Reklama

Nigdy wcześniej tak bardzo nie czekałam na wakacje. Nie dlatego, że potrzebowałam słońca czy plaży — potrzebowałam Tomasza. Potrzebowałam go znów mieć przy sobie. Tak naprawdę. Nie tylko fizycznie, ale emocjonalnie, blisko. A ostatnio miałam wrażenie, że gdzieś mi się wymyka. Że choć jest obok, myślami jest gdzie indziej. W pracy? W komputerze? A może... Nie, nie chciałam dopuszczać tych myśli. Wolałam wierzyć, że to tylko zmęczenie, rutyna.

Chorwacja miała być naszym remedium. Zarezerwowałam apartament w Splicie, blisko plaży, z tarasem wychodzącym na morze. Mieliśmy wreszcie mieć czas tylko dla siebie. Długie śniadania, wieczorne wino, spacery w słońcu. Tak to sobie wyobrażałam.

I pierwsze dwa dni rzeczywiście takie były. Tomasz był obecny, uśmiechnięty, nawet czuły. Jak kiedyś. Rozmawialiśmy o bzdurach, śmialiśmy się, piliśmy kawę w małych kawiarenkach, jakbyśmy znowu byli tymi samymi ludźmi sprzed lat. A potem... coś się zmieniło.

– Wiesz, spotkałem dziś Iwonę – powiedział, gdy wrócił z porannego spaceru. – Koleżanka z Erasmusa. Pamiętasz, opowiadałem ci kiedyś.

– Tę z Niemiec?

– Nie, z Polski. Studiowała wtedy we Florencji, pamiętasz? Taka śmieszna, z długimi włosami.

Pamiętałam. Opowiadał o niej kiedyś z takim dystansem. Że była zbyt ekspresyjna. Że ciągle mówiła. Że go męczyła. A teraz... teraz poszedł z nią na kawę.

– I co, fajnie było? – zapytałam niby obojętnie.

– Tak, pogadaliśmy trochę. Ona tu jest na urlopie. W sumie przez przypadek się spotkaliśmy.

Ale kolejnego dnia zniknął znów. I następnego. Zawsze „przez przypadek się natknęli”, zawsze „wspominali stare czasy”. Zostawałam sama z książką i nadzieją, że to tylko chwilowe. Że to tylko wspomnienia.

W trzecim dniu miałam wrażenie, że jestem na wakacjach sama. Tomasz był gdzieś, z kimś. Z Iwoną.

Coraz częściej sam

– Tomek, a może... może ja też pójdę jutro z wami? – zapytałam, gdy wrócił późnym popołudniem do pokoju hotelowego. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja od rana byłam sama. Spacerowałam bez celu, zjadłam lunch przy stoliku dla jednej osoby. Pół dnia miałam wrażenie, że nikogo tu nie znam. Nawet jego.

– Hm? – odwrócił się, zaskoczony. – Z kim?

– No z Iwoną. Skoro i tak się spotykacie codziennie... – próbowałam powiedzieć to lekko, ale chyba wyszło oskarżycielsko.

– Renata... to są tylko rozmowy. Wspomnienia. Nie wiem, czy ci się to spodoba. My głównie gadamy o jakichś głupotach z Erasmusa – uśmiechnął się, ale unikał mojego wzroku.

– Ale mogłabym... – zaczęłam, ale już wiedziałam, że odpowiedź padła wcześniej.

– No nie wiem, serio. Myślę, że to nic dla ciebie ciekawego.

Nic ciekawego. Jasne. A ja co – zbyt poważna? Zbyt nudna? Zbyt obecna?

Tomasz wziął prysznic, potem wyszedł. Znów. Rzekomo tylko na chwilę. Zostałam sama, z dźwiękiem kropli spadających z kranu i jego zegarkiem leżącym na nocnej szafce.

Zawsze mówił o Iwonie z dystansem. Że hałaśliwa, że wszystko przeżywa dziesięć razy mocniej. Że nie dla niego. A teraz... zmienił ton. Był jakiś ożywiony, rozbawiony, jakby tylko przy niej mógł znów być lekki, inny. Zaczęłam układać sobie wszystko w głowie, próbować nie widzieć tego, co już czułam. Że coś się odkleja. Że jest sam coraz częściej. I chyba tego właśnie chce.

Samotne wieczory i złość, która rośnie

– Renia, nie chcę cię martwić, ale... no pilnuj swojego faceta – usłyszałam w słuchawce głos Ewy, mojej przyjaciółki z pracy. Zadzwoniła wieczorem, gdy po raz kolejny wracałam sama z kolacji. Wzięłam telefon do ucha, idąc pustą, oświetloną uliczką Splitu.

– Co masz na myśli? – spytałam, chociaż wiedziałam dokładnie.

– Facet ci znika codziennie. Wiesz, ja to widziałam u Hani. Też tak było. Najpierw był „kolega z pracy”, potem „dużo projektów”, aż w końcu wyszło szydło z worka. Renata, bądź mądra. Zareaguj, póki nie jest za późno.

Zatrzymałam się pod kioskiem z magnesami i breloczkami. Słowa Ewy wwiercały mi się w głowę jak ostrze. Ale przecież... przecież nie miałam dowodów. Nie zdradzał mnie, po prostu mnie... pomijał.

Wieczory były najgorsze. Tomasz wracał późno, pachniał winem i morzem. Mówił, że zjedli coś prostego, że znowu tyle gadali. O niczym. Ale ja znałam go dobrze. Umiał mówić o niczym tylko z osobami, które go ciekawiły. Mnie nie pytał nawet, jak minął mi dzień.

Siedziałam wieczorami w hotelowym barze z książką, której nie potrafiłam przeczytać. Litery tańczyły mi przed oczami. Zaczęłam odczuwać coś, czego nie pamiętałam od dawna – złość. Tę prawdziwą. W środku mnie coś się gotowało. Przecież to miały być nasze wakacje. Nasza szansa. A ja? Byłam jak turystka w swoim własnym życiu.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam kobietę przy sąsiednim stoliku. Siedziała sama, tak jak ja. Tylko że ona wyglądała, jakby czekała na kogoś. Ja przestałam już czekać.

Kawiarnia prawdy

Zeszłam do kawiarni jak co rano, planując wypić espresso i wyjść na spacer w stronę starego rynku. Słońce dopiero zaczynało budzić miasto, a ja potrzebowałam ruchu. Ciała, które nie myśli. Kroku za krokiem, bez sensu i celu.

Ale wtedy ich zobaczyłam.

Siedzieli w jednej z bocznych kawiarni, tej przy uliczce z winoroślą nad wejściem. Tomasz i Iwona. On w tej swojej koszuli w drobną kratkę, ona z rozwianymi włosami i ogromnymi okularami przeciwsłonecznymi, które zsunęła na włosy. Siedzieli blisko. Zbyt blisko. Gdy mówiła, dotykała jego ręki – palcami, lekko, jakby od niechcenia, jakby to był gest, który zna od lat.

Stałam kilkanaście metrów dalej. Wtopiona w ścianę budynku. Potem on się pochylił. A ona się nie cofnęła. Ich twarze złączyły się w pocałunku. Krótkim. Ale wystarczająco długim, żeby nie mieć już żadnych wątpliwości.

Wypuściłam powietrze przez nos. Zbyt głośno. Ktoś na ulicy się obejrzał, ale nie oni. Oni byli tylko dla siebie.

– No to już wszystko wiem – powiedziałam cicho, do siebie, jakby narratorka w filmie, który nie był moim życiem.

Odwróciłam się na pięcie. Szłam szybko, nie patrząc pod nogi, mijając ulice, kamienice, ludzi. Nie płakałam. Jeszcze nie. Ale coś mi się skurczyło w środku. Nie złamało. Nie pękło. Po prostu... jakby coś zgasło. Bez światła. Bez krzyku.

Wróciłam do hotelu. Weszłam do pokoju. Spojrzałam na walizkę. Stała w kącie. Zamknięta. A ja wiedziałam już, że za chwilę będzie otwarta.

Decyzja i powrót

Nie powiedziałam ani słowa. Po prostu otworzyłam walizkę i zaczęłam pakować rzeczy. Bluzki z szafy, kosmetyczkę z łazienki, sandały. Każdy ruch był precyzyjny, cichy, jakby wszystko działo się we śnie.

Tomasz jeszcze nie wrócił. Pewnie sączyli kawę po pocałunku. Może spacerowali promenadą, śmiejąc się z jakiegoś wspomnienia z Florencji. Może nawet nie miał mnie już dziś w planach. Może wcale mnie już nie miał w sercu.

Zeszłam do recepcji. Młody recepcjonista podniósł wzrok znad ekranu i uśmiechnął się uprzejmie.

– Mogłabym poprosić o pomoc w zorganizowaniu transportu? – zapytałam cicho.

– Oczywiście, madame. Na kiedy?

– Na dziś. Najlepiej za godzinę, jeśli to możliwe.

Pokiwał głową, stukając coś w klawiaturę. Podałam numer pokoju i kartę. Z kieszeni wyciągnęłam kartkę, którą wcześniej zapisałam. Położyłam ją na kontuarze.

– Proszę to zostawić dla mojego męża, jeśli wróci później.

Skinął głową. Nawet nie spojrzał na treść.

Na kartce było tylko kilka słów:

„Nie musisz się już ukrywać. Rachunek opłacisz sam. Miłych wakacji.”

Wysiadłam przed hotelem. Walizka z trudem wjechała do bagażnika taksówki. Usiadłam na tylnym siedzeniu. Kierowca zerknął w lusterko.

– Wszystko dobrze, madame?

– Tak – powiedziałam, zamykając oczy. – Wszystko dobrze.

Wzdłuż wybrzeża rozciągała się długa droga. Słońce migotało w morzu, światło tańczyło na szybie. W środku mnie było cicho. Jakby umarło coś bardzo cennego. A jednocześnie... jakby wracało coś, czego dawno nie czułam.

Może to ja sama. Może odzyskiwałam siebie.

Samotność czy wolność?

Szybenik przywitał mnie gwarem i zapachem wakacji. Ulice były pełne ludzi, turystów z aparatami, dzieci z lodami, par trzymających się za ręce. Szłam przez to miasto jak duch. Wciąż nie czułam złości. Ani rozpaczy. Raczej... pustkę. Ale pustkę czystą, jak po burzy.

Zatrzymałam się w małym pensjonacie na wzgórzu. Pokój był skromny, ale z oknem na zatokę. Położyłam się na łóżku i pierwszy raz od dawna nie czekałam na wiadomość. Na sygnał telefonu. Na nic. Po prostu... byłam.

Kiedy zeszłam wieczorem do restauracji obok, kelner zaprowadził mnie do stolika przy oknie.

– Dla jednej osoby? – zapytał z lekkim uśmiechem.

– Od dziś dla jednej – odpowiedziałam.

Skinął głową, jakby zrozumiał więcej, niż powiedziałam.

Zamówiłam białe wino i sałatkę z ośmiornicy. Siedziałam i patrzyłam na zatokę, na łodzie bujające się lekko w porcie. Obok mnie przy stoliku siedziała para Francuzów. On opowiadał coś żywo, ona się śmiała. Nie zazdrościłam im. Po raz pierwszy. Może dlatego, że nie miałam już w sobie tego lęku, że nie jestem wystarczająca. Że ktoś mnie może porzucić. Już mnie porzucił.

Kiedy wracałam do pensjonatu, zapytałam samą siebie: czy to samotność... czy wolność? I nie znałam odpowiedzi. Może jedno i drugie. Może trzeba być samotną, żeby nauczyć się być wolną.

W nocy spałam spokojnie. Bez myśli o tym, czy Tomasz już wrócił. Bez nasłuchiwania kroków. I bez modlitwy o cud. Po prostu spałam.

Nie chciałam widzieć, że koniec zaczął się wcześniej

Wróciłam do Polski tydzień później. Na lotnisku czekała na mnie cisza. Ale w telefonie miałam trzy nieodebrane połączenia. Dwa SMS-y.

„Renata, musimy porozmawiać”. „To nie tak, jak myślisz”. Nie odpisałam.

W mieszkaniu pachniało lawendowym płynem do podłóg, którego zawsze używałam. Zdjęcia na półkach przedstawiały nas sprzed lat – uśmiechniętych, w objęciach, nierzeczywistych. Przez chwilę miałam ochotę wszystkie je zebrać i schować do szuflady. Ale nie. Niech leżą. Niech przypominają mi, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Że nie byłam tylko świadkiem, ale i uczestniczką naszego końca.

Zaparzyłam herbatę. Weszłam do sypialni i zaczęłam rozpakowywać walizkę.

Nie czułam w sobie potrzeby zemsty. Zdrada to nie był początek końca. To był koniec, który już dawno się zaczął. Tylko ja nie chciałam go widzieć. Nie chciałam uwierzyć, że wszystko się rozpadło po cichu – między śniadaniem a kolacją, między jednym dniem a drugim.

A teraz? Teraz nie wiem, co będzie dalej. Nie mam planu. Nie mam też iluzji. I może właśnie to mnie ratuje.

Zamknęłam walizkę. Postawiłam ją w szafie.

– Może to były nasze ostatnie wakacje – powiedziałam cicho do siebie, siadając na kanapie. – Ale moje pierwsze prawdziwe.

I w tej chwili wiedziałam, że coś się skończyło. Ale też... coś się zaczęło.

Renata, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama