Reklama

Był moim przyjacielem od dzieciństwa. Graliśmy w piłkę na tym samym boisku, pierwsze papierosy paliliśmy za szkołą i razem zaliczaliśmy życiowe wzloty i upadki. Zawsze mówił, że mogę na niego liczyć, jak na brata. Wierzyłem w to. Kiedy więc poprosił mnie o pomoc finansową, nie wahałem się ani chwili. Pożyczyłem mu pieniądze – nie byle jaką kwotę, bo sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Dziś wiem, że to była największa pomyłka mojego życia. Nie tylko straciłem oszczędności, ale też coś znacznie cenniejszego – wiarę w ludzi.

Ufałem mu jak bratu

Z Wojtkiem nie widziałem się kilka lat, ale jak tylko wszedł do mojego warsztatu, od razu poczułem, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Ten sam uśmiech, ta sama pewność siebie w ruchach, tylko trochę siwiejące włosy i bardziej markowe ciuchy. Kiedyś nosił stare adidasy i rozciągnięty sweter, teraz pachniał jak by wyszedł z perfumerii i miał na sobie koszulę, która pewnie kosztowała więcej niż moje miesięczne rachunki.

– Ale się ustawiłeś, co? – rzuciłem z uśmiechem, ściskając jego dłoń.

– Trochę się pozmieniało – odpowiedział, zerkając na moje ściany obwieszone narzędziami. – A ty dalej dłubiesz w tych gratach?

– Dłubię. Ludzie muszą czymś jeździć, nie?

Wojtek spojrzał na mnie tak, jakby miał powiedzieć coś ważnego, ale się powstrzymał. Zamienił temat i zaproponował, żebyśmy poszli na piwo. Wypiliśmy jedno, potem drugie, rozmawialiśmy o starych czasach, wspominaliśmy nasze głupoty ze szkoły. Czułem się dobrze, swojsko. Wojtek znów był tym samym kumplem, z którym dzieliłem się ostatnią kanapką.

– A jakbyś miał trochę grosza… zainwestowałbyś? – rzucił nagle, jakby od niechcenia.

– Zależy w co. Nie jestem hazardzistą.

Uśmiechnął się i wyciągnął telefon. Pokazał mi zdjęcia hali, linii produkcyjnych, opowiadał o jakiejś nowej firmie, która dopiero startuje, ale „ma ogromny potencjał”.

Brakuje nam tylko kogoś, kto pomoże na starcie. Zaufanego inwestora.

Brzmiało przekonująco. Zbyt przekonująco.

Nie podpisaliśmy umowy

– Stary, przecież ja ci nie zniknę – powiedział Wojtek, kiedy zapytałem o jakąś umowę. – Chcesz ze mną podpisywać papiery jakbym był obcym typem z internetu?

Siedzieliśmy wtedy u mnie w kuchni. On rozłożony jak u siebie, z kawą w ręku, ja wciąż w roboczych spodniach. Z tyłu głowy miałem niepokój, ale głos rozsądku zagłuszało wspomnienie wspólnych lat. Przecież znałem go jak własną kieszeń. Wojtek nie był z tych, co kantują.

– To jak to ma wyglądać? – zapytałem ostrożnie.

– Daj mi 150 tysięcy. Wejdziemy w produkcję elementów do fotowoltaiki. Mam kontakty, sprzęt, ludzi. Potrzebuję tylko płynności na początek. Dzielimy się po równo zyskami. Po trzech miesiącach zwracam ci kapitał, a potem dzielimy się zyskami. Zero ryzyka.

Wiedział, jak mówić. Trafiał idealnie w moje słabe punkty – poczucie lojalności, potrzebę „wyjścia z warsztatu”, chęć, by w końcu przestać żyć od naprawy do naprawy. Dał mi złudzenie, że mogę być kimś więcej niż tylko mechanikiem z małego miasta.

– A jak się coś posypie?

– Nie posypie się. Masz moje słowo – uśmiechnął się, ściskając mnie za ramię.

Tydzień później przelałem mu pieniądze. Bez umowy. Bez żadnego zabezpieczenia. Jak idiota. Ale wtedy nie czułem się idiotą. Czułem się jak brat, który pomaga drugiemu stanąć na nogi.

Mój telefon milczał

Na początku wszystko wyglądało dobrze. Wojtek raz na kilka dni dzwonił, opowiadał, jak sprawy się rozwijają. Mówił o nowych kontraktach, o klientach z Niemiec, o potrzebie zamówienia większej ilości komponentów, bo „zapotrzebowanie przeszło oczekiwania”. Brzmiało to jak sukces, w który zainwestowałem. Byłem dumny, że miałem w tym udział.

– Jeszcze chwila i zaczniemy liczyć zyski – zapewniał. – Ty to miałeś nosa!

Potem telefony zaczęły przychodzić coraz rzadziej. Najpierw raz na tydzień, potem raz na dwa. Gdy zadzwoniłem, odbierał zdyszany, jakby zawsze był akurat w biegu.

– Nie teraz, później oddzwonię – słyszałem coraz częściej.

Tylko że później nie oddzwaniał. Pierwszy raz naprawdę się zaniepokoiłem, gdy po dwóch tygodniach ciszy napisałem mu SMS-a: „Co z naszą sprawą? Minęły trzy miesiące”. Nie odpisał. Zadzwoniłem – nie odebrał. Spróbowałem następnego dnia – nic. Wtedy włączył się głos w mojej głowie, ten sam, który wcześniej ignorowałem: „A jeśli to był przekręt?”

Pojechałem pod adres, pod który miałem wysyłać dokumenty – tam, gdzie miała być jego nowa firma. Zastałem pustą halę z rozwalonym banerem i numerem do wynajęcia. Stałem jak głupek na środku podjazdu i gapiłem się w puste okna. Zadzwoniłem jeszcze raz. Tym razem usłyszałem: „Numer abonenta jest czasowo niedostępny”. Wróciłem do auta i siedziałem w nim pół godziny. W ciszy, której nienawidziłem. W ciszy, która mówiła więcej niż wszystkie jego słowa.

Obietnice bez pokrycia

Nie dawałem za wygraną. Wciąż próbowałem się z nim skontaktować – przez telefon, maila, Facebooka. Pisałem wiadomości, w których nie było już cienia koleżeństwa. Były konkretne pytania: Gdzie są moje pieniądze? Kiedy mi je oddasz? I ani jednego „cześć, co słychać?”. Po tygodniach ciszy dostałem w końcu odpowiedź.

– Wiem, że zawaliłem. Daj mi jeszcze trochę czasu. Wszystko ci oddam – napisał.

Złość przeszła we frustrację, frustracja w obojętność. Już nawet nie liczyłem, że odda. Chciałem tylko wiedzieć: dlaczego? Dlaczego ktoś, kogo znałem tyle lat, zrobił mi coś takiego? Czy naprawdę aż tak się zmienił? Zacząłem dopytywać wspólnych znajomych, ale większość z nich zbywała mnie półsłówkami.

– Wojtek? No... mówił, że ma kłopoty. Że się gdzieś przeprowadza. Że wszystko mu się posypało. Nie wiem, stary, ja się nie wtrącam...

Jednego dnia zadzwonił sam, jakby nigdy nic. Jego głos był spokojny, jakbyśmy mieli pogadać o piwie, a nie o zrujnowanym zaufaniu.

– Zgubiłem się, wiesz? Wszystko się sypnęło. Ktoś mnie oszukał, nie przewidziałem tego. Ale nie martw się, oddam ci. To tylko kwestia czasu.

– Masz miesiąc – powiedziałem twardo. – Potem idę na policję.

– Proszę cię… Nie rób tego. To by mi wszystko zniszczyło. Załatwię to, słowo.

Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby. Kolejna obietnica. Kolejne „słowo”. Tyle że jego słowa już nic nie znaczyły.

Czekam na sprawiedliwość

Minął miesiąc. Nie dostałem ani grosza. Nie zadzwonił, nie napisał, nie pojawił się. Kiedy w końcu przestałem czekać, poszedłem na komisariat. Czułem się z tym podle, jakbym zdradzał starego przyjaciela, ale przecież to on pierwszy mnie wystawił. Policjant przyjął zgłoszenie bez emocji, choć kiedy wymieniłem nazwisko Wojtka, spojrzał na mnie z cieniem zrozumienia.

– Znamy typa – mruknął. – Nie pan pierwszy. Facet ma więcej długów niż włosów na głowie.

Zamarłem. Czyli to nie ja byłem wyjątkiem. Byłem jednym z wielu. I może właśnie to bolało najbardziej – że nie byłem nawet „tym jednym naiwnym”, tylko jednym z całego szeregu frajerów. Przyjaciele, klienci, rodzina – po kolei, jak leci. Każdy dostał jakąś wersję tej samej bajki, a potem został z ręką w nocniku.

Ruszyło śledztwo. Dowiedziałem się, że Wojtek nie miał żadnej firmy. Wynajmował pustą halę przez znajomego, by robić wrażenie. Sprzęty, które mi pokazywał na zdjęciach, należały do zupełnie innej działalności. Wszystko to była maskarada, teatrzyk dla naiwnych. Dla takich jak ja. Zadzwoniłem do jego matki. Odebrała niechętnie.

– Nie chcę o nim słyszeć – powiedziała krótko. – Zrobił to samo mojemu bratu. I mojej siostrze. Wszyscy myśleliśmy, że się ogarnął.

Nie ogarnął się. Zniknął. Gdzieś za granicą, może w Anglii, może w Holandii. Policja wysłała pismo, ale nikt nie wierzył, że go znajdą. A ja zostałem z długiem, niesmakiem i jedną lekcją: największe oszustwa zaczynają się od słów „Zaufaj mi, stary”.

Cena zaufania

Do dziś zdarza mi się myśleć o nim w czasie przeszłym. Jakby już nie istniał. Jakby ten Wojtek, którego znałem kiedyś, naprawdę umarł, a w jego miejsce pojawił się ktoś obcy – cyniczny, wyrachowany i bezczelny. Ktoś, kto nie miał skrupułów, by zniszczyć ludziom życie dla własnej wygody. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że dałem się podejść nie komuś przypadkowemu, tylko właśnie jemu. I to bolało jak cholera.

Wielu mówiło mi później: „Trzeba było spisać umowę”, „Kto dzisiaj pożycza takie pieniądze bez zabezpieczenia?”, „Sam sobie jesteś winien”. I może mieli rację. Ale łatwo oceniać z boku, kiedy nie zna się historii. Nie wiedzą, ile razem przeszliśmy, ilu razy wyciągaliśmy się z tarapatów. Jak miałem nie uwierzyć? Jak miałem nie pomóc?

Dziś odzyskałem może pięć procent tej kwoty. Reszta przepadła. Ale przepadło coś jeszcze – moja wiara, że przyjaźń może przetrwać wszystko. Już nikomu nie daję pieniędzy „na słowo”. Nawet rodzina podpisuje umowy, bo życie nauczyło mnie, że dobre intencje nie wystarczą. Trzeba się zabezpieczać. Trzeba być twardym.

Czasem myślę, co by się stało, gdybym wtedy powiedział „nie”. Może Wojtek znalazłby inną ofiarę. Może w końcu upadłby szybciej i mniej efektownie. Ale jedno wiem na pewno – nie miałby mnie na sumieniu. Zawiódł mnie jak nikt inny. A ja już nigdy więcej nie będę takim samym człowiekiem.

Jacek, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama