„Uciekłem przed sylwestrowym zgiełkiem do domku w lesie. Nawet tam znalazła mnie nietypowa noworoczna znajomość”
„Domek był dokładnie taki, jak w ogłoszeniu – drewniany, ciepły, z dużym oknem wychodzącym na jezioro. W środku pachniało drewnem i ciszą. Nalałem sobie herbaty, usiadłem w fotelu, zamknąłem oczy. I wtedy... Ktoś zapukał”.

Zawsze miałem wrażenie, że grudzień mnie przygniata. Niby lampki, pierniki, śmiech dzieciaków w reklamach – a mnie wszystko to tylko drażniło. Co roku obiecywałem sobie, że nie dam się wciągnąć w tę szopkę, ale kończyło się jak zawsze: składanie życzeń ludziom, z którymi nie mam o czym rozmawiać, ściskanie się z rodziną, której nic już nie łączy poza wspólnym nazwiskiem. Potem głupie pytania o moje życie, odpowiedzi, w które sam już nie wierzyłem, i wieczory zbyt długie, by udawać, że wszystko jest dobrze.
W tym roku powiedziałem sobie: dość. Po raz pierwszy postanowiłem, że nikt nie zmusi mnie do udawania „magicznego czasu”. Wynająłem domek nad jeziorem – sam, na odludziu, z kominkiem i słabym zasięgiem. To miał być prezent dla mnie. Zasłużony. Oddech. Chciałem zamknąć się w ciszy, popracować, poczytać, posiedzieć w szlafroku. Bez kolęd. Bez telefonów. Bez ludzi.
Domek był dokładnie taki, jak w ogłoszeniu – drewniany, ciepły, z dużym oknem wychodzącym na zamarznięte jezioro. W środku pachniało drewnem i ciszą. Nalałem sobie herbaty, usiadłem w fotelu, zamknąłem oczy. I wtedy... Ktoś zapukał. Podszedłem do drzwi. Otworzyłem.
– Dzień dobry, wynajęłam ten domek. Pan jest tu gospodarzem?
– Nie, to ja go wynająłem…
– To znaczy… że pan też ma tę samą rezerwację? – zapytała kobieta z walizką w dłoni.
Nagle zrobiło mi się gorąco. Miała włosy związane w kok i spojrzenie, w którym nie było krzty rozbawienia.
– No pięknie – westchnęła. – Czyli ktoś koncertowo zawalił.
Ustaliliśmy tylko zasady
– To co, jak rozumiem, oboje zostajemy? – Maja postawiła walizkę przy drzwiach, jakby właśnie to miało przypieczętować decyzję.
Nie odpowiedziałem od razu. Wciąż próbowałem pojąć, jakim cudem trafiliśmy oboje do tego samego domku, z tą samą rezerwacją, na ten sam termin. Kiedy w końcu skontaktowałem się z właścicielem przez wiadomość, odpisał krótko: „To moja wina. Błąd systemu. Inne domki już zajęte. Bardzo przepraszam. Może się dogadacie?”.
Nie miałem zamiaru wracać do siebie. No to się „dogadaliśmy”. Domek miał dwie sypialnie – małą i jeszcze mniejszą. Salon z kominkiem, kuchenny aneks i stolik, który nie nadawał się do pracy przy laptopie, ale do herbaty – jak najbardziej.
– Skoro już tu jesteśmy, ustalmy zasady – powiedziała, siadając naprzeciwko mnie z herbatą. – Nie gotujemy razem. Nie grzebiemy sobie w jedzeniu. Sprzątamy po sobie. Salon dostępny dla każdego, ale jak ktoś chce mieć ciszę, to ma. Może być?
– Brzmi rozsądnie – przytaknąłem.
– Dobra. I nie pytamy się nawzajem, czemu tu jesteśmy. To chyba najważniejsze.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Bo i tak byśmy skłamali?
– No właśnie – mrugnęła. – A tak będzie... spokojniej.
Przez kolejne dwa dni mijaliśmy się grzecznie. Rano herbata, wieczorem książka albo film, czasem dwa zdania przy kominku. Nic nienaturalnego. I, co najdziwniejsze – czułem się z tym komfortowo. Zwykle stroniłem od ludzi. A teraz... jakoś nie chciałem, żeby wyjechała.
Mieliśmy podobne spojrzenie
Czasem wieczorem siedzieliśmy razem w salonie, każde z własnym kubkiem. Ona z herbatą z jakimiś ziołami, ja z klasyczną czarną. Czasem rozmawialiśmy, czasem nie. Milczenie z nią nie było niezręczne. Przeciwnie – miało w sobie coś... ciepłego, znajomego, chociaż się nie znaliśmy.
Pewnego wieczoru kominek trzaskał wyjątkowo głośno. Za oknem sypał śnieg jak z reklamy. Siedzieliśmy pod kocami, każdy w swoim rogu kanapy.
– Mój brat zawsze zmusza wszystkich do wspólnego śpiewania kolęd – powiedziała nagle. – Co roku udaję, że jestem przeziębiona, albo że muszę „coś jeszcze dokończyć” w kuchni.
– Też nie znoszę kolęd – przyznałem. – Ani życzeń. W tym roku nikt mi ich jeszcze nie złożył i uważam to za sukces.
Uśmiechnęła się lekko.
– Dlatego tu jesteś?
Zawahałem się.
– Właśnie się z kimś rozstałem. Było źle... Wyszedłem z czegoś, co mnie rozbijało na części. W tym roku chciałem po prostu... odetchnąć.
Pokiwała głową.
– Ja rzuciłam pracę. I rodzinne spotkania. Miałam dość udawania, że wszystko jest w porządku. Że dobrze się czuję, że wiem, co robię.
Zapadła cisza. Kominek cicho trzaskał. Zegarek w kuchni cykał jakby głośniej niż zwykle.
– Myślisz, że to tchórzostwo? – zapytała po chwili. – Tak uciec?
– Myślę, że to czasem jedyna opcja – odpowiedziałem.
Spojrzała na mnie przez chwilę. Bez uśmiechu. Po prostu – spojrzała. Było w tym coś tak prawdziwego, że poczułem, jak wszystko we mnie się rozluźnia.
– To może toast za ludzi, którzy się nie zmuszają? – podniosła kubek.
– Za tych, którzy wiedzą, kiedy odpuścić – dodałem.
Tak właśnie – niechcący – zaczęła się nasza przyjaźń w trudnych czasach.
Szukałem tylko spokoju
Obudziłem się wcześniej niż zwykle. Na korytarzu panowała cisza, ale z kuchni dobiegał cichy głos. Maja rozmawiała przez telefon. Mówiła półszeptem, ale nie zamknęła drzwi.
– Nie, nie jestem sama... Jest tu ktoś, ale to nie tak. Po prostu... przypadek. Tak, wiem, że to święta. Nie, nie mogłam przyjechać. Po prostu nie mogłam, mamo, dobrze?
Zamarłem. Mówiła „to nie tak”. Te słowa krążyły mi po głowie jeszcze długo. Kiedy wyszła z kuchni, ja udawałem, że właśnie wstałem. Wzięła kubek i przysiadła się do kominka.
– Coś nie tak? – zapytała.
– Nie... – odpowiedziałem zbyt szybko.
Usiadłem na swoim miejscu, ale nie umiałem się rozluźnić.
– Wiesz – zacząłem – cały czas się zastanawiam, co to właściwie jest... między nami.
Spojrzała na mnie zaskoczona. Nie wrogo – po prostu jakby się tego nie spodziewała.
– Nie wiem. A musimy to wiedzieć?
– Może nie. Tylko... chyba się tego przestraszyłem.
– Czego?
– Tego, że mi dobrze. Że mi dobrze w tej ciszy, we dwoje i że nie wiem, co by się stało, gdyby się to nagle skończyło.
Zamilkła na chwilę. Potem skinęła głową.
– Wiem, o czym mówisz. Tylko... ja nie chcę tego zmieniać. Nie chcę nadawać temu nazwy. Jak zaczniemy to nazywać, to coś się zmieni.
Zamilkliśmy. Kominek znów trzaskał. Wpatrywałem się w ogień, a w głowie miałem tylko jedno: ludziom trudno zrozumieć relacje nieoczywiste. A jeszcze trudniej – w nich trwać.
Każde miało swoje traumy
Nie było choinki, nie było opłatka, nie było życzeń. Była zupa dyniowa z imbirem, pieczony ser i domowe ciasteczka, które Maja upiekła gdzieś między czytaniem a pisaniem w notesie. Usiedliśmy przy stole nie jak rodzina, nie jak para. Po prostu – jak dwoje ludzi, którzy w tym roku nie chcieli nigdzie być indziej.
– Moja mama co roku piekła sernik, który się nie udawał – powiedziała Maja, trzymając kubek w obu dłoniach. – Pękał, opadał, czasem był surowy, ale i tak twierdziła, że jest najlepszy na świecie.
– Mój ojciec śpiewał kolędy fałszując tak bardzo, że psy u sąsiadów szczekały. Obrażał się, jak się ktoś śmiał.
– Tęsknisz?
– Za tym, co było kiedyś, tak. Za tym, co teraz – nie.
Zamilkliśmy. W kuchni zapiekanka syczała pod folią. Z radia sączył się jakiś jazz.
– W szkole napisałam list do Mikołaja, że chcę, żeby mama przestała krzyczeć, a tata nie spał na kanapie – powiedziała nagle. – Tyle. Żadnych lalek. Dostałam zestaw do robienia bransoletek i dwa misie.
