Reklama

Mój dom to mój azyl. Po pracy lubię usiąść z książką w fotelu, zaparzyć sobie melisę i mieć ciszę, w której słychać tylko tykanie zegara. Nie lubię chaosu, niespodzianek i ludzi kręcących się po kuchni, kiedy ja akurat gotuję. Tak już mam – każdy kąt w moim mieszkaniu ma swoje przeznaczenie, każda rzecz swoje miejsce.

Kochałam spokój

Mój mąż Leon jest moim zupełnym przeciwieństwem. Towarzyski, gadatliwy, zawsze gotów przyjąć gości, nawet jeśli oznacza to rozwalenie całego mojego planu dnia. On lubi gwar, ja lubię ciszę – jakoś do tej pory udawało nam się to pogodzić.

Pewnego popołudnia, gdy wróciłam z pracy i marzyłam już o herbacie, Leon wyskoczył z wiadomością:

– Grażynko, wyobraź sobie, że napisała do mnie kuzynka z Francji! Tak dawno się nie widzieliśmy!

– I…? – uniosłam brew.

– I przyjadą z mężem do Polski. Pyta, czy mogliby się zatrzymać u nas… na kilka dni.

W mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. „Kilka dni” w ustach Leona mogło oznaczać cokolwiek – od trzech dni do trzech tygodni.

– A dokładnie ile? – zapytałam ostrożnie.

– Oj, zobaczymy. Wiesz, żebyśmy wyszli na gościnnych gospodarzy – odpowiedział z tym swoim uśmiechem, który zwykle zwiastuje kłopoty dla mojego spokoju.

Zgodziłam się

Goście przyjechali dwa dni później – ona, drobna brunetka w eleganckim płaszczu, i on, wysoki, z wielkim uśmiechem, niosący torby jakby planowali zamieszkać na stałe. Pierwszy wieczór minął miło – wymieniliśmy się przepisami, oni opowiadali o Paryżu, ja częstowałam sernikiem.

Na początku było nawet zabawnie. Ale już po trzech dniach zauważyłam, że goście nie wychodzą z domu. Kuchnia była zajęta od rana do nocy, w salonie ciągle ktoś siedział, a lodówka pustoszała w tempie, które mogło zawstydzić stado nastolatków po treningu.

Wracałam z pracy zmęczona i marzyłam tylko o tym, żeby zaparzyć herbatę i zjeść kanapkę w ciszy. Już w przedpokoju poczułam intensywny zapach smażonego mięsa. W kuchni zastałam kuzynkę Leona przy patelni, a jej mąż właśnie wyjmował z lodówki ostatni karton mleka. W zlewie piętrzyły się talerze, a pralka pracowała w najlepsze.

– To pranie to już trzeci raz dzisiaj? – zapytałam, patrząc na wirujący bęben.

– Trzeci? Może… – kuzynka roześmiała się lekko, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. – Ale wiesz, trzeba przeprać po podróży i jeszcze po wczorajszym.

Nie znali umiaru

Weszłam do salonu, licząc, że chociaż tam odpocznę, ale kanapa była zajęta przez męża kuzynki, który oglądał telewizję, trzymając na stoliku nogi. Wieczorem, kiedy w końcu mogliśmy z Leonem zostać sami w kuchni, poruszyłam temat rachunków.

– Leon, wiesz, jakie nas czekają opłaty za zużycie wody i prądu? – powiedziałam, próbując zachować spokojny ton.

– Grażynko, bez przesady. Trochę się kąpią, piorą, normalne – odparł.

– Trochę? To jest pralnia samoobsługowa, a nie nasz dom – odpowiedziałam ostrzej, niż planowałam.

Spojrzał na mnie z pobłażaniem.

– To tylko rodzina. Nie wypada się czepiać o takie rzeczy.

– W takim tempie to my tu w końcu będziemy mieli puste półki i pusty portfel – rzuciłam, starając się nie podnosić głosu, choć frustracja we mnie narastała.

On wzruszył ramionami i zmienił temat, a ja zrozumiałam, że nie mam w nim sojusznika. Zamiast tego zostałam sama z rosnącym poczuciem, że nasze mieszkanie wymyka mi się z rąk, a granica gościnności przesunęła się dużo dalej, niż bym chciała.

Nie widział problemu

Rano postanowiłam działać subtelnie. W czasie śniadania wspomniałam, że w przyszłym tygodniu mamy bardzo napięty kalendarz i że planuję zrobić generalne sprzątanie. Liczyłam, że goście wyczują aluzję i sami zaczną myśleć o wyjeździe.

– To dokąd dzisiaj idziecie? – zapytałam, stawiając chleb na stole.

– Oj, nigdzie, posiedzimy z wami. W Paryżu też czasem się siedzi w domu – odpowiedziała kuzynka beztrosko.

– Tak, ale w Paryżu… macie swój dom – mruknęłam pod nosem.

Leon spojrzał na mnie z lekkim wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: „Nie zaczynaj”. Goście uśmiechali się szeroko, jedząc, jakby to była najzwyklejsza, rodzinna codzienność. Ja czułam, że moje własne mieszkanie staje się dla mnie coraz bardziej obcą przestrzenią. Kuchnia była zajęta od rana, w salonie telewizor grał bez przerwy, a ja, żeby w ogóle poczytać książkę w ciszy, musiałam zamykać się w sypialni.

Miałam ich dosyć

Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Leonem jeszcze raz.

– Po co oni w ogóle przyjechali? Cały dzień siedzą w domu – powiedziałam.

– Grażynko, daj spokój. Może im tu dobrze, a my też trochę się rozerwiemy – odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc.

Tym razem już nie siliłam się na uprzejmości.

– Tylko że ja się wcale nie rozerwę. Czuję się jak gość we własnym domu.

W odpowiedzi usłyszałam westchnienie i krótkie:

– Nie róbmy dramatu.

A ja wiedziałam, że to dopiero początek i że moja cierpliwość nie wytrzyma długo, jeśli coś się nie zmieni.

Cierpliwość się skończyła

Cały tydzień łudziłam się, że w weekend nastąpi pożegnanie. Tymczasem podczas kolacji usłyszałam coś, co ścięło mnie z nóg.

– Znaleźliśmy tani lot, ale dopiero za dwa tygodnie! – oznajmiła kuzynka z entuzjazmem. – Idealna okazja, by pobyć razem.

– Jak to… za dwa tygodnie? – zapytałam, czując, że uśmiech znika mi z twarzy.

Leon nerwowo się zaśmiał, ale ja miałam wrażenie, że siedzę w kiepskim sitcomie, w którym nikt nie zapytał mnie o zgodę na rolę. W środku narastała złość i poczucie, że ktoś właśnie rozciągnął moją gościnność do granic absurdu.

Od tego dnia przestałam udawać, że wszystko jest w porządku. Zaczęłam chować swoje jedzenie do torby w lodówce, zamykałam drobne rzeczy w sypialni. Kiedy miałam dość hałasu, po prostu wychodziłam z domu, nie informując, dokąd idę.

Chciałam się ich pozbyć

Leon próbował być mediatorem, ale i u niego zaczęła pojawiać się irytacja. Mimo to wciąż nie potrafił powiedzieć im wprost, że powinni się wyprowadzić. Ja wiedziałam już, że jeśli tego nie zrobi, zrobię to sama.

Kropkę nad i postawił rachunek za prąd. Kiedy zobaczyłam kwotę, poczułam, że to ostatni moment, by zakończyć tę farsę. Przy obiedzie, zanim ktokolwiek zdążył zacząć rozmowę o pogodzie, powiedziałam prosto z mostu:

– Słuchajcie, mieliście zostać kilka dni. Minęły już dwa tygodnie. My też mamy swoje życie.

– Czyli wyrzucasz nas? – zapytała kuzynka, odkładając widelec.

– Nie wyrzucam. Po prostu czas, żebyście wrócili do swojego domu albo znaleźli inne miejsce na nocleg.

Obrazili się

Zapadła cisza tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Goście byli oburzeni, Leon milczał, ale widziałam, jak powoli schodzi z niego napięcie. Wreszcie powiedział tylko:

– Grażyna ma rację.

To był moment, w którym poczułam, że odzyskuję kontrolę nad własnym domem, choć wiedziałam, że finał nie będzie przyjemny.

Wyjechali dwa dni później, żegnając się chłodno, bez uścisków i zapewnień o rychłym spotkaniu. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, w domu zapanowała cisza. Mimo ulgi czułam lekki niesmak. Nie tak wyobrażałam sobie pożegnanie z rodziną, choćby daleką.

W myślach obiecałam sobie, że już nigdy nie zgodzę się na „tylko kilka dni” bez ustalonej daty wyjazdu. Dom to mój azyl, a granice gościnności – choć elastyczne – muszą mieć swój kres.

Grażyna, 52 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama