„Urlop na polu lawendy przerwał mi przystojny nieznajomy. Gdy poznałam o nim całą prawdę, oniemiałam z wrażenia”
„Cały dzień walczyłam sama ze sobą. Miałam już tyle razy rację, że takie rzeczy nie działają. Że lepiej zająć się sobą. Ale... coś mnie gryzło. Może to, że Krzysiek nie próbował niczego przyspieszać. Po prostu zostawił mi wiadomość”.

- Redakcja
Wiedziałam, że coś muszę zmienić. Kolejne poranki w dusznym biurze, kawa pita w pośpiechu, udawane uśmiechy do ludzi, którzy i tak tylko czekali, aż się potknę. Praca w korporacji była jak niekończąca się pętla: raporty, deadline’y, narady o niczym. Kiedyś myślałam, że to mnie dowartościuje. Teraz byłam tylko zmęczona. Przestałam odróżniać dni tygodnia. Wszystkie zlewały się w jeden wielki szum.
Samotność była jak hałas w tle, którego się już nie słyszy, ale czujesz, że coś cię dusi. W mieszkaniu, które jeszcze niedawno wydawało się azylem, czułam się jak intruz. Byłam zmęczona nawet sobą.
Dlatego, gdy zobaczyłam ogłoszenie o agroturystyce przy polu lawendy, coś mnie tknęło. „Ucieknij. Teraz albo nigdy” – mówił jakiś cichy głos. Kliknęłam „rezerwuj”, nawet nie myśląc o tym, co powiem w pracy. Dwa tygodnie tylko dla siebie. Bez telefonów, bez ludzi.
Pierwszy dzień był jak oddychanie po raz pierwszy. Czułam, jak moje ciało odżywa w tej ciszy. Spacerowałam między rzędami lawendy, zanurzając dłonie w fioletowych kłosach. Pani Maria, właścicielka agroturystyki, przyjęła mnie jak starą znajomą. Trochę zbyt gadatliwa, ale ciepła.
Każdego ranka robiłam to samo: długi spacer wzdłuż pola, potem kawa na tarasie. Patrzyłam, jak lawenda faluje na wietrze, i mówiłam sobie: „Agata, jesteś tu po to, by być sama ze sobą. Żadnych ludzi, żadnych rozpraszaczy”. Tak przynajmniej myślałam.
Miałam z nikim nie rozmawiać
– Przepraszam… Chyba się zgubiłem – usłyszałam za plecami głos, który zupełnie nie pasował do tej ciszy. Odwróciłam się gwałtownie. Mężczyzna w sportowej kurtce stał przy samym skraju pola lawendy, trzymając w rękach mapę, którą wiatr próbował mu wyrwać.
– To agroturystyka pani Marii? – zapytał, z lekkim uśmiechem na twarzy i zmierzwionymi od wiatru włosami.
– Trafił pan… prawie – odpowiedziałam, wskazując mu ścieżkę prowadzącą do domu. – Jeszcze kawałek w tamtą stronę. A mapa raczej panu tu nie pomoże.
– Tak myślałem. Mam beznadziejne wyczucie kierunków – zażartował, chowając bezradnie mapę do plecaka. – To chyba znak, że powinienem się skupić na wąchaniu lawendy, a nie na orientacji w terenie.
Już chciałam go zbyć, ale ku mojemu zdziwieniu, jego obecność wcale mnie nie drażniła. Miał w sobie coś... spokojnego. Może to, że wyglądał na równie zagubionego jak ja, tylko w zupełnie innym wymiarze.
– Chodźmy, pokażę panu drogę – powiedziałam wbrew temu, co sobie obiecałam, by trzymać się z dala od ludzi.
Podczas krótkiej drogi do domu Krzysiek – tak się przedstawił – opowiadał o swoim pechu do map i przypadkowych przygodach turystycznych. Było coś ujmującego w tym, jak potrafił śmiać się z samego siebie. Nie byłam do tego przyzwyczajona. W moim świecie nikt nie przyznawał się do słabości.
Przy kolacji pani Maria tylko rzuciła spojrzenie spod oka i rzuciła z tym swoim tajemniczym uśmieszkiem:
– Los potrafi pisać swoje scenariusze, prawda, pani Agato?
– Pani Mario, ja tu tylko przyjechałam odpocząć – mruknęłam pod nosem, ale sama czułam, że chyba nie byłam do końca przekonująca.
Gdy wróciłam do swojego pokoju, zastałam się nad jedną myślą: dlaczego właściwie pomogłam temu obcemu? Przecież zwykle omijam ludzi szerokim łukiem. A jednak… było w nim coś, co kazało mi się zatrzymać.
„Nie angażuj się. Miałaś być tu sama” – próbowałam przekonać samą siebie, ale czułam, że już odruchowo zaczęłam o nim myśleć.
Mieliśmy wiele wspólnego
– To pani kawa? – zapytał Krzysiek z uśmiechem, wskazując parujący kubek stojący samotnie na stole w jadalni.
– Pani Marii, ale ona ma zwyczaj znikać w ogródku na pół poranka – odparłam i już miałam wyjść, gdy dodał:
– A może by tak… połączyć? Kawę i towarzystwo?
„Pamiętaj, nie przyjechałaś tu na pogaduszki z nieznajomymi” – pomyślałam. Ale nogi zrobiły swoje i usiadłam.
Rozmawialiśmy o pracy, tak zupełnie bez spięcia. Krzysiek opowiadał o swojej pracy w dziale marketingu, która – jak twierdził – wysysa z niego życie, tak samo jak moja. Śmiał się, że gdyby nie wyjazdy, zwariowałby wśród tabelek.
– Czasem mam wrażenie, że jestem jak taki chomik w kołowrotku. Niby biegnę, niby się staram, a stoję w miejscu – powiedział, patrząc przez okno na falujące pole lawendy. – A pani?
– Wystarczy Agata. I tak, też biegam w kółko.
Wieczorem pani Maria zniknęła, zostawiając nas samych z widokiem na zachodzące słońce. Krzysiek zaproponował spacer i nim się obejrzałam, szliśmy ścieżką wzdłuż lawendy.
– To twój standardowy plan na reset? Zaszyć się na końcu świata? – zapytał zaczepnie.
– Plan był taki, żeby nie rozmawiać z nikim – odpowiedziałam, unosząc brew. – Więc, jak widzisz… plan nie wypalił.
– No to przynajmniej będziemy mieć kogo obwiniać za to zakłócenie harmonii – odparł, a jego żartobliwy ton wcale mnie nie irytował.
Gdy stanęliśmy przy starej studni, zrobiło się cicho. Zaskakująco cicho. Czułam, jak powietrze między nami gęstnieje. Krzysiek podszedł bliżej, aż czułam jego zapach – mieszankę lawendy i czegoś, czego nie umiałam nazwać. Patrzył na mnie, jakby pytał bez słów, czy może.
Zawahałam się. Co powinnam zrobić? Miałam tyle wymówek, by zrobić krok w tył. Ale nie zrobiłam. Pocałował mnie delikatnie, jakby dając mi przestrzeń na ucieczkę. Nie uciekłam.
Potem przyszła noc spędzona razem. Była... ciepła. Bez wielkich deklaracji, bez sztucznych gestów. Ale gdy rano patrzyłam na jego śpiącą sylwetkę, w głowie kołatało się jedno pytanie: czy to tylko urocza przygoda? Czy może za kilka dni wrócę do swojego miasta i zapomnę o Krzyśku tak samo szybko, jak o innych? A może... nie będę umiała?
Ta prawda zmieniła wszystko
Rano obudził mnie zapach świeżej kawy. Kiedy zeszłam do jadalni, Krzysiek siedział przy stole, uśmiechając się jakby nic się nie wydarzyło.
– Wiesz, Agata, chyba to nie przypadek, że się tu spotkaliśmy – powiedział bez ceregieli, jakby kontynuował wczorajszą rozmowę.
– Proszę cię, nie zaczynaj mi tu o znakach od losu – próbowałam zbyć temat, żartując. – Może to po prostu efekt kiepskiej mapy i mojego pecha do mężczyzn?
Krzysiek nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie uważnie, jakby próbował znaleźć właściwe słowa. W tym momencie do jadalni weszła pani Maria z koszykiem pełnym bułek. Oczywiście musiała dołożyć swoje trzy grosze.
– Los was tu ściągnął, uwierzcie mi. Takie rzeczy nie dzieją się bez powodu – powiedziała z tym swoim ciepłym, ale jakby zbyt dobrze wiedzącym uśmieszkiem.
Zaczęliśmy rozmawiać o tym, kto skąd przyjechał. Okazuje się, że jesteśmy z tego samego miasta. I tej samej dzielnicy. Chciałam się zaśmiać, ale Krzysiek powiedział coś, co sprawiło, że śmiech stanął mi w gardle.
– No to okazuje się, że mieszkam dwie ulice od ciebie, Agata.
Patrzyłam na niego jak na wariata. Dwie ulice? To jakiś żart?
– Chcesz mi powiedzieć, że musiałam wyjechać na koniec świata, żeby poznać sąsiada? – próbowałam to sobie poukładać, ale nie wychodziło.
– Czasem tak działa świat. Daje ci drugą szansę, tylko wyprowadza cię na pole lawendy, żebyś w końcu spojrzała, kto chodzi po tej samej ulicy – odpowiedział spokojnie.
W głowie kotłowały mi się myśli. „To nie może być przypadek. Albo właśnie jest. Tyle że śmiesznie złośliwy”. Z jednej strony chciałam uwierzyć, że to coś znaczy. Z drugiej – włączał mi się stary mechanizm: nie dawaj sobie nadziei, Agata.
Spojrzałam na Krzyśka. Siedział spokojnie, jakby czekał, aż sama dojdę do tego, co czułam. Problem w tym, że ja sama nie wiedziałam, co czuję.
„To jakaś kpina, serio. Mieszkałam obok i musiałam przyjechać tutaj, żeby go zauważyć? Co, teraz wrócimy do miasta i wszystko nagle stanie się proste?” – myślałam.
Nie umiałam mu tego powiedzieć wprost. Po prostu wzięłam kubek z kawą i wyszłam na taras.
Zrozumiałam, że to nie jego obecność mnie przeraża. To ja bałam się, że znowu sobie coś wymyślę, a potem zostanę z niczym.
Nie wiedziałam, co dalej
Powrót do miasta był jak zderzenie z betonową ścianą. Znowu dusiły mnie te same skrzyżowania, te same spojrzenia ludzi, którzy patrzyli, ale nie widzieli. Nawet moje mieszkanie wydawało się obce. Jakby ktoś przez ten tydzień zamknął je w szklanej bańce, a ja wróciłam do innej rzeczywistości.
O dziwo, czułam ulgę. Ulga, że znowu jestem w bezpiecznym świecie, gdzie wszystko jest przewidywalne. Krzysiek? To był miły epizod. Fajna historia do opowiedzenia przy winie, kiedyś, komuś.
Przekonywałam się do tej wersji wydarzeń przez trzy dni. A potem dostałam wiadomość.
„Może dasz się zaprosić na kawę?” – pisał Krzysiek.
Gapiłam się na ekran telefonu dłużej, niż było to racjonalne. Z jednej strony chciałam napisać: „Nie mieszaj mi w głowie”. Z drugiej – gdzieś pod skórą czułam, że jeśli tego nie zrobię, będzie to jak otwarcie drzwi – albo ich zamknięcie.
Cały dzień walczyłam sama ze sobą. Miałam już tyle razy rację, że takie rzeczy nie działają. Że lepiej zająć się sobą. Ale... coś mnie gryzło. Może to, że Krzysiek nie próbował niczego przyspieszać. Po prostu zostawił mi wiadomość, jakby mówił: „Jestem tu. Ale decyzja należy do ciebie”. W końcu opisałam, że się zgadzam.
Wieczorem wyszłam z domu. Bez planu. Bez makijażu. Ot tak, po prostu. Nie sądziłam, że coś wielkiego się wydarzy. A jednak – stał pod moją bramą z bukietem lawendy.
– Pomyślałem, że jak już los nas ściągnął do lawendy, to nie wypada przyjść z czymś innym – powiedział, wręczając mi fioletowy bukiet.
Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy uciec. Ale patrząc na niego, poczułam, jak coś we mnie się przełamuje. Jakby te wszystkie wymówki, które przygotowałam, po prostu przestały mieć znaczenie.
Nie było wielkich wyznań. Po prostu poszliśmy na kawę. A ja, nieśmiało, zaczęłam czuć, że może warto raz w życiu zaryzykować.
Uwierzyłam w znaki od losu
Siedzieliśmy przy małym stoliku w kawiarni, tej samej, którą mijałam setki razy, nigdy nie zwracając na nią uwagi. Krzysiek opowiadał coś o swoim psie, który podobno uwielbia lawendowe poduszki, a ja… nie słuchałam uważnie. Patrzyłam, jak się uśmiecha, jak mówi, jak nie stara się mnie za wszelką cenę przekonać do siebie.
W głowie miałam totalny chaos. Przecież ja nie wierzyłam w takie rzeczy. W „tego jedynego”, w przeznaczenie. A już na pewno nie wierzyłam, że życie pisze scenariusze rodem z tanich romansów. Może po prostu spotkałam faceta, który trafił na mój moment słabości? Może to się rozpadnie szybciej, niż się zaczęło?
Ale potem spojrzałam na jego dłonie, które nieśmiało zbliżały się do moich. Na ten bukiet lawendy, który teraz leżał niedbale rzucony na stoliku, a pachniał intensywniej niż całe to pole.
Przestało mnie obchodzić, czy to przypadek. Czy to się uda. Pierwszy raz od dawna poczułam, że nie muszę niczego udowadniać. Ani jemu, ani sobie. Może to nie o przeznaczenie chodzi. Może to po prostu moment, w którym człowiek jest gotowy przestać uciekać.
Patrząc na Krzyśka, który właśnie próbował zabłysnąć jakimś nieudolnym żartem, pomyślałam: „Może los wie lepiej, kiedy jesteśmy gotowi, by kogoś naprawdę spotkać”.
Agata, 31 lat
Czytaj także:
- „Na polu borówek odkryłam, że mąż podwójnie mnie zdradził. Mnie zbywał latami, a potem zasiał nasionko w ogródku innej”
- „Zabłądziłam na pole malin i znalazłam się u boku młodego kochanka. Teraz nie wiem, kto zasiał nasionko w moim ogródku”
- „Miesiąc miodowy spędziliśmy w luksusowym spa w Beskidach. Jednym zdaniem w saunie mąż zburzył całą naszą przyszłość”