– Miałem osiem lat, kiedy przestałem się odzywać w Wigilię. Mama powiedziała, że jak znów coś palnę przy stole, to przestraszę babcię. No to przestałem mówić.
Maja nie odpowiedziała. Zobaczyłem, że łzy płyną jej z oczu. Płakała po cichu, prawie niezauważalnie. Nie dotknąłem jej. Nie przytuliłem. Po prostu byłem obok i myślę, że to wystarczyło. Później długo siedzieliśmy na werandzie. Patrzyliśmy w ciszy na jezioro, które było zupełnie białe. Spojrzała na mnie. Nie pocałowała. Nie dotknęła, ale spojrzenie mówiło wszystko.
Ten czas coś we mnie zmienił
Rano wstałem pierwszy. Przez okno w kuchni widziałem, jak śnieg znów zaczął prószyć – delikatnie, jakby nie chciał nikogo obudzić. Maja wkładała rzeczy do walizki. Pakowanie szło jej cicho. Składała rzeczy z uważnością, jakby każdy ruch miał znaczenie. Ja tylko siedziałem i patrzyłem, jak znika z tego miejsca kawałek po kawałku.
– Chcesz kawy na drogę? – zapytałem.
– Wzięłam sobie saszetki – uśmiechnęła się lekko. – Ale dzięki.
Chwilę potem siedzieliśmy przy stole, ostatni raz. Bez napięcia, bez melancholii.
– Dziwne, ale nie jest mi smutno – powiedziała cicho. – Chyba dlatego, że nic więcej mi nie trzeba.
– Nic nie trzeba – powtórzyłem.
– Nie obiecujmy sobie kontaktu, dobrze?
Skinąłem głową.
– Ale jeśli któreś z nas napisze, to drugie odpowie.
Uśmiechnęła się.
– Tylko bez „hej, co słychać?” o trzeciej w nocy.
– Żadnych przypadkowych wiadomości. Słowo.
Zamknęła walizkę. Przez moment staliśmy naprzeciwko siebie. Nie przytuliła się. Ja też nie zrobiłem kroku. Tylko spojrzeliśmy na siebie. Długo. To wystarczyło. Zanim wyszła, powiedziała jeszcze:
– Nie musimy być czymś, żeby to było ważne.
Zostałem sam, ale nie czułem pustki. Czułem spokój. Patrzyłem na kubek po jej herbacie. Zostawiła go w zlewie, lekko przekrzywiony, z odciśniętym śladem ust. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ten dziwny świąteczny czas... coś mi dał. Choć zupełnie inaczej, niż się spodziewałem.
To był moment zwrotny
Minął miesiąc. Święta przeszły bokiem, tak jak chciałem. Nowy Rok też, bez postanowień, bez szampana. Miasto wróciło do swojego rytmu – ludzie pędzili, mówili „muszę” i „zaraz”, wciskali się w tramwaje, zamawiali kawy na wynos, jakby od tego zależało ich życie.
Siedziałem w kawiarni na rogu mojej ulicy. Miejsce, do którego rzadko chodziłem, bo zawsze było za głośno. Tego dnia było dziwnie cicho. Może przez śnieg, który znowu zaczął padać albo przez to, że ja miałem w sobie coś nowego – coś, co przestałem próbować nazwać.
Otworzyłem laptopa. Przez chwilę tylko patrzyłem na pustą stronę. Potem napisałem kilka słów. „Wiem, że nie trzeba, ale chciałem”. Napisałem maila do Mai. Bez podpisu, bez pytania, bez oczekiwań. Nie wiedziałem, czy odpisze. To nie miało już znaczenia.
Ważniejsze było to, że coś we mnie się przesunęło. Przestałem szukać etykiet i instrukcji. Zrozumiałem, że nie każda bliskość potrzebuje kierunku, planu, początku i końca. Nie każda samotność to nieszczęście. Nie każda relacja to obietnica. Czasem największym gestem jest po prostu być obok, i wyjść, kiedy przyjdzie czas.
Uśmiechnąłem się lekko. Za oknem przechodziła kobieta z czerwoną czapką. Przez sekundę pomyślałem, że to ona. Nie każda historia musi się powtórzyć. Nie każda ma się skończyć. Niektóre po prostu trwają – gdzieś głęboko, cicho, na zawsze.
Kacper, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Święta zawsze wychodziły mi bokiem przez siostrę. Co roku dawała ten sam nudny prezent i oczekiwała podziękowań”
- „Liczyłam na romantyczne święta z mężem w Beskidach. Dotarło do mnie, że jego uczucia są zimniejsze niż grudniowe noce”
- „Od lat święta spędzam sama za granicą. Rodzina myśli tylko o tym, czy wyślę pieniądze, a nie o prawdziwej bliskości”

