Reklama

Kiedyś myślałam, że nic nie zakłóci mojego spokojnego życia tutaj, na tej naszej wsi, gdzie nawet zegar chodzi wolniej. Po rodzicach odziedziczyłam dom, który dla mnie był czymś więcej niż tylko ścianami i dachem – to była historia, wspomnienia, kawałek serca.

Nie było w nim żadnych nowoczesnych bajerów, o które tak zabiega teraz każdy w mieście, ale ja nie potrzebowałam marmurów i szklanych balustrad, żeby czuć się szczęśliwa. Miałam swój ogród, w którym co roku na wiosnę zakwitały tulipany, posadzone jeszcze przez mamę. Miałam ciszę, której zazdrościło mi pół świata.

Z Ewą, moją młodszą siostrą, nie rozmawiałyśmy od lat. Ona wybrała miasto – szybkie, głośne, pełne błyskotek. Kiedyś przysięgałyśmy sobie, że zawsze będziemy blisko, ale potem Ewa zaczęła wyjeżdżać, wracać coraz rzadziej, a w końcu zupełnie przestała się odzywać. A kiedy już rozmawiałyśmy, czułam, że dla niej stałam się tą prostą siostrą ze wsi, która nie wie, co to brunch i wciąż żyje w epoce PRL-u.

Dlatego kiedy zadzwoniła po tylu latach i zapytała, czy może przyjechać z dziećmi, żeby pokazać im, gdzie się wychowałyśmy, serce zabiło mi szybciej. Zgodziłam się bez chwili wahania. Może to była szansa, żeby poskładać na nowo coś, co się rozpadło? Wierzyłam, że uda nam się znów być siostrami.

Miałam nadzieję

Wysiadła z samochodu i zanim zdążyłam się przywitać, rozejrzała się po podwórku z takim wyrazem twarzy, jakby trafiła na plan zdjęciowy jakiegoś filmu historycznego. Miała na sobie kremowy płaszcz i buty na koturnie, które ewidentnie nie były stworzone do stąpania po naszej nierównej, żwirowej drodze. Dzieci – Kaja i Kuba – wybiegły z auta zaraz za nią i zanim się zorientowałam, zaczęły biegać wokół studni.

– Boże, Wiktoria, wy tu naprawdę tak żyjecie? – Ewa rozejrzała się jeszcze raz, zatrzymując wzrok na werandzie. – Te meble pamiętają chyba babcię!

Starałam się nie reagować zbyt gwałtownie. Przecież wiedziałam, że dla niej to wszystko jest obce, inne, ale mimo wszystko bolało.

– To rodzinne pamiątki – odpowiedziałam spokojnie, choć czułam, że zaciska mi się gardło.

– Kochana, w mieście ludzie mają zupełnie inne standardy – rzuciła lekko, jakby mówiła o zmianie pogody, a nie o moim domu, o moim świecie.

Wywyższała się

Zaprosiłam ich do środka, ukrywając rozdrażnienie za wymuszonym uśmiechem. Chciałam, żeby ten pierwszy dzień minął nam spokojnie, bez niepotrzebnych zgrzytów. Ale Ewa od razu zaczęła zwiedzać dom jak agent nieruchomości. Przesuwała palcem po kredensie, zaglądała w zakamarki, które znała przecież od dziecka, a teraz patrzyła na nie z wyraźną wyższością.

– A tutaj… – zawiesiła głos, stając w kuchni – no, powiem ci, retro klimat pełną gębą.

– To jest nasza kuchnia, Ewa. Nic się tu nie zmieniło. Taką ją pamiętasz – powiedziałam cicho, ale ona chyba tego nie usłyszała albo nie chciała usłyszeć.

Kaja i Kuba wbiegli do pokoju, rozsiadając się na kanapie, jakby byli u siebie. Ewa nie zwróciła im uwagi. Ja też postanowiłam przemilczeć, choć coś mnie już wtedy uwierało. Wiedziałam, że muszę być cierpliwa, dać im czas. Wmawiałam sobie, że to pierwsze wrażenie, że Ewa musi się oswoić. Ale coś we mnie drgnęło, coś, co szeptało, że nie będzie łatwo.

Wszystko jej przeszkadzało

Noc minęła mi niespokojnie. Leżałam w łóżku i nasłuchiwałam, jak dzieci Ewy tupią po schodach, biegają z pokoju do pokoju. Starałam się nie reagować. „Przecież to tylko dzieci”, powtarzałam sobie w myślach, chociaż czułam, że nerwy mam napięte jak postronki. Rano, zanim jeszcze zdążyłam zanieść chleb do pieca, Ewa zeszła do kuchni, ziewając przeciągle.

