Reklama

Niektóre wspomnienia wracają zawsze wtedy, gdy człowiek najmniej się ich spodziewa. Dla mnie to wieczór wigilijny — cichy, pełen światełek, a jednocześnie duszny od emocji, których nie da się wypowiedzieć na głos. Trzydzieści pięć lat temu, właśnie tego dnia podjęłam decyzję, która mogła zmienić moje życie na zawsze. Byłam młoda, zagubiona i przekonana, że nikt mnie nie rozumie. Stałam wtedy u progu czegoś, co dziś nazywam grzechem: nie z powodu religii, lecz przez zdradę samej siebie. I wtedy pojawiła się ona — kobieta, która nic o mnie nie wiedziała, a jednak coś ocaliła.

Chciałam wtedy... zniknąć

— Proszę pani, pani jest sama? — zapytała mnie cicho dziewczyna, może dwudziestoletnia, w granatowym płaszczu, który był na nią wyraźnie za duży. Stała na przystanku, tuż obok mnie, i wpatrywała się w szyby kawiarni po drugiej stronie ulicy.

Byłam sama już od kilku godzin. Tego wieczoru nie czekałam na karpia ani na kolędy. Uciekłam z domu teściowej po tym, jak mąż po raz kolejny nazwał mnie „przewrażliwioną” i „zgryźliwą”, bo ośmieliłam się zapytać, dlaczego jego siostra może przyjechać bez prezentów, a ja zawsze mam wszystko organizować. Uciekłam, zostawiając za sobą świąteczne światła, stertę pierogów i syna, który był jeszcze za mały, żeby zrozumieć, co się dzieje.

Chciałam wtedy… zniknąć. Może nie dosłownie, ale tak, by nikt mnie już nie szukał. Nie wrócić do mieszkania, w którym od miesięcy czułam się obca. Nie znosić spojrzeń teściowej, nie słuchać lodowatego milczenia męża. Marzyłam, by ktoś, ktokolwiek, powiedział mi, że to, co czuję, nie jest głupie ani przesadzone. I wtedy podeszła do mnie ona. Ta nieznajoma, o której dziś mogę powiedzieć tylko tyle, że pachniała jaśminem i miała ciepłe oczy. Usiadła obok mnie na przystankowej ławce i powiedziała:

— Chodźmy gdzieś. Nie powinno się być samemu w Wigilię. Nawet jeśli się tak właśnie czuje.

Nie zapytała o imię. A ja z nią poszłam. Po prostu wstałam i ruszyłam za nią, jakbym nie miała już nic do stracenia.

Brakowało mi słów

Nie szłyśmy daleko. Przez chwilę miałam irracjonalne wrażenie, że prowadzi mnie do jakiegoś magicznego miejsca, nieistniejącego na mapie, a potem zorientowałam się, że to tylko kamienica przy Mickiewicza — stara, z odpadającym tynkiem, ale z oknami rozświetlonymi świątecznymi lampkami. Zatrzymałyśmy się na trzecim piętrze, gdzie drzwi do mieszkania były lekko uchylone, a z wnętrza dobiegały dźwięki radia. Ktoś śpiewał „Cichą noc” w wersji jazzowej.

— Nie bój się. To moja babcia. Przygotowała kolację dla trzech osób, ale jedna nie dojechała. Usiądziesz z nami?

Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, już mnie prowadziła za rękę, jakbym była jej starszą siostrą, którą trzeba ochronić przed światem. Weszłam do ciepłego, ciasnego mieszkania, pachnącego cynamonem, kompotem z suszu i czymś jeszcze. To był zapach starego drewna i jakichś perfum, które przypominały mi moją mamę.

Przy stole siedziała drobna starsza kobieta w czerwonym swetrze. Kiedy mnie zobaczyła, tylko się uśmiechnęła, bez cienia zaskoczenia.

— Dobrze, że jesteś. Siadaj, zaraz podgrzeję zupę — oznajmiła i zniknęła w kuchni, jakby byłam ich gościem od lat.

Brakowało mi słów. Nie wiedziałam, kim są, dlaczego mnie przyjęły, dlaczego nie pytają, co tu robię. W gardle miałam ogromną kluchę, której nie umiałam przełknąć.

— Przepraszam, ja… nie chcę wam przeszkadzać — wydusiłam w końcu.

— To nie przeszkadzaj — odpowiedziała dziewczyna i nalała mi barszczu na talerz. — Po prostu zjedz.

Dziewczyna słuchała

Barszcz był gorący i słony od łez, które zaczęły mi cieknąć z oczu, zanim zdążyłam zanurzyć w nim łyżkę. Starsza pani tylko kiwnęła głową, jakby rozumiała, że czasem człowiek musi najpierw się wypłakać, zanim zacznie mówić albo jeść. Milczała, nalewając herbatę z dzbanka w kwiaty, a dziewczyna uśmiechała się do mnie tak, jak nikt się do mnie nie uśmiechał od dawna. Bez litości. Bez oceniania.

Nie pytały, gdzie mam rodzinę. Nie dopytywały, czemu jestem sama. Po prostu jadły ze mną, jakby to było najnormalniejsze na świecie: przyjąć do stołu obcą kobietę z przystanku autobusowego. A ja, choć przecież wcale nie miałam apetytu, jadłam wszystko — śledzie, kluski z makiem, kapustę z grzybami, jakby od tego zależało moje przetrwanie. Może właśnie zależało.

Po kolacji siedziałyśmy w trójkę przy zaparowanym oknie. Za szybą padał śnieg, a radio teraz grało starą piosenkę Maanamu. Starsza pani dziergała coś na drutach, a ja opowiedziałam im wszystko. O teściowej, która nigdy mnie nie zaakceptowała. O mężu, który przestał ze mną rozmawiać, odkąd urodziłam dziecko i „przestałam się starać”. O tym, że zaczęłam wierzyć, że ze mną naprawdę coś jest nie tak. I że dzisiaj… dzisiaj chciałam po prostu zniknąć.

Dziewczyna słuchała. Głową skinęła tylko raz, kiedy powiedziałam, że nie miałam już siły.

Te słowa zapamiętałam na zawsze

Zostałam na noc. Nie dlatego, że ktoś mnie namawiał, tylko dlatego, że nie miałam siły wstać i wyjść z powrotem w ciemność. Starsza pani pościeliła mi kanapę w małym pokoju z kredensem i fotografiami ludzi, których nie znałam. Na jednym zdjęciu była ona — młodsza, z warkoczem i mężczyzną w mundurze. Postawiła na stoliku szklankę wody.

— Jakbyś potrzebowała jeszcze rozmowy, to zapukaj — powiedziała spokojnie. — My nie śpimy tak twardo.

Leżałam długo z otwartymi oczami. Słyszałam, jak w kuchni dziewczyna cicho zmywa naczynia, jak skrzypią rury, jak ktoś na ulicy śmieje się za głośno. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nikt ode mnie niczego nie chciał. Nie musiałam być miła, wdzięczna ani rozsądna. Mogłam po prostu leżeć. W pewnym momencie dziewczyna przyszła i usiadła na brzegu kanapy.

— Jak masz na imię? — zapytała szeptem.

— Elżbieta — odpowiedziałam po chwili. — A ty?

— Teresa. Babcia mówi na mnie Terenia, ale tego nie powtarzaj. — Uśmiechnęła się blado.

Milczałyśmy chwilę.

— Wiesz — odezwała się. — Ludzie czasem nie potrafią się zatrzymać, zrozumieć drugiego człowieka. Nie musisz przepraszać za to, że jesteś.

Te słowa zapamiętałam na zawsze. Nie moralizowała, nie straszyła, a po prostu nazwała to, co we mnie siedziało.

— Jutro wrócisz do swojego życia — dodała. — Ono pewnie dalej będzie trudne. Ale ty już będziesz wiedziała, że jest inne wyjście niż zniknięcie.

Zasnęłam, trzymając jej ciepłą dłoń.

Myślę o tamtym przystanku

Rano obudziłam się wcześnie. W mieszkaniu było cicho, tylko z kuchni dobiegał zapach kawy. Teresa siedziała przy stole, w grubym swetrze, i pisała coś na kartce. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się tak samo jak wczoraj, jakbyśmy znały się dłużej niż jedną noc.

— Zjesz śniadanie i pojedziesz — powiedziała spokojnie. — Tak będzie najlepiej.

Jej babcia zapakowała mi do torby kawałek makowca i termos z herbatą. Nie było pożegnań pełnych wzruszeń. Nie wymieniałyśmy numerów telefonów. Nikt nie obiecywał, że będzie w kontakcie. Teresa tylko objęła mnie na klatce schodowej.

— Pamiętaj — powiedziała cicho. — Nie jesteś złą kobietą, tylko zmęczoną.

Wróciłam do domu jeszcze przed południem. Mąż nawet nie zapytał, gdzie byłam. Syn spał. Życie potoczyło się dalej. Były kolejne trudne dni, kolejne święta, kłótnie i milczenie. Małżeństwo nie przetrwało, ale ja przetrwałam. I zawsze wiedziałam dlaczego.

Minęło trzydzieści pięć lat. Co roku w Wigilię, kiedy zapalam świece na stole, myślę o tamtym przystanku, o zapachu jaśminu i cynamonu, o kobiecie, która podała mi rękę, gdy byłam w dołku. Nie wiem, co się z nią stało. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Czasem myślę, że może nawet nie pamięta tamtej nocy. Ja pamiętam. I dlatego co roku zostawiam jedno miejsce przy stole dla kogoś obcego. Na wszelki wypadek.

Elżbieta, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama