Reklama

Wszyscy mnie pytali, czy stresuję się przed ślubem. Uśmiechałam się wtedy z ironią, kiwałam głową i mówiłam coś w stylu: „Pewnie, wiadomo. Jak to każda panna młoda”. Ale prawda była taka, że nie czułam niczego, co powinnam: ekscytacji, radości ani strachu. Nic. Po prostu szłam przed siebie, jakbym odgrywała jakąś rolę, której wyuczyłam się na pamięć. Wmawiałam sobie, że to normalne. Że przecież nie każda miłość musi być jak ta z komedii romantycznej, a nie każdy związek jest pełen namiętności. Wielkie decyzje i motyle w brzuchu? Tak się przecież tylko mówiło. Ale... mimo wszystko, coś nie dawało mi spokoju. Ściskało serce, nie pozwalając odetchnąć pełną piersią.

A potem nadszedł ten dzień. Za oknem świeciło słońce, białe kwiaty pyszniły się w bukiecie, mama stała z chusteczką w pogotowiu, a tata z miną, jakby właśnie podpisywał umowę kredytową na sto lat. Był jeszcze on – mój narzeczony. Porządny facet. Tylko nie ten jedyny. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że zanim ksiądz zdąży zadać to najważniejsze pytanie, ja już będę wiedziała, że odpowiedź brzmi „nie”.

Wzięłam głęboki wdech

W kościele było chłodno, choć na zewnątrz z nieba lał się żar. Siedziałam w pierwszej ławce, ściskając bezmyślnie bukiet. Mama poprawiała mi welon, szepcząc z przejęciem do ucha:

— Olga, jesteś piękna. To twój dzień. Twój wielki dzień.

— Mhm — mruknęłam tylko.

Spojrzałam w stronę ołtarza. Mój narzeczony już tam stał — w idealnie skrojonym garniturze, z tą samą fryzurą, którą miał zawsze. Uśmiechnięty. U jego boku trwała dumna matka, moja przyszła teściowa. Wszyscy dookoła patrzyli na mnie jak na księżniczkę. A ja czułam się jak aktorka w kiepskim teatrze, która nie jest nawet pewna swojej kwestii.

— Gotowa? — spytał tata, podając mi ramię.

— Tak — skłamałam. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam nawą. Widziałam tylko jedno – ostatnią ławkę, a w niej jego. Tego, którego kochałam naprawdę.

Siedział nieruchomo, jakby nie wiedział, co tu właściwie robi. Nasze spojrzenia się spotkały. Czemu tu był? Czemu wcześniej nie przerwał tego wszystkiego i nie powiedział po prostu: „nie wychodź za niego, Olga”?

Dotarłam do ołtarza. Narzeczony ujął moją dłoń, a ja uśmiechnęłam się słabo.

— Cudownie wyglądasz — szepnął.

— Dzięki — odparłam, zerkając mimochodem za siebie.

On nadal tam siedział. Nasze spojrzenia znów się skrzyżowały... a moje serce, pierwszy raz od miesięcy, zabiło mocniej.

Ksiądz odchrząknął i wzniósł ręce:

— Drodzy nowożeńcy. Zebraliśmy się tu dziś, by... — Jego głos powoli się rozmywał. W głowie wybrzmiewało mi tylko desperackie: „Nie rób tego, Olga. Nie udawaj już ani minuty dłużej”.

Wszystko ucichło

Ksiądz mówił dalej, a ja poczułam, że nogi mam jak z waty. Kolana dosłownie uginały się pod moim ciężarem, zupełnie jakbym dopiero co przeszła maraton. Zerknęłam kątem oka na mojego niedoszłego męża – stał obok, wyprostowany, uśmiechnięty, pewny. Jakby to była tylko formalność. Jakby wiedział, że powiem „tak”, bo przecież... zawsze robiłam to, co należało.

— Tak — odpowiedział bez zawahania w odpowiedniej chwili.

Ksiądz zwrócił się więc do mnie. Spojrzałam na zgromadzonych. Mama ocierała łzy, ciotka z sąsiedztwa dyskretnie robiła zdjęcia. Ludzie szeptali, wzdychali. A potem znowu dotarłam wzrokiem do ostatniej ławki.

On patrzył na mnie. Tylko na mnie.

— Olgo? — ponaglił mnie ksiądz.

— Ja... — Głos mi zadrżał.

Wszystko ucichło.

— Nie mogę — powiedziałam w końcu cicho, prawie szeptem. — Przepraszam.

— Co?! — Narzeczony złapał mnie za rękę. — Olga, co ty wyprawiasz?!

— Nie mogę — powtórzyłam głośniej. — Nie jesteś tym, którego kocham.