– W nocy nie mogłam spać, to chyba przez ten smród z kurnika – powiedziała, marszcząc nos, jakby siedziała w chlewie.

Odwróciłam się do niej powoli, bo nie ufałam swoim emocjom.

– Kury były tu zawsze. To dom na wsi – odpowiedziałam z taką spokojną cierpliwością, która już powoli zaczynała mnie kosztować zbyt wiele.

– No tak, tylko że wiesz… cywilizacja zrobiła przez te lata duży krok naprzód – dodała, sięgając po telefon, jakby musiała sobie czymś zająć ręce, by nie patrzeć na moje „zacofane” ściany.

Kaja i Kuba wpadli do ogrodu zaraz po śniadaniu. Patrzyłam z okna, jak biegną przez grządki, depczą kwiaty, które mama sadziła z taką troską. Wybiegłam przed dom, zanim zdążyłam się zastanowić, co im powiem.

– Kaja, Kuba, uważajcie na te kwiaty, to pamiątki po mamie – zawołałam, podchodząc bliżej.

Miałam ich dość

Ewa wyszła za mną, poprawiając włosy i już z daleka rzuciła tonem, który zabrzmiał jak rozkaz:

– Oj, nie bądź taka spięta. To tylko dzieci.

Stałam tam, czując, że robi mi się gorąco. Nie chciałam wywoływać awantury, ale miałam wrażenie, że Ewa traktuje mnie jak zrzędliwą staruszkę, która nie rozumie, że dzieci muszą się wyszaleć. Problem w tym, że dla mnie to nie były „tylko kwiaty”. To było coś, co chciałam ochronić. A ona tego nie widziała.

Ewa tymczasem już zaczęła ustawiać dzieci do zdjęcia przy studni. Prawie wpadła do niej, stając na palcach w tych swoich butach na koturnie. Dzieci pozowały posłusznie, choć widać było, że najchętniej pogoniłyby dalej po ogródku.

Miarka się przebrała

Stałam obok i patrzyłam, jak robi zdjęcia, ustawiając kadr tak, by nie było widać rozwieszonego prania czy starych okiennic. Uśmiechała się szeroko, choć do mnie przez cały ranek nie powiedziała ani jednego ciepłego słowa.

Poczułam wtedy, że nie przyjechała tu po to, żeby się spotkać ze mną. Przyjechała zrobić kilka zdjęć do internetu i pokazać znajomym, że ma uroczą wiejską siostrę, która wciąż mieszka w skansenie.

Wieczorem, trzeciego dnia, wszystko się we mnie zagotowało. Ewa siedziała na tarasie z telefonem w ręce, poprawiała makijaż i wzdychała teatralnie.

– Ewa, mam dość twojego narzekania. Przyjechałaś tu tylko po to, żeby się wywyższać? – powiedziałam wprost, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Spojrzała na mnie z udawaną litością, przekrzywiając głowę.

– Nie wiedziałam, że prawda cię tak boli – odpowiedziała z przekąsem, jakby była przekonana, że mówi coś błyskotliwego.

Zacisnęłam dłonie na poręczy. Nie chciałam krzyczeć, ale nie zamierzałam już dłużej milczeć.

– Może lepiej będzie, jeśli wrócicie do miasta szybciej, niż planowałaś – powiedziałam chłodno, patrząc jej prosto w oczy.

Wypędziłam ich

Ewa wzruszyła ramionami i westchnęła z przesadną rezygnacją.

– Jak chcesz. Widzę, że nic się tu nie zmieniło.

Z każdą sekundą czułam, jak odpływa ze mnie resztka nadziei. Chciałam naprawić coś, co najwyraźniej dla niej nie miało już żadnej wartości.

Po ich wyjeździe przechadzałam się po ogrodzie, patrząc na połamane rośliny. Kwiaty, które mama pielęgnowała przez lata, teraz leżały zdeptane. Wzięłam do ręki złamany pęd róży i przez chwilę nie wiedziałam, czy mam płakać, czy po prostu wyrzucić go do kosza.

Usiadłam przy stole i dotknęłam dłonią drewnianego blatu. Te meble, które dla Ewy były tylko starociami, dla mnie były sercem tego domu. Może to prawda, że nie pasowałam już do jej świata, ale zrozumiałam coś ważniejszego – ona nie pasowała już do mojego.

Próbowałam sobie wyobrazić, czy jeszcze kiedyś zadzwoni. Czy kiedyś powie: „Wiktoria, źle to wyszło, porozmawiajmy”. Ale im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wiedziałam, że nie zadzwoni. Tym razem naprawdę się rozeszłyśmy. I nawet jeśli kiedyś się odezwie, nie będę już tą, która zawsze wyciąga rękę pierwsza.

Wiktoria, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama