Reklama

To miał być najpiękniejszy dzień mojego życia. Tak przynajmniej mówili wszyscy dookoła – mama, ciotki, koleżanki z pracy. „Zazdroszczę ci, Kinga, masz wszystko – przystojnego faceta, piękny ślub, stabilność”. Siedziałam w hotelowym pokoju, w białej sukni, z perfekcyjnym makijażem i dłońmi tak zaciśniętymi, że paznokcie wbijały mi się w skórę. Serce waliło mi jak młot. Oddychałam płytko, jakbym za chwilę miała zemdleć.

Tomasz był idealnym kandydatem na męża. Przystojny, kulturalny, pracowity. Jego matka patrzyła na mnie jak na nagrodę z loterii, ale ja od miesięcy czułam, że gramy w teatr. Nie było we mnie tej iskry, tego drżenia, które podobno powinno się czuć. Była tylko presja – żeby się nie ośmieszyć, nie zawieść rodziców, nie narobić dramatu. „Nie kocha się przez całe życie” – mówiła mama. „Liczy się stabilizacja”. Więc milczałam. Z każdym dniem bardziej.

Tylko Anita wiedziała, co się dzieje. Pewnej nocy zadzwoniłam do niej płacząca. „Nie chcę tego. Ja go nie kocham”. – wyznałam. Powiedziała wtedy: „Jeszcze możesz zrezygnować. Jeszcze nie jest za późno”.

Tego ranka, w bieli, z welonem wpiętym we włosy, poczułam, że to dziś. Albo teraz, albo nigdy.

W głowie miałam tylko jedno zdanie: „Nie mogę tego zrobić”

Stałam na progu kościoła, a tłum ludzi wpatrywał się we mnie jak w obrazek. Światło wpadające przez witraże malowało kolorowe plamy na białych ścianach, a organy grały cicho marsz weselny. Tomasz stał przy ołtarzu, uśmiechnięty, pewny siebie. Jak zawsze. Ksiądz kiwnął mi głową, że czas iść. Zrobiłam krok. Potem drugi. Każdy z nich był jak ciężar.

W połowie drogi moje kolana zadrżały. W głowie miałam tylko jedno zdanie: „Nie mogę tego zrobić”. Spojrzałam w stronę Anity. Siedziała w drugim rzędzie, z dłońmi zaciśniętymi na torebce. Nasze spojrzenia się spotkały. Kiwnęła głową. Ledwie zauważalnie, ale wystarczająco.

Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę zakrystii, a szept przeleciał przez kościół jak podmuch wiatru. Ksiądz coś zawołał, Tomasz zrobił krok w moją stronę, ale ja już otwierałam tylne drzwi.

– Kinga! – Anita dopadła mnie tuż za progiem. – Wszystko dobrze? Możesz jeszcze wrócić, nikt nic nie powiedział...

– Nie mogę – wyszeptałam. – Nie kocham go. To wszystko nie ma sensu.

Przez chwilę patrzyła na mnie, jakby czekała, aż się rozmyślę. Ale ja tylko stałam z załamanymi rękami i ciężko oddychałam.

– Jeśli masz uciekać, to teraz – powiedziała cicho. – Masz ze dwie minuty, zanim wszyscy się zorientują.

– Co ja robię? – zapytałam, jakbym jeszcze miała wybór.

– Ratujesz siebie – odpowiedziała i otworzyła przede mną boczne drzwi.

Boso, z butami w ręce, wybiegłam na zewnątrz, zostawiając za sobą całe życie, które miałam mieć.

Potrzebowałam tylko powietrza. Dużo powietrza

Słońce świeciło bezlitośnie, a ja biegłam przez miasto w ślubnej sukni, która przy każdym kroku plątała mi się pod nogami. Ludzie patrzyli, niektórzy z niedowierzaniem, inni z rozbawieniem. Ktoś zrobił zdjęcie. Ktoś inny krzyknął coś, czego nie zrozumiałam. Serce waliło mi jak szalone, a dłoń zaciśnięta na tiulowej spódnicy drżała.

Usiadłam na niskim murku, ciężko dysząc. Obok mnie, oparty o maskę starego vana, stał facet z papierowym kubkiem kawy. Kręcone włosy, ciemne okulary, lekkie znudzenie na twarzy. Spojrzał na mnie, uniósł brwi i zapytał z zupełnym spokojem:

– Umarł pan młody, czy tylko się rozmyśliłaś?

Odruchowo się roześmiałam. Pierwszy raz od tygodni.

– Potrzebowałam tylko powietrza. Dużo powietrza – odpowiedziałam.

– No to widać, że złapałaś głęboki oddech. Chcesz frytkę?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Serio? Dajesz frytkę dziewczynie w sukni ślubnej, która uciekła z własnego ślubu?

– A co mam zrobić? Zaprosić na terapię? – wzruszył ramionami. – Wyglądasz jak ktoś, kto bardziej potrzebuje coś zjeść niż współczucia.

Usiadł obok. Podał mi plastikowy widelec. Milczeliśmy przez chwilę. Ludzie przechodzili, gapili się, ale już mnie to nie obchodziło.

– Maks – powiedział w końcu, wyciągając rękę.

– Kinga – odparłam i uścisnęłam jego dłoń. Ciepłą. Prawdziwą.

Nie pytał, dokąd chcę jechać. Po prostu jechał

Maks zaprosił mnie do swojego vana. To był stary, pomalowany w kolorowe wzory samochód z łóżkiem z tyłu, mini kuchenką i kubkiem z napisem „nic nie muszę, wszystko mogę”. Kiedy weszłam, poczułam zapach bazylii i kawy. I wolności.

– Mieszkasz tu? – zapytałam, rozglądając się po wnętrzu, które wyglądało jak połączenie hipisowskiego snu i katalogu sklepu meblowego.

– Jak nie zapomnę zamknąć drzwi – odparł z uśmiechem.

Ruszyliśmy. Nie pytał, dokąd chcę jechać. Po prostu jechał. Miasto mijało za oknem, a ja czułam, jak z każdym kilometrem odpadają ze mnie warstwy strachu, wstydu i oczekiwań.

Zatrzymaliśmy się na polanie pod lasem. Z głośników poleciał stary kawałek Boba Dylana, a Maks wyciągnął z lodówki dwie oranżady i worek chipsów.

– Więc co się stało, królewno? – zapytał w końcu. – Czemu dałaś nogę?

– Bo miałam być grzeczna. Posłuszna. Dobrze wychowana. Bo nie chciałam zawieść rodziny. Bo Tomasz był „idealny”. Tylko że... ja nie czułam nic.

– Nic?

– No może tylko ucisk w klatce piersiowej.

– Nie musisz robić nic, czego nie czujesz. To nie zbrodnia.

– Powiedz to mojej matce – prychnęłam.

Usiadł obok mnie. Milczeliśmy, patrząc na drzewa. Potem opowiadał o sobie. O tym, jak rzucił pracę w korporacji i kupił vana. O tym, jak jeździ po kraju, sprzedaje rękodzieło i pisze coś, czego jeszcze nie nazwał powieścią.

– Brzmisz jak ktoś, kto uciekł i wygrał życie – powiedziałam.

– Albo jak ktoś, kto uciekł i jeszcze nie wie, dokąd zmierza.

W jego oczach było coś, czego nie widziałam od dawna: brak pośpiechu. I zero oceny.

Powrót i wyrzuty

Wróciłam do domu po zmroku. Bez welonu, w przybrudzonej sukni, z włosami rozczochranymi od wiatru i siedzenia w vanie. Czułam się lżej. Jakbym pierwszy raz od lat oddychała pełną piersią. Ale to uczucie zniknęło, gdy tylko przekroczyłam próg rodzinnego mieszkania.

Mama czekała w salonie. Ręce skrzyżowane, twarz blada ze złości. Ojciec siedział obok niej, zgaszony, jakby chciał wtopić się w fotel.

– Wiesz, co zrobiłaś? – zapytała zimno. – Wiesz, ile ludzi musiało tłumaczyć się za ciebie?

– Nie mogłam. Przepraszam, mamo, ale... nie mogłam tego zrobić – powiedziałam cicho.

– Przepraszam?! – wstała. – Zrujnowałaś swoje życie! I nasze! Wiesz, jak ja teraz ludziom w oczy spojrzę?

– A co z tym, że ja się dusiłam? Że się bałam, że to nie miłość? – zaczęłam podnosić głos.

– Bzdury! Miłość? Myślisz, że ja kochałam twojego ojca, kiedy za niego wychodziłam? Życie to nie bajka, Kinga. To kompromis. Stabilność. Rodzina!

– To nie moja rodzina – szepnęłam. – Nie z Tomaszem. Nie tak.

– Egoistka! – wrzasnęła. – Myślisz tylko o sobie. Pośmiewisko zrobiłaś z nas wszystkich!

Ojciec milczał. Spojrzałam na niego, szukając wsparcia, ale on tylko wbił wzrok w dywan.

– Cicho, Andrzej! – rzuciła matka, jakby wyczuła, że chce się odezwać. Ale on i tak nic nie powiedział.

– Nie wracam do niego. I nie żałuję – powiedziałam i odwróciłam się do wyjścia.

Zatrzymała mnie cisza. Gęsta i ciężka. Już wiedziałam – straciłam coś. Ale zyskałam coś innego: własny głos.

Wiem, że to nie było fair. Że zasłużył na coś więcej

Spotkaliśmy się w parku, gdzie kiedyś chodziliśmy na spacery w pierwszych miesiącach znajomości. Tomasz siedział na ławce, w garniturze, bez krawata, z papierowym kubkiem kawy. Wyglądał zmęczony. Nie wściekły. Po prostu zmęczony.

– Cześć – powiedział, gdy podeszłam. – Siadaj, jeśli chcesz.

Usiadłam obok, zachowując dystans. Czułam, jak serce bije mi nierówno.

– Przepraszam – powiedziałam. – Wiem, że to nie było fair. Że zasłużyłeś na coś więcej.

Pokręcił głową.

– Może oboje zasłużyliśmy na coś więcej. Na coś prawdziwego.

Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Nie brzmiał jak ktoś, kto chce walczyć. Raczej jak ktoś, kto też odetchnął.

– Myślałam, że będziesz wściekły.

– Byłem. Przez chwilę. Ale potem... poczułem ulgę.

Zamilkłam.

– Zawsze chciałem być tym idealnym facetem – mówił dalej. – Tym odpowiedzialnym, stabilnym, przewidywalnym. Ale chyba nie dla ciebie. Może w ogóle nie dla nikogo.

– Może oboje się oszukiwaliśmy – przyznałam.

Westchnął. Upił łyk kawy.

– Nie byłoby z nas złego małżeństwa. Po prostu... nie byłoby w nim życia.

– Dziękuję, że to mówisz.

– Dziękuję, że miałaś odwagę się wycofać. Ja chyba bym nie umiał.

Wstaliśmy razem. Uśmiechnęliśmy się smutno. To nie był dramat. To było pożegnanie dwojga ludzi, którzy próbowali zbudować coś z rozsądku, a nie z miłości.

– Powodzenia, Kinga.

– Tobie też, Tomasz.

I każde poszło w swoją stronę. Bez nienawiści. Ale też bez żalu, że to koniec.

Kinga, 26 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama