„Uciekłam z miasta na wieś, bo miałam dosyć smogu. Tam wreszcie poczułam, że życie ma słodki smak śliwek z sadu sąsiada”
„Nie był nieuprzejmy. Wręcz przeciwnie – w tej jego powściągliwości było coś ciepłego. I po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułam, że ktoś nie patrzy na mnie przez pryzmat tego, co zostawiłam za sobą”.

- Redakcja
Czasem człowiek dochodzi do ściany, takiej, której nie da się przeskoczyć ani obejść bokiem. Stoi się przed nią z pustką w oczach, z sercem ściśniętym jak po źle przespanej nocy i tylko jedna myśl szumi w głowie: „dość”. Tak właśnie wyglądał mój ostatni dzień w mieście – z kluczem do kawalerki w jednej dłoni i aktem notarialnym zakupu starego domku gdzieś na końcu świata w drugiej.
Wyprowadziłam się
Mój rozwód był cichy i bez fajerwerków, zupełnie jak to nasze małżeństwo – wygasłe jeszcze zanim zdążyło się na dobre rozwinąć. Z pracy odeszłam sama. Nikt mnie nie wyganiał, ale nikt też nie próbował zatrzymać. Zostało mi więc tylko echo codziennych powrotów do pustego mieszkania, dźwięk czajnika i coraz bardziej uporczywe uczucie, że zniknę i nikt tego nie zauważy.
Zdecydowałam się na wieś. Mały biały domek pod lasem, z ogródkiem i werandą, który kiedyś należał do emerytowanej nauczycielki. Dla mnie to miał być azyl – bez sąsiadów zza ściany, bez miejskiego zgiełku, bez przeszłości, która wciąż potrafiła do mnie zadzwonić po północy w postaci wspomnień.
Pierwsze dni były dziwnie obce. Pachniało tu inaczej, dźwięki nocy miały w sobie coś niepokojącego. Nawet cisza wydawała się gęstsza niż w mieście. Spałam niespokojnie, nasłuchując, jakby dom chciał mi coś powiedzieć.
Zaczęłam od nowa
Spacerowałam po ogrodzie w kapciach, przestawiając doniczki z lawendą, które kupiłam chyba bardziej z nadzieją na ładny zapach niż z zamiłowania do roślin. I choć miałam być sama – bo przecież sama tego chciałam – złapałam się na tym, że w myślach mówię do kota, którego nawet jeszcze nie miałam.
Wiatr tej nocy był wyjątkowo złośliwy. Hałasował w rynnach, szarpał drzwiami komórki i huczał gdzieś między brzozami, jakby chciał mnie przekonać, że nie jestem tu mile widziana. Rano odkryłam, że nie tylko narobił zamieszania, ale i wyrwał jedną z desek w ogrodzeniu od strony lasu. Pusta przestrzeń ziała niepokojąco, jak rana, która domaga się opatrunku. Chwyciłam młotek, kilka starych gwoździ i poszłam sprawdzić, czy dam radę to jakoś prowizorycznie naprawić.
Nie dałam. Deska była ciężka, a ja – mimo szczerych chęci – zbyt nieporadna. Kiedy tak klęczałam na trawie i próbowałam przytrzymać wszystko jedną ręką, usłyszałam za plecami kroki.
– Dzień dobry – odezwał się głos, niski, lekko zachrypnięty. – Widzę, że ogrodzenie się zbuntowało.
Pomógł mi
Odwróciłam się powoli. Stał tam mężczyzna w nieco znoszonym kaszkiecie i roboczej kurtce. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, twarz miał pomarszczoną, ale spokojną.
– Wiatr w nocy szalał – odpowiedziałam, prostując się. – Próbuję to jakoś złapać, żeby nie leżało.
– Zrobię to. Pani sobie rękę wybije – powiedział bez zbędnych ceregieli. Po chwili już trzymał deskę, przybijał, dopasowywał. Ja tylko patrzyłam.
– Nie trzeba było – powiedziałam w końcu. – Ale dziękuję.
– Marian jestem. Z naprzeciwka – rzucił, wycierając ręce w chustkę. – Zrobię herbaty. Jak pani nie ma planów, to zapraszam.
Nie miałam planów. A nawet jeśli miałam – w tamtym momencie przestały się liczyć. Weszliśmy do jego domu, pachniało drewnem, mydłem i suszonymi grzybami. Usiadłam przy stole, który pamiętał lepsze czasy.
Rozmawialiśmy prawie trzy godziny. Zaczęliśmy od pogody, jak to ludzie, którzy nie wiedzą jeszcze, czy warto się otworzyć. Potem zeszło na ogród, warzywa, pomidory. Opowiadał, że w zeszłym roku prawie wszystko mu zjadły ślimaki, że stara suka, którą miał przez trzynaście lat, zdechła tydzień po tym, jak odeszła jego żona.
Zbliżyliśmy się
Zauważyłam, że mówi wolno, jakby każde zdanie musiał przepuścić przez filtr. Ale nie był nieuprzejmy. Wręcz przeciwnie – w tej jego powściągliwości było coś ciepłego. I po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułam, że ktoś nie patrzy na mnie przez pryzmat tego, co zostawiłam za sobą.
Zaczęło się niewinnie. Najpierw Marian przyniósł skrzynkę z sadzonkami ziół i postawił ją pod moim oknem.
– Pomyślałem, że może pani będzie chciała coś posadzić – powiedział. – Mięta, lubczyk, pietruszka. Rośnie samo, a pachnie.
Wyszłam z konewką i zanim się obejrzałam, siedzieliśmy razem na ziemi, grzebiąc w grządce. Ziemia była sucha, ciepła od słońca. Marian rozgarniał ją palcami, nie przejmując się brudem pod paznokciami.
– Ojciec nie pozwalał mi się tak babrać – rzuciłam, bardziej do siebie. – Dziewczyna ma siedzieć czysta.
– Bzdura – mruknął Marian. – Brud pod paznokciami to znak wolności.
Zaśmiał się krótko. Ja też się uśmiechnęłam. Potem ugotowaliśmy zupę z dyni. Przyniosłam kawałek chleba, on wyjął z piwnicy ogórki. Nie musieliśmy dużo mówić. Było dobrze tak, jak było. Wieczorem, siedząc już sama, pomyślałam o czymś, co mnie zaskoczyło. Czy to możliwe, że po pięćdziesiątce można jeszcze czekać na kogoś z bijącym sercem?
To było naturalne
To był ciepły wieczór, jakich pod koniec lata trafia się coraz mniej. Siedzieliśmy na jego ganku. Niebo gasło powoli, światło robiło się złotawe, miękkie. Prawie nie rozmawialiśmy. Marian odchrząknął. Spojrzał przed siebie, gdzieś na linię drzew. Dopiero po dłuższej chwili powiedział:
– Wiesz… myślałem ostatnio… może moglibyśmy się tak… razem zestarzeć?
Miałam wrażenie, że cały świat wstrzymuje oddech razem ze mną.
– Już się starzejemy – powiedziałam, cicho. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
Potem była pauza. Krótka, ale ciężka.
– Ale razem to co innego – dodałam.
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się, bardzo delikatnie, jakby bał się, że zbyt szybkim ruchem spłoszy tę chwilę. Chwycił mnie za rękę i tak siedzieliśmy długo, aż noc zrobiła się ciemna jak atrament.
Nie było fajerwerków, nie było żadnych wielkich słów. Nie zaczęliśmy się od razu nazywać „parą”. Po prostu zaczęliśmy razem żyć. Powoli, bez nacisków, tak, jakbyśmy to robili już wcześniej, tylko o tym nie wiedzieli.
Nie byłam już sama
Codzienność z Marianem była… zwyczajna, w najlepszym sensie tego słowa. On robił śniadania, ja podlewałam ogród. Czasem przynosił świeże jajka od sąsiadki, czasem ja upiekłam drożdżówkę, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiłam. Siedzieliśmy razem przy stole i nie trzeba było nic mówić. A jak się mówiło – to też było dobrze.
Wieczory spędzaliśmy przy kominku, czasem z książką, czasem tylko przy ogniu. Marian nie komentował wszystkiego, nie dopytywał, ale słuchał.
Pewnego wieczoru upiekłam placek ze śliwkami. Zjedliśmy prawie cały, został tylko jeden kawałek. Następnego dnia znalazłam go zostawionego na moim talerzu.
– Zostawiłem ci ostatni kawałek – powiedział.
– Nie musisz tego robić – odpowiedziałam, siadając obok.
– Wiem. Ale chcę – powiedział spokojnie.
Wtedy właśnie zrozumiałam, że to jest dom. Nie ten domek pod lasem, nie ta kuchnia, nie śliwki. Dom to on.
Aniela, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż przez całe życie miał swoje tajemnice. Poznałam je dokładnie, gdy przeczytałam jego pamiętnik”
- „Żona po cichu zgarnęła 30 tysięcy z kopert z wesela. A potem wydała je na swoją zachciankę”
- „Wyszłam za mąż za rolnika i poczułam się jak parobek. Miałam gdzieś dożynki, bo byłam zmęczona”