W kościele rozległo się zbiorowe westchnienie, ktoś stłumił okrzyk. Ksiądz zamarł z otwartymi ustami.

— Oszalałaś? — szepnął narzeczony przez zaciśnięte zęby.

Odsunęłam się o krok. Spojrzałam na niego po raz ostatni.

— Nie — stwierdziłam głucho. — Wreszcie przestałam udawać.

Odwróciłam się, uniosłam suknię i... ruszyłam w stronę końca nawy. Nogi wciąż ledwie mnie słuchały, ale szłam. Każdy krok był coraz pewniejszy.

A on... On już wstał.

I ruszyliśmy

Szłam przez kościół, czując na sobie dziesiątki spojrzeń. Ciotki z otwartymi ustami, kuzyn z telefonem w ręku. Jakiś dzieciak zapytał głośno:

— Mamo, czemu ona ucieka?

Gdybym miała w tej chwili jakiekolwiek wątpliwości, wszystko by się posypało. Ale to zaszło już za daleko. A on wciąż stał w tej ostatniej ławce, teraz tylko blady jak ściana.

— Olga... — wyszeptał, gdy się zbliżyłam.

— Po co przyszedłeś? — spytałam cicho, stając naprzeciwko niego. — Po co pojawiłeś się tutaj jak jakiś duch z przeszłości?

— Bo... nie mogłem nie przyjść — wymamrotał. — Nie spałem od tygodni. Myślałem, że... że może zrezygnujesz.

— No to miałeś nosa — rzuciłam z przekąsem. — Ale super, że intuicja cię nie zawiodła, nie?

— Bałem się — przyznał jakby ze wstydem. — Bałem się, że skrzywdzę cię jeszcze bardziej.

— To byłoby trudne — stwierdziłam zaskakująco spokojna. — Prawie wyszłam za mąż za faceta, którego nie kocham. A wszystko dlatego, że ty postanowiłeś milczeć.

Spojrzał mi prosto w oczy.

— Kocham cię, Olka.

Zamilkłam. W mojej głowie momentalnie zapadła głucha cisza.

— Nie wiem, co teraz — przyznał, nie spuszczając ze mnie wzroku. — Ale jeśli wyjdziesz ze mną z tego kościoła, obiecuję, że przestanę się bać.

Wzięłam głęboki oddech. Za plecami słyszałam szmer. Ktoś chyba wstał z miejsca, ktoś inny płakał. Wszystko to jednak dochodziło do mnie jak zza szyby z wyjątkowo grubego szkła.

— No to chodź — powiedziałam po prostu. — Tylko szybko. Zanim złapie nas moja matka.

I ruszyliśmy. On i ja w białej sukni, która jakoś przestała pasować do sytuacji.

Mówi się „trudno”

Wybiegliśmy z kościoła jak para beztroskich nastolatków. Na zewnątrz zderzyliśmy się jednak brutalnie z rzeczywistością. Goście zaczęli wylewać się za nami, ale on złapał mnie za rękę i pociągnął w bok.

— Chodź, tu w lewo — syknął. — Szybciej! Zanim ktoś zacznie gadać.

— Zaczęli już chwilę temu – mruknęłam, biegnąc za nim po trawie w szpilkach. — Moja matka pewnie już obdzwania rodzinę.

Dobiegliśmy za róg kościoła i stanęliśmy, ciężko dysząc.

— No i co teraz? — spytałam. — Widziałeś minę mojego narzeczonego? Chociaż... raczej byłego narzeczonego, nie?

Znów się zmieszał.

— Nie planowałem tego tak — wykrztusił. — W ogóle niczego nie planowałem.

— Klasyka — stwierdziłam. — Ty bez planu, ja ściągająca katastrofy. No patrz, że do siebie pasujemy!

Roześmiał się nerwowo, ale zaraz spoważniał.

— Myślisz, że to ma sens? — odezwał się niepewnie. — Ty i ja? Jakby... zacząć jeszcze raz?

— A jest sens tam wracać i powiedzieć „tak” komuś, przy kim będę musiała całe życie udawać? — rzuciłam, nie mogąc już pohamować swoich emocji.

Zamilkł.

— Wiesz, że wszyscy mnie znienawidzą po tym? — dodałam. Uśmiechnęłam się gorzko. — Matka, babcia, twoja ulubiona ciotka od pierogów...

— Znienawidzą cię za to, że nie chcesz się oszukiwać? — Potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Za to, że chcesz być szczęśliwa?

Zerknęłam na niego spod rzęs.

— Znienawidzą mnie za to, że zrujnowałam wesele, które kosztowało majątek — wyjaśniłam spokojnie. — No, ale cóż. Mówi się trudno. — Oparłam się o mur. — Masz samochód?

— Mam — odparł. — Ale muszę go znaleźć. Parkowałem gdzieś daleko. W nerwach.

— Świetnie. — Parsknęłam śmiechem, próbując chyba w ten sposób rozładować napięcie. — To może chociaż poprowadzę? Bo ja już dziś wystarczająco dużo zrobiłam wbrew logice.

Spojrzał na mnie po raz kolejny i uśmiechnął się promiennie. I wtedy już wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję.

Nie chcę już udawać

Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu nad rzeką. Nie było tam nikogo oprócz nas i kilku znudzonych kaczek. Siedzieliśmy w aucie. Oboje wpatrywaliśmy się w okna po swoich stronach, jakby to mogło opóźnić nieuniknione.

— Czy ty w ogóle wiesz, co zrobiłam? — odezwałam się pierwsza. – Bo nie tylko uciekłam sprzed ołtarza. Ja... po prostu rozwaliłam sobie całe życie, które budowałam przez ostatnie dwa lata.

— Ono nie było twoje – odparł pewnie. — Ty je tylko... podnajmowałaś.

— Co? — Myślałam, że sobie ze mnie żartuje.

— No wiesz, jak mieszkanie — brnął w to dalej. — Ładne, funkcjonalne, ale zawsze trochę obce. I ta świadomość, że za chwilę przyjdzie właściciel i powie: czas się wynosić.

— Świetna metafora, serio. — Przewróciłam oczami i skrzyżowałam ramiona na piersi. — A co, teraz ty jesteś właścicielem? Mam się wprowadzić do ciebie? Na kanapę?

– Tylko jak chcesz — odpowiedział z uśmiechem, wyraźnie niezrażony. — Ale kanapa nadal jest dziurawa.

Milczałam przez chwilę. W końcu jednak zapytałam:

Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego w ogóle przyszedłeś?

— Bo wiedziałem, że jeżeli nie spróbuję jeszcze raz, to już zawsze będę się zastanawiał, co by było, gdybym... — Odchrząknął. — No wiesz.

— No to co teraz? — drążyłam.

— Teraz nic. — Wzruszył beztrosko ramionami. — Teraz siedzimy nad rzeką i patrzymy na kaczki. A potem... potem możemy zacząć od początku.

Popatrzyłam na niego. Był trochę rozczochrany, z tym samym niedbałym zarostem, co zawsze. I te jego oczy, w których było wszystko, co znałam od lat.

– Wiesz co? — odezwałam się w końcu. — Ja już nie chcę udawać.

Ja też nie — rzucił.

I wtedy się uśmiechnęłam. Pierwszy raz tego dnia tak naprawdę.

Byłam królową

Wróciliśmy do miasta późnym wieczorem. Jechałam bez słowa, z głową opartą o szybę. Miałam na sobie jego bluzę, a droga, biała suknia leżała zmięta na tylnym siedzeniu jak zniszczony kostium. Przebranie, które już na mnie nie pasowało.

— Gdzie cię podwieźć? — zapytał, gdy mijaliśmy tablicę z nazwą miasta.

— Nie wiem — przyznałam szczerze. — Chyba nie chcę jeszcze wracać do domu. Tam czeka mama. I zaraz zacznie się cały ten dramat. Wiesz, że ona planowała ten ślub bardziej niż ja?

Zatrzymaj się u mnie — zaproponował. — Chociaż na chwilę. Nie będę naciskał.

– Chyba właśnie tego najbardziej teraz nie chcę. — Uśmiechnęłam się lekko. — Żeby ktokolwiek na mnie naciskał.

Skinął głową.

Zatrzymał się pod swoją kamienicą. Siedzieliśmy jeszcze chwilę w ciszy.

— Przepraszam, że o ciebie nie walczyłem — powiedział cicho. — Że uciekłem.

— Ja też uciekłam — szepnęłam. — Ale zrobiłam to w sukni i na oczach tłumu ludzi, więc było bardziej dramatycznie.

— Może właśnie dlatego cię kocham – uśmiechnął się. — Bo te twoje katastrofy zawsze nadchodzą z hukiem.

— To najgorszy komplement świata — westchnęłam, choć nie potrafiłam nie odwzajemnić uśmiechu. – Ale dobrze. Wejdę na herbatę. Ale tylko herbatę.

— Jasne — ucieszył się. — Mam miętową i malinową. I herbatniki.

Popatrzyłam na niego z ukosa.

— Zawsze wiedziałeś, jak rozkochać w sobie kobietę — mruknęłam sceptycznie.

Weszliśmy do klatki: ja boso, z butami w ręce, on z miną, jakby prowadził królową. I może faktycznie byłam królową. Taką, która podejmuje własne decyzje i nie boi się konsekwencji.

Olga, 23 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz też:


Reklama
Reklama
Reklama