„W święta wolałam być sama niż z rodziną. Nie miałam ochoty na kolejny teatrzyk i litanię wyrzutów”
„Telefon zadzwonił tuż po osiemnastej, dokładnie w chwili, gdy nalewałam sobie wina do kieliszka. Spojrzałam na ekran — Mama. Westchnęłam. Wiedziałam, że wcześniej czy później zadzwoni. Wiedziałam też, jak ta rozmowa się skończy”.

Mieszkam w Warszawie, chociaż od lat nie czuję, żeby to było moje miejsce na ziemi. Pracuję w agencji marketingowej, dokładnie takiej, jakich tysiące. Robię kampanie dla firm, które nawet nie wiedzą, że istnieje ktoś taki jak ja. Ale płacą. Regularnie. A to w dzisiejszych czasach niemało. Nie jestem szczególnie towarzyska. Nie mam męża, dzieci, kota, psa ani parapetów pełnych sukulentów. Nie umiem podlewać roślin i nie mam cierpliwości do małych ludzi.
Moja rodzina: mama, tata, siostra z mężem i dwójką dzieci, mieszka w rodzinnym domu w Zgierzu. Dojeżdżałam tam przez kilka lat na każde święta. I za każdym razem wracałam z poczuciem, że coś jest ze mną nie tak. Bo tam trzeba się uśmiechać, nawet jak babcia zacznie mówić, że w tym wieku to już powinnam mieć męża. Że zegar biologiczny tyka. Że Karolinka (moja siostra) to „jakoś dała radę”, to czemu ja nie mogę?
Trzeba jeść sałatkę jarzynową, choć od czterech lat nie jem jajek. Trzeba znosić pijanego wuja, który zawsze pyta, czy mam chociaż jakiegoś bliższego przyjaciela, i ciotkę, która wiecznie porównuje mnie do swoich dzieci. Trzeba śpiewać kolędy, udawać, że się cieszy z pierścionka z sieciówki i dziękować za opłatek, choć od dwóch godzin marzy się tylko, żeby uciec do łazienki i popłakać. Zawsze tam jechałam — z poczucia obowiązku, z poczucia winy, ale w tym roku... nie. W tym roku pierwszy raz powiedziałam: „Nie przyjadę”.
— Sama w Wigilię? Przecież to nie do pomyślenia! — słyszałam z każdej strony. Nawet od przyjaciółki, która rok temu ryczała u mnie po kłótni z mężem przy wigilijnym stole.
Ale ja nie miałam wątpliwości. Zrobiłam to świadomie. Bez tłumaczeń. Bez planu awaryjnego. Bez złości. Potrzebowałam tego. Tylko ja i cisza. I po raz pierwszy nie czułam się z tym źle.
Strzeliłam sobie w stopę
Telefon zadzwonił tuż po osiemnastej, dokładnie w chwili, gdy nalewałam sobie wina do kieliszka. Spojrzałam na ekran — Mama. Westchnęłam. Wiedziałam, że wcześniej czy później zadzwoni. Wiedziałam też, jak ta rozmowa się skończy.
— Kinga, ty naprawdę nie przyjedziesz? — zapytała bez przywitania, jakbyśmy rozmawiały przed chwilą, a nie tydzień temu.
— Nie, mamo. Przecież mówiłam ci już.
— Ale jak to… wszyscy będą. Nawet ciocia Ela z Wrocławia przyjeżdża. Babcia się pyta codziennie, czy na pewno będziesz. Nie mogę jej powiedzieć, że spędzisz Wigilię sama, bo się zapłacze.
— Mamo, ja nie proszę, żebyś jej mówiła. Możesz powiedzieć, że mam delegację, że zachorowałam, cokolwiek…
— Co ty wygadujesz? Kłamać mam?
— A ty od kiedy jesteś taka prawdomówna? — warknęłam szybciej, niż pomyślałam. Cisza. Strzeliłam sobie w stopę.
— Nie rozumiem cię, Kinga. Zawsze byłaś… inna, ale teraz to już przesada. Święta są raz w roku.
— Właśnie. Są raz w roku i raz w roku chciałabym nie mieć ochoty uciekać do łazienki, żeby nie słuchać, jak bardzo zawiodłam wszystkich.
— Kinga, nie mów tak…
— Mamo, naprawdę. Nie chcę się kłócić. Po prostu nie przyjadę.
— Dobrze. Rób, jak chcesz — powiedziała chłodno. A potem rozłączyła się bez pożegnania.
Stałam z telefonem w dłoni, czując znajome ukłucie winy. Było mi źle. Ale obok tego, pierwszy raz, czułam ulgę. I może odrobinę spokoju.
Czułam, że coś odzyskuję
Nie nastawiłam budzika. Nie miałam po co. Wstałam, kiedy chciało mi się wstać — około dziesiątej. Włożyłam gruby, szary sweter, który lubiłam tylko ja, i zrobiłam sobie kawę z odrobiną kardamonu. Z głośników cicho sączył się jazz. Żadnych kolęd.
Warszawa była niemal pusta. Chodziłam po ulicach jak turystka w swoim własnym mieście. Nie śpieszyłam się. Nie musiałam. Minęłam staruszkę, która niosła torbę pełną mandarynek. Zapytała, która godzina. Odpowiedziałam i uśmiechnęłam się. Ona też się uśmiechnęła. Wróciłam do domu z zaróżowionymi policzkami i czerwonym nosem. Zapaliłam świece. Na stole położyłam sobie nakrycie. W lodówce czekały rzeczy, które naprawdę lubię: pieczona dynia, krem z pomidorów, zapiekane ziemniaki z rozmarynem. Żadnej ryby. Żadnego kompotu z suszu.
— Wesołych, Kinga — powiedziałam do siebie. Brzmiało dziwnie, ale nieźle.
Wieczorem odezwała się siostra. SMS: „Szkoda, że cię nie ma. Mama znowu płacze. Babcia zapytała trzy razy, czy jeszcze istniejesz”. Odłożyłam telefon. Odpisałam dopiero po godzinie: „Wesołych. Naprawdę jest mi dobrze”.
Zadzwonił domofon. Zaskoczona podeszłam. To pani Zofia z trzeciego piętra, sąsiadka, która zawsze mówi „dzień dobry” jako pierwsza. Przyniosła kawałek makowca.
— Bo pomyślałam, że może... też pani sama? — rzuciła cicho.
— Tak. I wie pani co? To była dobra decyzja.
Zjadłyśmy makowiec przy herbacie z goździkami. Opowiadała mi o swoim mężu, który zmarł pięć lat temu, i o tym, że pierwsze święta były straszne, ale z każdym rokiem było coraz lżej.
Kiedy wyszła, siedziałam jeszcze chwilę w ciszy. I pierwszy raz od lat nie czułam, że coś tracę. Czułam, że coś odzyskuję.
Prosiłam o spokój
Późnym wieczorem wyciągnęłam pudło ze starymi zdjęciami. Wiedziałam, że to jak dłubanie w ranie, ale i tak to zrobiłam. Może potrzebowałam dowodu, że moja decyzja miała sens. Na pierwszym zdjęciu byłam ja jako pięciolatka w granatowej sukience, z kokardą większą niż moja głowa. Obok siostra, Karolinka, uśmiechnięta od ucha do ucha. W tle choinka, a przed nią ojciec, z papierosem w dłoni, choć przecież był „zakaz w domu”. Mama stoi z boku, spięta, trzymając w rękach karpia na półmisku.
Kolejne zdjęcia. Stół, jedzenie, babcia z wiecznym grymasem niezadowolenia na twarzy. I my — wszyscy w białych koszulach, z uśmiechami, które znałam za dobrze. Uśmiech numer trzy: „niech to się już skończy”. Zamknęłam oczy i od razu to poczułam: zapach wódki z oddechu ojca. Talerze, które tłukły się po kolejnej sprzeczce. Głos matki: „Kinga, przestań marudzić, święta są raz w roku.” Szept siostry: „Nie płacz, przecież zaraz się uspokoi”.
Te święta nigdy nie były rodzinne. One były obowiązkiem. Perfidnym przedstawieniem. Nikt nie mówił o tym głośno, ale wszyscy wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Tylko nikt nie chciał być tym, kto powie: „Dość”. W tamtym pudle był też list. Mój, do Mikołaja, napisany, gdy miałam osiem lat. „Chciałabym, żeby mama się uśmiechała, a tata nie krzyczał. I żeby kolacja była spokojna”. Nie prosiłam o zabawki. Prosiłam o spokój.
Zostawiłam zdjęcia rozrzucone na podłodze i poszłam do kuchni zrobić sobie herbatę. Kiedy wróciłam, usiadłam na środku dywanu i spojrzałam jeszcze raz na nasze twarze z przeszłości.
— To nie była moja wina — powiedziałam cicho. I chyba pierwszy raz w życiu naprawdę w to uwierzyłam.
Rozłączyłyśmy się
SMS od matki przyszedł tuż po północy. Ekran rozświetlił się na tle ciemnego pokoju. „Nie poznaję cię. Nie wiem, jak mogłaś to zrobić”. Nie odpisałam. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia. Po prostu wiedziałam, że żadne słowa nie trafią tam, gdzie powinny. Westchnęłam i zgasiłam ekran. I wtedy zadzwoniła Karolinka.
— Hej — powiedziała cicho, jakby była w jakimś innym świecie.
— Hej.
— Wiesz, mama... no... jest rozbita. Babcia nie chciała siadać do stołu bez ciebie. Wujek coś mruknął, że pewnie znowu masz jakąś fazę. No i się zaczęło.
— Nie chciałam wywoływać dramatu — powiedziałam, choć to była połowa prawdy.
— Wiem. Ale mama tego nie rozumie. Ona myśli, że to kara za coś. Że się mścisz. Że odrzucasz rodzinę.
— Nie odrzucam. Po prostu... wybieram siebie.
— Kinga... — zawahała się. — Ale czy naprawdę musiałaś właśnie w Wigilię?
— A właśnie, że tak. Bo to zawsze było to jedno wielkie „muszę”. A ja już nie chcę niczego „musieć”. Nawet kochać na siłę.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko, jak siostra szybko oddycha. W końcu westchnęła.
— Wiesz... może trochę ci zazdroszczę. Że umiesz tak postawić granicę. Ja bym nie umiała.
— Bo masz dzieci. Bo jesteś inną kobietą. I to jest okej. Ale ja mam siebie. I przez lata miałam tylko siebie. I nie chcę już tej siebie oszukiwać.
— Powiesz to kiedyś mamie?
— Może. Ale nie dzisiaj.
Rozłączyłyśmy się. Siedziałam długo w ciemności, z oczami lekko wilgotnymi, ale bez rozpaczy. To nie był żal, a smutek.
Może za rok gdzieś wyjadę
Obudziłam się przed ósmą, choć mogłam spać do południa. Nie było kacowego zmęczenia ani tępej głowy po emocjonalnej huśtawce. Wstałam i przez chwilę stałam przy oknie, patrząc na biały, cichy świat za szybą. Śnieg sypał wolno, jakby nie chciał nikomu przeszkadzać. Ulice nadal puste. Jakby miasto wzięło głęboki oddech.
Zaparzyłam kawę. Taką, jak lubię — mocną i gorzką. Owinęłam się kocem i usiadłam na parapecie. I wtedy pomyślałam: to było dobre. Nie łatwe, nie lekkie, ale właśnie dobre. Na spacer wyszłam w starym płaszczu i z nieuczesanymi włosami. Bez makijażu. Po prostu ja. Weszłam do małej kawiarni na rogu, która, ku mojemu zaskoczeniu, była otwarta. Pachniało tam piernikiem i cynamonem. Była tylko jedna klientka, kobieta po pięćdziesiątce, z książką w ręku.
— Pani też uciekła? — zapytałam, kiedy usiadłam przy stoliku obok.
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się lekko.
— Nie uciekłam. Po prostu... nie wróciłam. I wcale nie żałuję.
— Ja też nie.
Wypiłyśmy kawę, rozmawiając trochę o świętach, trochę o samotności. Ale to nie była ta przytłaczająca samotność. To było... towarzystwo dwóch kobiet, które w końcu dały sobie prawo do ciszy.
Gdy wracałam do domu, pomyślałam: może za rok gdzieś wyjadę. Do lasu, do domku nad jeziorem. Może zaproszę kogoś, kto też nie ma gdzie iść. Może zrobię Wigilię dla takich jak ja. Albo może po prostu znów będę sama — z winem, książką i spokojem. Na pewno jednak już nigdy nie zrobię nic, co ma mnie złamać w imię pozorów. Bo spokój, ten cichy, domowy, wewnętrzny spokój był wart więcej niż wszystko.
Kinga, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja teściowa traktowała mnie jak zło konieczne. Wiedziałam, że coś kombinuje, gdy chciała się pogodzić”
- „Po stracie pracy w korporacji czułam, że tracę grunt pod nogami. Dziś wiem, że wszystko w życiu dzieje się po coś”
- „Zrobiłam na święta barszcz z torebki. Teściowa wychwalała mnie pod niebiosa, bo myślała, że to przepis babci”

