„Udawałem, że mnie na wszystko stać, bo nie chciałem wyjść na biedaka. Dziś spłacam długi, o których nikt nie wie”
„Wziąłem więc chwilówkę, żeby spłacić kartę. Myślałem, że za miesiąc się wyrównam. Ale wtedy zepsuł się laptop. I trzeba było dorzucić się do prezentu dla szefowej. I kolejna kolacja w modnej knajpie, bo jak odmówić, skoro wszyscy idą?”.

- Redakcja
Pracuję w marketingu w jednej z tych firm, co mają otwarte biura, kuchnię z darmową kawą i środy z pizzą. Dla wielu to już sukces – dla mnie to był dopiero początek gry pozorów. Kiedyś, na integracji, usłyszałem, jak Krzysiek mówi o mnie: „Fajny chłopak, taki normalny. Widać, że nie z wiochy.” Wtedy się zaśmiałem, ale w środku coś mnie zabolało. Bo nie byłem stąd. Pochodzę z małej mieściny, gdzie najdroższe buty kosztowały 100 zł i każdy wiedział, czyją jesteś córką albo synem. A w Warszawie… tu liczy się, gdzie jesz lunch i czy iPhone w kieszeni jest nowy.
Więc się dostosowałem. Najpierw był zegarek – w ratach. Potem wyjazd do Barcelony, „na spontanie”, o którym mówiłem Agnieszce przy lunchu.
– Serio, aż zazdroszczę. Marzy mi się taka Barcelona – powiedziała z błyskiem w oku, patrząc na mój nowy telefon.
– Wiesz, to był spontan… – skłamałem. – Tydzień wolnego i hop, bilety tanie były.
W środku aż mnie ścisnęło. Bo to nie był spontan. To była karta kredytowa i trzy miesiące kombinowania, jak spłacić poprzednie zakupy. Ale wtedy ważniejsze było, by nikt nie pomyślał, że mnie nie stać.
Moje długi rosły
Wszystko zaczęło się od tej pierwszej karty kredytowej z limitem na trzy tysiące. Niby niewiele, a czułem się wtedy jak król życia. Kupiłem nowe sneakersy, zapłaciłem za weekend w Trójmieście, zaszpanowałem na Instagramie. A potem przyszło podsumowanie. I zdziwienie: „To już?” – jakby ktoś mi zabrał pieniądze, które przecież sam wydałem.
Wziąłem więc chwilówkę, żeby spłacić kartę. Myślałem, że za miesiąc się wyrównam. Ale wtedy zepsuł się laptop. I trzeba było dorzucić się do prezentu dla szefowej. I kolejna kolacja w modnej knajpie, bo jak odmówić, skoro wszyscy idą? W końcu przestałem się łudzić. Przestałem też odbierać niektóre telefony. A monity? Chowałem do szuflady. Udawałem, że ich nie ma.
Pewnego wieczoru zadzwoniła mama.
– Synku, wszystko u ciebie dobrze? Jakoś tak dziwnie brzmisz.
– Nie, wszystko spoko – rzuciłem automatycznie. – W pracy młyn, ale daję radę.
– Jak coś się dzieje, to mów. Pomogę ci.
Zamilkłem na chwilę. Miałem ochotę się rozpłakać, powiedzieć jej wszystko. Ale nie mogłem.
– Naprawdę, mamo, wszystko gra – uciąłem. – Muszę kończyć. Buziaki.
Odłożyłem telefon, a potem siedziałem na łóżku i patrzyłem w ścianę. Wiedziałem, że wpadłem. Ale wstyd był silniejszy niż rozsądek.
Czułem się jak aktor
Na Instagramie uśmiechnięty ja – w nowej kurtce za ponad tysiąc, z kubkiem kawy z miejsca, w którym nawet herbata kosztuje więcej niż mój obiad. W rzeczywistości jadłem zupki chińskie i kanapki z tanim pasztetem. Ale przecież nikt nie musi wiedzieć.
Z premią w pracy było podobnie. Spłacić raty? Nie. Kupiłem kurtkę. Markową. Bo jak masz wyglądać jak ktoś, kto zna się na marketingu, to nie możesz paradować w czymś z wyprzedaży za siedem dych. Tak sobie to tłumaczyłem.
Kiedyś Łukasz z działu rzucił:
– Ej, Daniel, dorzucisz się do wyjazdu integracyjnego? Wrzucamy po cztery stówki.
– Kurczę, mam inne plany wtedy – skłamałem, a w głowie miałem tylko jedno: „Nie mam nawet na bilet autobusowy.”
Telefon z banku? Cisza. Nie odbierałem. Z numerów zaczynających się od 22 robiłem czarne listy. Czułem się jak aktor. Ten z Instagrama – pewny siebie, modny, wyluzowany. I ten prawdziwy – z lękiem w żołądku, ze wstydem do siebie i poczuciem, że zaraz wszystko się posypie. Ale przecież nikt nie musi wiedzieć, prawda?
To zaszło za daleko
Pamiętam ten wieczór doskonale. Wróciłem do domu po pracy, jak zwykle zmęczony udawaniem. W skrzynce list. Drżącymi rękami otworzyłem. "Wezwanie do zapłaty", "możliwość wszczęcia egzekucji komorniczej". Poczułem, że robi mi się gorąco. Usiadłem. Nie mogłem oddychać. Przecież to już nie była tylko karta, chwilówka, znajomi... To był sąd. Komornik.
W pracy następnego dnia, w kuchni, Łukasz i Kasia śmiali się.
– Słuchaj, no, widziałem gościa na Instagramie, co jeździ leasingowanym BMW, a nie ma na rachunki. Żenada, nie?
– Ale powaga, ludzie potrafią się zrujnować, żeby tylko wyglądać na bogatych – wtórowała Kasia.
Stałem za drzwiami. Słyszałem każde słowo. Mieli rację. Tylko że śmiali się z kogoś takiego… jak ja. Przełknąłem ślinę, wróciłem na open space, jakby nic się nie stało. Ale tam, wewnątrz, coś się złamało.
Wieczorem usiadłem przy stole. Nie płakałem od lat, ale wtedy… poleciały same. Ciche, gorzkie łzy. Nie miałem już siły dłużej tego ciągnąć. Byłem zmęczony. Cholernie zmęczony. Tylko… komu miałem o tym powiedzieć?
Musiałem komuś powiedzieć
Zadzwoniłem do Agnieszki. Nie miałem planu, nie wiedziałem nawet, co chcę powiedzieć. Potrzebowałem po prostu… kogoś.
– Hej, dasz się dziś wyciągnąć na coś do jedzenia? – zapytałem.
– Jasne. Coś się stało? – od razu wychwyciła coś w moim głosie.
Spotkaliśmy się w małej kawiarni na Powiślu. Usiedliśmy, zamówiła herbatę z imbirem. Ja siedziałem w ciszy.
– Daniel, ty wyglądasz, jakbyś nie spał od tygodnia – powiedziała pół żartem, pół serio.
– Mam trochę problemów – wykrztusiłem. – Finansowych. Sporych.
Zamilkła. Patrzyła na mnie uważnie.
– Jakich „sporych”? Kredyt?
– Kart kilka. Pożyczki. Nie ogarniam już. W sumie… nie wiem, ile jestem winien. Boję się to policzyć.
Nie powiedziała nic przez chwilę. Tylko wzięła głęboki wdech.
– Daniel, czemu nie powiedziałeś wcześniej?
– Bo się wstydziłem. Nadal się wstydzę.
– Wiesz, pieniądze można odzyskać. Ale nie warto tracić siebie, żeby za nie płacić – powiedziała cicho. – Jak długo tak żyjesz?
– Za długo.
Nie wyśmiała mnie. Nie osądziła. Ale też nie mogła mnie uratować. I dobrze. Bo po raz pierwszy od dawna nie chciałem już nikogo okłamywać. Nawet siebie.
Wziąłem się w garść
Zacząłem od googlowania: "Jak wyjść z długów, nie będąc milionerem". Trafiłem na forum, potem na artykuł, a w końcu – na doradcę finansowego. Umówiłem się na spotkanie. Poszedłem jak na ścięcie. Spociły mi się dłonie, zanim jeszcze wszedłem do budynku.
– Proszę się nie martwić. Nie Pan pierwszy i nie ostatni – powiedział mężczyzna za biurkiem, przeglądając moje papiery. – Ale będzie ciężko. Ma Pan ponad 50 tysięcy zadłużenia. I żaden plan spłaty jeszcze nie istnieje.
– Nie wiem, czy dam radę psychicznie – przyznałem cicho.
– Dam panu narzędzia. Ale to pan musi walczyć.
Spisałem plan. Tabelka w Excelu. Każda złotówka rozpisana. Najpierw najmniejsze długi – żeby poczuć, że coś się rusza. Potem większe. Powoli, miesiąc po miesiącu.
Nie mówiłem o tym nikomu. Agnieszka coś podejrzewała, ale nie dopytywała. Mama dalej myślała, że "gonitwa w pracy". Znajomi? Nadal widzieli mnie jako tego „ogarniętego Daniela z działu social”. Wieczorami siedziałem nad arkuszem, analizując, czy mogę sobie pozwolić na mleko do kawy. Ale pierwszy raz od dawna miałem poczucie, że coś robię dla siebie. Prawdziwego.
Nie dla lajków. Nie dla pozorów.
Daniel, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Odkąd stosujemy w domu zasadę 3xZ, oszczędności mnożą się same. Nasze małżeństwo też ma się lepiej”
- „Nie odkładałam na emeryturę, bo brałam kredyty dla dzieci. Teraz one o mnie zapomniały, a ja liczę każdą złotówkę”
- „Byliśmy po ślubie 25 lat i łączyły nas tylko wspólne rachunki. Telefon od nieznajomej wyjaśnił mi powód”

