Reklama

Z czasem zrozumiałam, że lepiej milczeć, niż słuchać wyrzutów o każdą złotówkę. Mój mąż był z tych, co przeliczają każdy plaster sera i uważają, że pasta do zębów starcza na dwa miesiące, a nie cztery tygodnie. Na początku naszego małżeństwa próbowałam być szczera. Pokazywałam paragony, tłumaczyłam zakupy, ale on i tak zawsze znajdował coś, do czego mógł się przyczepić. Zaczęłam więc chować dowody, wyrzucać je od razu w śmietniku przed sklepem. Nie dlatego, że miałam coś na sumieniu. Po prostu chciałam mieć święty spokój.

Każdy grosz na wagę awantury

– Ile wydałaś na te zakupy? – usłyszałam jeszcze zanim zdjęłam buty. Stał w kuchni, oparty o blat z założonymi rękami. Jego spojrzenie utkwione było w reklamówkę, z której wystawała zgrzewka mleka i paczka makaronu.

– Nie wiem dokładnie… ze dwadzieścia parę złotych – odpowiedziałam niepewnie, bo w głowie zaczęłam gorączkowo przeliczać. Co jeszcze włożyłam do koszyka? Masło, dwa jogurty, parówki dla dzieci, no i ta czekolada, której nie planowałam, ale była w promocji.

– Dwadzieścia parę? A to ciekawe, bo w lodówce jakoś nie widać dwudziestu paru złotych – powiedział chłodno, zaglądając do środka.

– Jarek, naprawdę... tylko podstawowe rzeczy.

– A te jogurty to niby co? – wyciągnął je i rzucił na blat. – Dla dzieci? Przecież jeszcze są dwa z zeszłego tygodnia. I czekolada. Na co komu czekolada?

Zacisnęłam usta i westchnęłam.

Była w promocji.

– A, no tak! „Była w promocji”! Ty wszystko kupujesz, bo „było w promocji”! A potem płacz, że nie ma na rachunki – warknął i odwrócił się do mnie plecami.

Nie odpowiedziałam. Zdjęłam płaszcz, schowałam zakupy do szafki i lodówki, po czym poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi, usiadłam na brzegu wanny i schowałam twarz w dłoniach. To była tylko zwykła wizyta w osiedlowym sklepie, a czułam się, jakbym wróciła z nocnego rajdu po galerii handlowej. Ostatni raz pokazałam mu paragon miesiąc temu. Ostatni, bo więcej nie zamierzałam.

Parówki, perfumy i podejrzenia

– Co tu tak pachnie? – zapytał podejrzliwie, wchodząc do sypialni, gdzie właśnie spryskiwałam się perfumami przed wyjściem do pracy.

– Perfumy – odpowiedziałam sucho, chowając flakonik do szuflady.

– Od kiedy ty się tak perfumujesz do biura? – uniósł brwi. – Co, nowy kolega się pojawił?

– Serio? – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Bo użyłam perfum, to już zdradzam cię z kolegą?

– No nie wiem. Parówki też kupujesz dla dzieci, a potem jakoś same znikają – mruknął, idąc w stronę kuchni. – Może i te perfumy są do pracy, ale pachniesz jak na randkę.

Zamknęłam oczy i policzyłam do pięciu. Tak, użyłam więcej niż zwykle. Bo chciałam się poczuć ładnie. Bo rano znowu się do mnie nie odezwał, tylko burknął „zrób kanapki”. Bo jak wczoraj wieczorem przysiadłam się do niego z herbatą, wzrok miał utkwiony w telefonie i ani razu nie spojrzał w moją stronę. Ale nie, oczywiście, że nie zrozumie. On wszystko przeliczał. Emocje, gesty, nawet to, czym pachnę – miało swoją cenę i powód do podejrzeń.

– A może po prostu chciałam się poczuć kobieco? – rzuciłam jeszcze zanim zamknęłam za sobą drzwi. Ale odpowiedzi nie usłyszałam.

W pracy przez pół dnia myślałam o tych nieszczęsnych parówkach. Były przecież tylko dla dzieci. Ale teraz… teraz już nawet one stały się symbolem nieufności i kontroli. Od tego dnia zaczęłam dokładniej planować zakupy. I jeszcze szybciej wyrzucać paragony.

Jeden zagubiony paragon

Zazwyczaj wyrzucałam paragony od razu po wyjściu ze sklepu – do kosza na rogu, przy paczkomacie. Miałam wyćwiczone ruchy: zakupy do torby, paragon zgnieciony w dłoni, szybkie „cyk” do śmietnika. Ale wtedy… wtedy byłam rozkojarzona. Dzieci marudziły, zadzwoniła koleżanka z pracy, a ja włożyłam papierek do kieszeni kurtki. I zapomniałam. Znalazł go dwa dni później.

– Co to ma być?! – ryknął od progu, trzymając w palcach ten nieszczęsny, wygnieciony świstek papieru.

– To tylko paragon, Jarek – powiedziałam cicho, choć już czułam, że nie będzie odwrotu.

– Za sześćdziesiąt trzy złote i pięćdziesiąt groszy! – przeczytał z teatralnym oburzeniem. – I co my tu mamy? Krem do rąk, dwa puddingi, chipsy, dwie butelki jakiejś wody smakowej... To są te twoje podstawowe zakupy?

– Krem mi się skończył. A pudding był dla Majki, miała wycieczkę. Wody… były w promocji – próbowałam bronić się, choć sama wiedziałam, jak to brzmi.

– Wszystko masz zawsze jakąś „wymówkę”! – warknął. – Ale z konta co miesiąc znikają cztery tysiące i ja się mam domyślać, gdzie?!

Wtedy pierwszy raz powiedziałam coś, czego wcześniej nie odważyłam się wypowiedzieć na głos:

Może nie o wszystko musisz się pytać. Może czasem warto po prostu mi zaufać.

Zamilkł na chwilę, jakby moje słowa go zdziwiły. Ale potem tylko parsknął śmiechem i rzucił:

– Zaufanie? Ty? Ta, co chowa paragony po kieszeniach?

Wyszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Bałam się, że jak zostanę, to rzucę w niego czymś ciężkim.

Coraz więcej oskarżeń

Tego wieczoru zrobiłam jego ulubione danie – klopsiki w sosie koperkowym. Lubił, kiedy były dobrze doprawione, z ziemniakami tłuczonymi na gładko, koniecznie z dodatkiem masła. Stałam w kuchni ponad godzinę. Dzieci już jadły, zadowolone, a jego wciąż nie było. Nie odbierał telefonu. Wrócił po dwudziestej, wszedł jakby nigdy nic, nie mówiąc nawet „cześć”.

Masz jedzenie w piekarniku – rzuciłam krótko, starając się ukryć zniecierpliwienie.

– Zimne pewnie – mruknął. – Jak zwykle.

– Było gorące, trzy godziny temu – odpowiedziałam, z trudem powstrzymując się przed sarkazmem.

– Aha. Czyli znowu mam pretensje, że pracuję, tak? – wyciągnął talerz, po czym od razu go odstawił. – Dobra, nie chcę. I tak nie jestem głodny.

Westchnęłam.

– Jarek, nie chodzi o to… Chciałam, żebyśmy po prostu usiedli razem. Pogadali. Zjedli jak rodzina.

– A co, paragonów już nie chcesz przede mną ukrywać? – spojrzał na mnie z kpiną w oczach.

Poczułam, jak złość we mnie rośnie.

– Ty naprawdę myślisz, że ja się chowam po kątach z tymi świstkami papieru, bo mam jakąś tajemnicę? Ukrywam je, żebyś nie robił mi piekła o każdą złotówkę. Nie chcę żyć jak pod lupą!

– To może po prostu przestań wydawać na głupoty – syknął i wyszedł z kuchni.

Zostałam sama przy stole. Talerze stygnęły. A ja po raz pierwszy pomyślałam, że te klopsiki mogłam zjeść sama. Albo ugotować tylko dla dzieci. Bo on i tak nie był już głodny – ani kolacji, ani bliskości.

Nawet lodówkę kontrolował

Zaczęłam zauważać, że przegląda lodówkę. Nie tak zwyczajnie, jak każdy domownik, który szuka czegoś do jedzenia. On stał, patrzył, przesuwał rzeczy. Zapiski na pudełkach zupy, daty na jogurtach, zawartość szuflady z warzywami. Jakby prowadził dochodzenie. Jakby każda pietruszka mogła go zdradzić.

– A ta mozzarella? Kiedy ją kupiłaś? – zapytał któregoś wieczoru, trzymając opakowanie w ręku, jakby to była broń.

– W poniedziałek – odpowiedziałam spokojnie. – Była promocja.

– Aha. Wszystko u ciebie przez promocje – parsknął. – Ty się kiedyś obudzisz bez grosza, ale z toną „okazyjnych” serków w lodówce.

Nie powiedziałam nic. Przecież nie chodziło o mozzarellę. Już od dawna nie chodziło o jedzenie. Po tym, jak dzieci poszły spać, usiadłam przy stole i zaczęłam przeglądać wydruki z banku. Nasze wydatki. Jego i moje. I tak po cichu, tak dla samej siebie, z ciekawości – podliczyłam, ile on wydał w ostatnim miesiącu na papierosy, tankowanie i „męskie zakupy”. A potem – ile ja na jedzenie, chemię, dzieci. Wynik był jednoznaczny. Ale nie zamierzałam z tym iść do niego. Bo to nie była gra w „kto więcej”, tylko życie, w którym każde zakupy – moje zakupy – były podejrzane z definicji.

Tego wieczoru schowałam nowy paragon do książki kucharskiej. Po prostu. Bez nerwów. Bez wyrzutów sumienia. Nie miałam już ochoty się tłumaczyć. Zaczęłam marzyć o lodówce, do której nikt nie zagląda z pytaniem: „Ile to kosztowało?”

Nie miałam wyboru

Któregoś dnia po pracy siedziałam na ławce przed blokiem, z torbą zakupów u stóp. W środku – chleb, mleko, trzy banany, proszek do prania, i… flakonik najtańszych perfum. Stały przy kasie. Pachniały słodko, tanio, trochę tandetnie, ale przypomniały mi coś z dzieciństwa. I po prostu – chciałam je mieć.

Patrzyłam na ten flakonik, aż w końcu wyjęłam go z torby, otworzyłam i psiknęłam odrobinę na nadgarstek. Przez chwilę poczułam się lekka. Wolna. Jakby życie nie sprowadzało się tylko do tłumaczenia się z każdego wydanego grosza. Weszłam do mieszkania jak zwykle – cicho, ostrożnie, żeby dzieci nie obudziły się z popołudniowej drzemki. Torbę wsunęłam do szafki, paragon – jak zawsze – zgnieciony trafił do kieszeni. Jarek był w salonie, oglądał wiadomości, nawet nie odwrócił głowy.

– Cześć – rzuciłam.

– Cześć – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nic nie zauważył. Ani torby, ani perfum, ani mnie. I to było chyba najgorsze – że nauczyliśmy się żyć obok siebie, jak sąsiedzi z korytarza. Bez zaufania. Bez radości. Z kontrolą zamiast bliskości. Nie chciałam być osobą, która coś ukrywa. Ale nie miałam wyboru. Albo schowam ten paragon, albo znowu będę musiała tłumaczyć się, dlaczego kupiłam najtańsze perfumy z półki przy kasie.

A przecież ja nie robiłam nic złego. Po prostu chciałam pachnieć czymś innym niż zupa pomidorowa i proszek do prania.

Sandra, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama