaleźć – dodałam z przesadnie szerokim uśmiechem i teatralnym mrugnięciem.

Klik. Stop nagrania.

Zerknęłam na ekran. Zasięg? Jeden pasek. Internet? Prawie nic. Już to mnie zaczęło irytować. Ale cóż – sama chciałam „odpocząć od miasta”, „złapać autentyczność” i zrobić sobie trochę innego kontentu. Tak to przynajmniej tłumaczyłam mojej menadżerce, która uniosła brew, jakby właśnie usłyszała, że planuję zrezygnować z bycia influencerką i otworzyć gospodarstwo agroturystyczne.

Jeszcze miesiąc temu nie uwierzyłabym, że w ogóle zdecyduję się na taki wyjazd. Moje życie toczyło się wokół zdjęć z modnych kawiarni, współprac z markami odzieżowymi, wieczorów w centrum i śniadań jedzonych tylko po to, by ładnie wyglądały na mediach społecznościowych. Ludzie mówili, że mam cudowne życie, że jestem szczęściarą. A ja coraz częściej nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Niektórzy mówią, że wyjazd w dzicz to luksus. Dla mnie to był eksperyment. Ciekawe, co bardziej mnie rozbije – brak dostępu do aplikacji, czy fakt, że śniadania nie robi mi barista, tylko ja sama.

Nie rozumiałam, dlaczego ludzie decydują się żyć na wsi. Serio. Co tu niby jest? Żaby, kury, komary i wi-fi z epoki dinozaurów. Ale coś mnie tknęło. Może potrzeba ucieczki. A może... dziwna chęć sprawdzenia, czy jestem czymś więcej niż tylko dziewczyną z filtrami.

Nie sądziłam, że jedno przypadkowe spotkanie w sklepie, koszyk grzybów i rozmowa z dziadkiem w kaloszach mogą wywrócić moje życie do góry nogami.

Robiłam wszystko dla popularności

Nie zdążyłam jeszcze rozpakować walizki, kiedy usłyszałam za oknem jakieś szuranie. Zerknęłam przez firankę. Przed domem stała grupa lokalnych mieszkanek – starsze kobiety z siatkami z warzywami, dwie z chustkami na głowach, jedna w dziwnych sandałach. Patrzyły na mnie zza okna, jakbym właśnie wysiadła z Marsa.

A ta to skąd? – mruknęła jedna z nich, głośno, jakby chciała mieć pewność, że usłyszę.

Wyszłam ostrożnie na ganek, udając, że rozmawiam przez telefon. Moje jasne lniane spodnie, złote kolczyki i wysokie espadryle, które idealnie pasowały do wizerunku „slow life na wsi”, tu wyglądały raczej jak przebranie.

– Zobacz, jaką ma torbę! – szepnęła druga. – Na grzyby to się z tym nie idzie, tylko do telewizji.

Zaczerwieniłam się. No tak, może to i była torba od projektanta, ale przecież nie miałam jeszcze pojęcia, co tu się nosi. Czy w ogóle mają tu sklep? I czy działa karta?

Nagle zza ogrodzenia wyłonił się mężczyzna z wąsem. Oparty o rower, z wiklinowym koszykiem w ręku. W kapeluszu z szerokim rondem wyglądał jak wyjęty z podręcznika do przyrody z podstawówki.

To ty ta od telefonów? – zapytał. – Co filmy kręci?

– W sumie… tak – odpowiedziałam ostrożnie. – Chociaż wolę „twórczyni treści”.

– Jak już tu jesteś, to zobaczysz, jak się grzyby zbiera – powiedział, jakby to była najważniejsza rzecz do pokazania przyjezdnym. – To lepsze niż twoje telefony.

Zaniemówiłam. Grzyby? Serio?

– Grzyby? – parsknęłam z niedowierzaniem. – To nie jest trochę... staroświeckie?

– Nie, to nasze złoto – odezwała się młoda dziewczyna, która właśnie podeszła. – Nazywam się Kasia. Jeśli chcesz, to jutro pójdziemy razem. Pokażę ci, gdzie rosną prawdziwki.

Zawahałam się.

– Yhm... Jasne – bąknęłam tylko. W głowie już układałam story: „Totalna wieś. Grzyby. Serio. Ale nie mogłam odmówić temu dziwnemu dziadkowi z lasu”.

– No to szósta rano, pod lipą – rzucił mężczyzna i odjechał, nawet nie pytając o moją zgodę. Zrobiłam wielkie oczy. Szósta? Rano?

Kasia uśmiechnęła się do mnie szeroko.

– Nie martw się. Jak przeżyjesz pierwsze grzybobranie, to może ci się nawet spodoba.

Stałam w miejscu, zapatrzona za odjeżdżającym rowerem z niepokojem. W życiu nie byłam w lesie o szóstej rano. Nie wiedziałam, czy w ogóle potrafię wstać przed ósmą bez kawy z automatu.

Ale przecież nie mogłam się teraz wycofać. Co by powiedzieli moi obserwujący? To może być niezłe.

Chciałam stamtąd uciekać

Nie wiem, co mnie bardziej zabiło – budzik ustawiony na 5:30, czy ten wilgotny chłód poranka, który wdarł się pod moją piżamę, gdy tylko otworzyłam drzwi. Kasia stała pod domem, cała w uśmiechu.

– Dzień dobry! Gotowa?

– Nie – wysapałam, jeszcze w półśnie. – Ale i tak idę.

Ubrałam się w dres, który kupiłam kiedyś na kampanię z hasłem „Wracamy do natury” – ale wtedy nie planowałam tego tak dosłownie. Buty... Cóż. Miały styl, ale nie wodoodporność. Po piętnastu minutach w lesie moje stopy wyglądały, jakby przeszły rytuał chrztu w błocie.

Las pachniał inaczej niż parki w mieście – tu wszystko było cięższe, wilgotne, słodko-zgniłe. Szliśmy powoli, pan Stanisław z przodu, Kasia obok mnie. Cisza była tak gęsta, że aż mnie denerwowała. W końcu zapytałam:

I co teraz robimy?

– Szukamy – odpowiedziała Kasia, jakby to było oczywiste. – O, patrz. To borowik. Ale zostaw, za mały.

Nachyliłam się. Dla mnie wyglądał jak grzyb z bajki – miał brązowy kapelusz i biały trzon, ale kto by pomyślał, że są jakieś „za małe”? Nagle poślizgnęłam się na mokrym liściu i... brzdęk! Wylądowałam pupą w kałuży.

Za mną ktoś prychnął. Odwróciłam się – pan Stanisław patrzył na mnie z politowaniem.

Jak się boisz lasu, to siedź w telefonie. Ale jak chcesz coś zrozumieć – musisz się ubrudzić.

Podniosłam się, z twarzą czerwoną nie tylko od zimna. Otrzepałam się z liści, próbując nie płakać.

– Nie wiem, po co ja tu przyszłam. To chyba nie dla mnie – mruknęłam.

– To nie jest śmieszne – odezwała się Kasia, odwracając się do starszego mężczyzny. – Każdy się kiedyś uczył.

– Uczył, nie błyszczał w Internecie – mruknął Stanisław i zniknął między drzewami.

– Ej – powiedziała cicho Kasia. – On tak tylko mówi. Ale jak znajdziesz prawdziwego grzyba, to będzie dumny.

– Wątpię – westchnęłam, ocierając błoto z dłoni.

Szliśmy dalej, a ja coraz bardziej miałam ochotę wrócić. Ale coś mnie zatrzymało. Może spojrzenie Kasi, pełne spokoju i zachęty. Może to, że po raz pierwszy od dawna nikt nie chciał niczego ode mnie – żadnej kampanii, lajków, perfekcyjnych zdjęć. Tylko... skupienia i patrzenia pod nogi. Może właśnie tego mi brakowało?

Zaczęłam się zmieniać

Trzeciego dnia wstałam sama. Bez budzika. Bez jęków.

Kasia aż się zdziwiła, kiedy zapukałam do jej drzwi z własnym kubkiem kawy i pytaniem:

– Gotowa?

Odpowiedziała tylko uśmiechem. Wciąż byłam w dresie, tym samym co wcześniej, ale dziś wyglądałam już jak jedna z nich – z włosami spiętymi byle jak i kurtką pożyczoną od sąsiadki. Buty? Gumowce. Takie prawdziwe, czarne, pożyczone od żony pana Stanisława. Na początku się wahałam, ale kiedy powiedział z przekąsem:

– I tak pewnie rozmiar nie pasuje, ale dam, bo nie chcę cię znów zbierać z błota...

...po prostu je założyłam i już. Bez komentarza.

Szliśmy w ciszy, ale tym razem ta cisza była... przyjemna. Czułam, że moje ciało powoli łapie rytm tego miejsca – powolny, skupiony, zmysłowy. Nagle, między paprociami, zobaczyłam coś – okrągły, brązowy kapelusz.

Kasia! Patrz!

Pochyliłam się, dotknęłam delikatnie palcami trzonu, jak mnie uczyła. Gładki, jasny, gruby. Wzięłam nożyk i ostrożnie go ucięłam.

Sama znalazłam! To prawdziwy, prawda?

Kasia spojrzała i skinęła głową.

– Prawdziwy jak najbardziej. I całkiem dorodny!

Wtedy, zza drzewa, wychylił się pan Stanisław. Zerknął z dystansu.

– No, no. Widać, że oczy ci się otwierają – powiedział i ruszył dalej.

To było chyba największe uznanie, na jakie można było tu liczyć.

Z koszykiem w ręku czułam się... inaczej. Lżej? Mniej spięta? Robiłam zdjęcia, owszem, ale nie dla feeda. Nie dla zasięgów. Dla siebie. Żeby pamiętać, jak czułam się w tamtej chwili – zmęczona, ale dumna. Brudna, ale wolna.

Na powrocie zaszliśmy jeszcze na łąkę. Kasia usiadła w trawie, wystawiła twarz do słońca.

– Widzisz? W lesie każdy znajdzie coś dla siebie – powiedziała, patrząc przed siebie.

– Chyba coś zaczynam rozumieć – przyznałam. – Tu nikt się nie śpieszy. I nie muszę udawać, że wszystko mi wychodzi.

– Wcale nie musisz. Tu po prostu jesteś.

Patrzyłam na swoje ręce – brudne od ziemi, z lekkimi zadrapaniami od jeżyn. Po raz pierwszy od... nie pamiętam kiedy, nie czułam potrzeby, by coś poprawiać. Wyglądały dokładnie tak, jak powinny.

Zrobiłam to bez planu

Zdjęcie przedstawiało mnie siedzącą na pieńku, z rozwianymi włosami, rozpiętą kurtką i koszem grzybów na kolanach. Bez makijażu. Bez filtra. Kasia zrobiła mi je przypadkiem, kiedy przysiadłam na chwilę i śmiałam się z czegoś, co powiedział pan Stanisław. Sama nawet nie wiedziałam z czego – po prostu śmiałam się. Naturalnie.

– To dobre – rzuciła Kasia, pokazując mi ekran. – Powinnaś to wrzucić. Dla odmiany – dodała z lekkim uśmiechem.

Wrzuciłam. Bez podpisu. Tylko jedno słowo: „Wolna”.

Nie miałam żadnych oczekiwań. Byłam zmęczona, pachniałam jak mech i żyłam w trybie offline, który jeszcze niedawno wydawał mi się przekleństwem.

Wieczorem, już po kąpieli i jajecznicy jedzonej w milczeniu, odpaliłam telefon. Ponad sześć tysięcy serduszek. Trzysta komentarzy. Wiadomości prywatne. Ludzie pisali, że wyglądam „prawdziwie”, że „nigdy nie byłaś tak piękna”, że „ten uśmiech mówi wszystko”. I że chcą wiedzieć, gdzie jestem, bo też chcą tam być.

Ale ja czułam coś zupełnie innego niż zazwyczaj. Nie ekscytację. Nie dumę. Raczej... spokój. Jakby ten post nie był krzykiem o uwagę, tylko westchnieniem. Jakby to był mój pierwszy raz, kiedy nie próbowałam nikomu nic udowadniać.

– Nie wierzę, że to zdjęcie ma tyle polubień. A ja się nawet nie starałam – powiedziałam do Kasi, kiedy siedziałyśmy razem na schodach, popijając herbatę.

– Może właśnie o to chodzi – odparła cicho. – Pokazałaś siebie taką prawdziwą.

Spojrzałam na nią, potem na swoje dłonie. Nadal miały pod paznokciami resztki ziemi, których nie dało się domyć po całym dniu zbiorów. Kiedyś bym tego nie zniosła. A teraz... Teraz to było moje trofeum. Dowód na to, że przeżyłam coś realnego.

– Chyba pierwszy raz – dodałam szeptem.

Tego wieczoru nie sprawdzałam więcej telefonu. Nie odpisywałam. Nie aktualizowałam feedu. Po prostu siedziałam w ciszy, obok ludzi, którzy mnie nie znali, ale zaczynali widzieć. Taką, jaka byłam. Nie idealna. Ale – obecnie – wystarczająca.

Zrozumiałam coś ważnego

Kiedy pakowałam walizkę na powrót do Warszawy, czułam coś dziwnego. Nie żal, nie smutek. Coś bardziej złożonego. Jakby część mnie – ta, która nigdy nie miała szansy naprawdę oddychać – nie chciała stąd wyjeżdżać.

Telefon znów miał pełen zasięg. Wiadomości, powiadomienia, współprace, zaproszenia. Wszystko wracało do „normy”. Ale ja już nie byłam tą samą osobą, która tu przyjechała w lnianych spodniach i z głową pełną ironii.

Zostawiłam Kasi ostatni słoik miodu, który dostałam od sąsiadki. Zostawiłam też swoje perfumy na półce w łazience – ona używała tylko mydła i wyglądała lepiej ode mnie. Na pożegnanie objęła mnie tak, jakbyśmy znały się od dziecka.

Wróć jeszcze – powiedziała cicho. – Las nie ucieknie, ale czasem ty możesz.

W drodze powrotnej nie robiłam zdjęć. Patrzyłam przez okno na mijane pola, rowy pełne trzcin i rozbiegane sarny. I czułam, że zostawiam coś ważnego za sobą. Ale nie na zawsze.

W mieście od razu poczułam hałas – nie tylko ten dźwiękowy. Myśli znowu zaczęły biegać szybciej. Ludzie też. Klient pisał o kampanii, wizażystka przypominała o sesji, moja menadżerka chciała „pociągnąć ten grzybowy vibe” jeszcze trochę, „bo ludzie łykają jak świeże bułki”.

Ale ja już nie chciałam tego łapać. Przez chwilę naprawdę byłam obecna – i to doświadczenie było silniejsze niż tysiące lajków.

Zaczęłam planować coś nowego. Serię „Prawdziwe życie”. Bez filtrów. Bez ustawianych kadrów. Po prostu to, co mnie porusza. Las. Ludzie. Cisza.

Pierwszy odcinek zaczęłam nagrywać kilka dni później. Bez makijażu. W mojej kuchni. Z ziołami zebranymi na wsi, które suszyły się nad kuchenką. W tle warczał ekspres do kawy. Mówiłam do ludzi – nie do followersów. I po raz pierwszy od dawna czułam, że to ja – nie Pola Influencerka, tylko Pola, po prostu.

Wiesz, co powiedział pan Stanisław, kiedy wychodziłam?

– Nie boisz się już błota. Teraz możesz się zacząć uczyć.

Miał rację. Jeszcze wiele przede mną. Ale tym razem idę w dobrą stronę. Powoli. Bez filtra.

Pola, 26 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama