Reklama

Rodzina była dla mnie wszystkim. Odkąd pamiętam, poświęcałam się dla nich bez reszty – gotowałam, sprzątałam, pilnowałam wnuków, pomagałam finansowo, kiedy tylko mogłam. Nigdy nie prosiłam o nic w zamian. Cieszyło mnie ich szczęście, nawet jeśli oznaczało to dla mnie zmęczenie i samotne wieczory. Wydawało mi się, że jesteśmy ze sobą naprawdę blisko. Miałam swoje małe miejsce w ich domu i życiu. Nie spodziewałam się, że to wszystko może zostać mi odebrane w jednej chwili. Że ci, których kochałam najbardziej, uznają mnie za ciężar. Nawet w Święta nie dano mi prawa do odpoczynku.

Złamało mi to serce

W tamtą niedzielę wstałam wcześniej niż zwykle. W kuchni unosił się zapach gotującego się rosołu, który bulgotał w garnku. Pokroiłam marchewkę, dodałam pietruszkę, podlałam jeszcze trochę wody, żeby starczyło dla wszystkich. Lubiłam te nasze rodzinne obiady. Gwar dzieci, śmiech, trzaskające drzwi i odgłosy sztućców. To były moje chwile szczęścia.

Kiedy usłyszałam, że drzwi wejściowe się otwierają, odwróciłam głowę. Do mieszkania wszedł syn z żoną, a za nimi moje wnuki. Uśmiechnęłam się szeroko.

– Dzień dobry, moje skarby! – zawołałam, wycierając ręce w fartuch.

– Cześć, mamo – rzucił chłodno syn. – Możemy pogadać po obiedzie?

Zdziwiłam się, ale tylko skinęłam głową. Coś było nie tak. Jego ton był szorstki, a synowa unikała mojego wzroku. Obiad przebiegł spokojnie, choć ja z trudem przełykałam. Dzieciaki opowiadały o szkole, a ja udawałam, że słucham, chociaż całym ciałem czułam, że coś się wydarzy. Po obiedzie, gdy dzieci wyszły do pokoju grać na konsoli, syn poprosił mnie, żebym usiadła. W kącie zauważyłam dwie spakowane torby – moje torby.

– Mamo, przemyśleliśmy to z Zosią. Już nie dajemy rady. Ty potrzebujesz opieki, a my mamy swoje życie. Znalazłem ci dobre miejsce. Dom opieki. Tam będzie ci lepiej.

Nie odpowiedziałam, tylko patrzyłam na niego i na te torby. Nie chciałam w to wierzyć, złamałoby mi to serce. Ale to była prawda.

To był kiedyś mój dom

Zanim doszło do tamtej niedzieli, były znaki. Tylko że ja je ignorowałam. Przypominałam sobie, jak kilka tygodni wcześniej wróciłam wcześniej z zakupów i usłyszałam przez zamknięte drzwi rozmowy w kuchni. Głosy syna i synowej. Nie zrozumiałam wszystkiego, ale padły słowa: „ciągle tu jest”, „trzeba coś z tym zrobić”, „to już przesada”.

Weszłam wtedy cicho, udając, że niczego nie słyszałam. Z uśmiechem zapytałam, czy ktoś pomoże mi z siatkami. Synowa zmieszała się, a syn udawał, że wszystko jest w porządku.

– Mamo, nie powinnaś tyle dźwigać – powiedział, podchodząc i zabierając torby.

– Przecież to tylko chleb i mleko – rzuciłam z uśmiechem. – Dla was warto.

Zdarzało się też, że znikały moje rzeczy. Niby przypadkiem ktoś wynosił je do piwnicy albo chował do szafy w gościnnym. Kiedy pytałam, gdzie jest mój sweter, który zawsze trzymałam na fotelu, słyszałam:

– A, może w praniu?

Z czasem zaczęli zamykać drzwi do swojego pokoju nawet wtedy, gdy dzieci były w szkole. Szeptali, uciszali się nawzajem, gdy przechodziłam korytarzem. Którejś nocy nie mogłam spać. Wstałam po wodę i znów usłyszałam szepty zza drzwi:

– Zobacz, nawet w nocy się krząta.

– Mówiłam ci, że to nie ma sensu. Dłużej tak nie wytrzymamy.

Stałam wtedy w korytarzu w kapciach, w dłoniach trzymałam szklankę. Nie chciałam podsłuchiwać. Chciałam tylko spać spokojnie w miejscu, które kiedyś nazywałam domem.

Nikt nie zapytał mnie o zdanie

Dzień przeprowadzki był szary i wilgotny. Krople deszczu uderzały o szybę, kiedy stałam przy oknie z kubkiem herbaty w dłoniach. Zamiast zapytać, dokąd mnie zabierają, spytałam tylko:

– Jak daleko to jest?

Syn spojrzał na mnie niepewnie, jakby szukał słów, które zabrzmią łagodnie.

– Dość blisko, tylko trzydzieści kilometrów. Będziemy cię odwiedzać. Dzieci też.

Nie dowiedziałam się nawet, gdzie to dokładnie jest. Nikt mnie nie zapytał, czy tego chcę. Moje rzeczy spakowali bez pytania – ulubiony kubek, zdjęcia, poduszka do spania. I jeszcze te wszystkie kosmetyki, których i tak już nie używałam. Spakowali je w pośpiechu, jakby chcieli, żebym już była „tam”.

W drodze milczeliśmy. Ja patrzyłam przez szybę, on zerkał na zegarek, jakby się gdzieś śpieszył. Kiedy skręciliśmy na boczną drogę, serce zaczęło mi łomotać. Tabliczka z nazwą domu opieki wyłoniła się zza krzaków jak zapowiedź końca.

– Mamo, tu mają profesjonalną opiekę, ćwiczenia, nawet pracownię ceramiczną – zaczął mówić, jakby to było jakieś uzdrowisko.

– I w jakim pokoju będę? – zapytałam cicho.

– Z panią Krystyną. Miła kobieta, podobno lubi krzyżówki.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do środka, prowadząc swoją walizkę. Pachniało środkami czystości i zupą mleczną. Kobieta za ladą uśmiechnęła się do mnie sztucznie.

– Witam panią. Już na panią czekaliśmy.

A ja pomyślałam: nikt mnie nie pytał, czy ja na nich czekałam.

Obcy pokój, obce twarze

Pokój był czysty, schludny, ale zimny w odbiorze. Dwa łóżka, dwie szafki, zasłony w liście, które udawały radość. Moja współlokatorka, pani Krystyna, spojrzała na mnie znad robionego na drutach szalika. Skinęła głową, nic nie mówiąc. Nie miała ochoty na rozmowy. Ja zresztą też nie.

Zajęłam miejsce przy oknie. Postawiłam ramkę ze zdjęciem wnuków na szafce, próbując się oswoić z myślą, że to teraz mój „kąt”. Nikt z personelu nie był nieuprzejmy. Ale ta uprzejmość była jak z podręcznika – poprawna, mechaniczna. Jakby każdy z nich wiedział, że jutro może pojawić się nowa „pani z walizką”.

Pierwsze dni były trudne. Rano pobudka o siódmej, śniadanie o ósmej, potem ćwiczenia, zajęcia, obiad, leki, kolacja, cisza nocna. Niby wszystko uporządkowane, ale to nie był mój rytm. Ja wolałam śniadanie z gazetą, a nie kleik w sali z dziesięcioma innymi kobietami. Nikt mnie nie odwiedził. Minęły dwa tygodnie i nic. Dzwoniłam kilka razy, raz odebrał wnuk:

– Babciu, fajnie tam? Mama mówi, że masz telewizor i wszystko. My mamy teraz trochę zamieszania, bo Wojtek ma zawody.

Zamieszanie. Jakby moje zniknięcie z ich życia było drobną zmianą. Wieczorami patrzyłam w sufit i słuchałam cichego sapania Krystyny. Czasem chciałam zapytać ją, jak długo tu już jest, ale bałam się usłyszeć, że lata. A ja nadal liczyłam dni. Myślałam, że może chociaż na Święta wrócę do domu. Do stołu, przy którym zawsze stawiałam dodatkowy talerz – teraz chyba dla siebie.

Poczułam się wykorzystana

Na dwa dni przed Wigilią zadzwoniła synowa. Byłam tak zaskoczona, że aż usiadłam na łóżku, zanim odebrałam.

– Halo?

– Cześć, mamo. Słuchaj, pomyśleliśmy… Może przyjedziesz na Święta? Dzieci by się ucieszyły.

Serce mi zabiło szybciej. Przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że ktoś się za mną stęsknił.

– Oczywiście, że przyjadę – odpowiedziałam bez wahania.

– Super! Wiesz, mogłabyś trochę pomóc w kuchni. My będziemy zabiegani, a ty zawsze wszystko robiłaś najlepiej.

Pomóc w kuchni. Czyli tak naprawdę nie chodziło o to, żeby spędzić ze mną czas. Potrzebowali moich rąk, nie obecności. W Wigilię odebrali mnie w południe. Weszłam do domu i pierwsze, co zobaczyłam, to nieprzygotowany stół i lodówkę pełną nieobranych warzyw. Z kuchni dobiegały odgłosy chaosu.

– Mamo, zaczniesz od pierogów? – rzuciła synowa, podając mi fartuch.

Nie zdążyłam nawet się przywitać z wnukami. Do wieczora nie usiadłam ani razu. Lepiłam, gotowałam, sprzątałam, kroiłam. Co chwilę ktoś rzucał: „Mamo, a zrobisz jeszcze sałatkę?”, „Mamo, gdzie są serwetki?”, „Mamo, zupa się przypala!”. Wieczerza minęła szybko. Siedziałam zmęczona przy stole, a gdy tylko zjedli, wszyscy rozeszli się do prezentów i rozmów. Nikt nie zapytał, jak się czuję, czy potrzebuję czegoś. Syn rzucił tylko:

– Dziękujemy, mamo, naprawdę uratowałaś Wigilię.

Wieczorem odwieziono mnie z powrotem. W samochodzie było cicho. Nikt nie zaproponował, żebym została chociaż do rana. Tylko zimne światła reflektorów odbijały się w moich łzach.

Wciąż miałam swoją godność

Po powrocie do domu opieki długo siedziałam na łóżku w płaszczu. Nie miałam siły go zdjąć. Pachniał barszczem i obcym domem, który kiedyś był mój. Pani Krystyna spała, a ja patrzyłam na jej spokojną twarz i zastanawiałam się, czy ona też kiedyś miała rodzinę, dla której była całym światem. Teraz świat zamknął się do jednego pokoju i stałego planu dnia.

Po Świętach nikt już nie zadzwonił. Telefon leżał na szafce jak przedmiot z innego życia. Zrozumiałam wtedy, że przyjazd w Wigilię nie był zaproszeniem, tylko zadaniem do wykonania. Oddałam im swoje ręce, czas i siły, a potem znów stałam się niewidzialna. Przestałam czekać na wizyty. Zaczęłam chodzić na spacery po ogrodzie, nawet kiedy było zimno. Chciałam czuć, że jeszcze żyję.

Któregoś dnia spojrzałam w lustro w łazience i zobaczyłam kobietę starszą, ale spokojniejszą. Najbliżsi mnie zawiedli, ale wciąż miałam siebie. Przestałam się tłumaczyć, przestałam czekać na aprobatę. Zaczęłam pisać krótkie notatki o tym, co czuję, dla siebie, nie dla nich.

Nie dałam sobie odebrać godności. W Święta już nikogo nie obsługuję, tylko siadam przy oknie z herbatą i patrzę, jak świat toczy się dalej. Nauczyłam się, że miłość bez szacunku boli najbardziej. Teraz, kiedy już nikt nie patrzy i niczego ode mnie nie chce, uczę się być dla siebie kimś ważnym. Może późno, ale szczerze.

Irena, 77 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama