„Uciekłam na Mazury, by wreszcie odpocząć od tabelek w Excelu. Sąsiad z domku obok jednak spędzał mi sen z powiek”
„Pierwszego wieczoru wzięłam prysznic, włożyłam ciepłe skarpetki, nalałam sobie herbaty. I właśnie wtedy usłyszałam gitarę. A potem głos: Gdzie ta dziewczyna z Mazur, co serce roztopi jak lód? – ryczał ktoś z zapałem”.

- Listy do redakcji
Pracuję w agencji marketingowej. W moim świecie deadline są ważniejsze od pór dnia, a sen jest luksusem, na który rzadko mnie stać. Po wyjątkowo intensywnym tygodniu, jednym z tych, kiedy mylisz środę z poniedziałkiem, a obiad jesz o dwudziestej drugiej, powiedziałam wreszcie: dość.
– Jadę na Mazury. Sama. Zaszyję się w lesie i nie ruszę palcem przez kilka dni – oświadczyłam koleżance, z którą wspólnie wynajmowałam mieszkanie, wrzucając do torby sweter, książkę i kubek termiczny.
Byłam wykończona
Ostatnie trzy miesiące w naszej firmie to była jazda na kolejce górskiej bez trzymanki. Właśnie dopinaliśmy projekt dla klienta premium – pewnego banku, który planował ogromną kampanię reklamową, bo chciał konkurować ze znanym graczem na rynku. Tylko, że tamten bank już od lat budował swoją pozycję. Miał historię, zaufanie i mnóstwo klientów, którzy polecali sobie go wzajemnie. Do tego mógł pozwolić sobie na niskie prowizje, bo i tak budżety mu się spinały.
Tymczasem nasz klient… No cóż, od niedawna działał na polskim rynku, dlatego jeszcze nie budził zaufania, do tego wcale nie miał atrakcyjnych cen. I weź tu, człowieku, zaprojektuj kampanię, która rzeczywiście przełoży się na zwiększenie liczby zamówień.
Ale klient płacił dobrze, bo pieniądze na reklamę wykładała zagraniczna centrala. Dla naszej agencji oznaczało to dobre pieniądze i niezłą promocję, gdybyśmy rzeczywiście odnieśli komercyjny sukces. Takie coś w branży wyniosłoby nas o kilka stopni wyżej. Nasz szef doskonale to wiedział, dlatego wyciskał pracowników jak cytryny.
Harowałam jak wół
W efekcie wciąż robiliśmy nadgodziny, często pracowaliśmy w weekendy, a ciągłe spotkania i burze mózgów śniły mi się po nocach. Ale udało się. Klient w końcu zaakceptował pomysły i zaczęło się wdrażanie promocji. W zamian dostałam całkiem fajną premię i kilkudniowy urlop. Zamierzałam z niego skorzystać.
– Muszę stąd wyjechać, bo zwariuję – tłumaczyłam Kaśce, naszej recepcjonistce, która często śmiała się, że my, z działu kreatywnego, chodzimy jak zombie.
Teraz rzeczywiście czułam się jak zombie.
– Pewnie, pewnie. Ja nie wyobrażam sobie, że mogłabym pracować w takim kołowrotku jak wy. My mamy po prostu ośmiogodzinne zmiany. Owszem, często jest młyn, ale zawsze wychodzę o szesnastej. Siedzieć tutaj do północy? Brr… aż mnie przechodzą ciarki na tę myśl.
Ja też już sobie nie wyobrażałam, że mogłabym żyć tak dalej. Nawet jeden dzień dłużej. Potrzebowałam spokoju i odpoczynku. No i snu, który ostatnio notorycznie zarywałam.
Potrzebowałam odpoczynku
Znalazłam drewniany domek przy jeziorze. Cisza, spokój, poranny śpiew ptaków, zapach sosnowych igieł, zieleń wokół, spacery nad wodę i leżenie w hamaku przed domkiem. Brzmi jak bajka.
Pierwszego wieczoru wzięłam prysznic, włożyłam ciepłe skarpetki, nalałam sobie malinowej herbaty do ulubionego kubka, który przywiozłam ze sobą. I właśnie wtedy usłyszałam gitarę. A potem głos: „Gdzie ta dziewczyna z Mazur, co serce roztopi jak lód?” – ryczał ktoś z zapałem, chociaż niekoniecznie z talentem.
Nigdy nie miałam dobrego słuchu i na jurora do „The Voice of Poland” na pewno bym się nie nadała. Ale ewidentnie coś zgrzytało i ten śpiew nie był najwyższych lotów. Nawet moje niewyrobione muzycznie ucho wyraźnie to wychwytywało.
Może to radio? A może jedynie moja wyobraźnia, przemęczona niewyspaniem i stresem ostatnich tygodni? Ale nie – sąsiad z domku obok siedział na ganku, ubrany w bojówki i rozciągnięty sweter, i grał. Patrzył przed siebie z miną poety, który jest tuż przed odkryciem tajemnicy sensu życia.
Za pierwszym razem zignorowałam te jego nieudane recitale. A co tam, może się uspokoi. Zamknęłam okna w domku i przycisnęłam mocno poduszkę do uszu, aby tylko zasnąć. Zmęczenie zrobiło swoje, bo w końcu zamknęłam oczy i odpłynęłam, słysząc na dobranoc coś o mazurskiej piękności. Za drugim razem zgrzytałam zębami. Po trzecim dniu miałam serdecznie dość.
Wyszłam z domku z niezbyt przyjaznym nastawieniem.
– Przepraszam, czy mógłby pan grać nieco ciszej? Albo lepiej… w ogóle nie grać? Nie po to przyjechałam do tej głuszy nad jeziorem, żeby słuchać koncertu pod domkiem. No wie pan, wybrałam to odludzie, bo miałam nadzieję na spokojny odpoczynek. I cichy – wyrzuciłam z siebie na jednym tchu.
Rozbroił mnie
Facet spojrzał w moją stronę. Uśmiechnął się. I odłożył gitarę.
– Jasne, pani z Mazur. Już kończę grać.
– Jaka znowu pani z Mazur? O czym pan mówi? Kompletnie pan już zwariował od tego fałszowania? – podniosłam, głos nie mogąc się powstrzymać.
On jednak nie dał zbić się z tropu. Jego powieka nawet nie drgnęła. Odpowiedział mi bardzo spokojnym głosem. Aż za spokojnym, biorąc pod uwagę sytuację, w której właśnie się znaleźliśmy.
– Tak, o pani śpiewam. Pracoholiczka z miasta, zmęczona i trochę złośliwa. Ale z ładnym uśmiechem. I skarpetkami w jeże – wskazał na moje stopy w klapkach, które zakładałam do chodzenia po domku.
No nieźle, miał chłopak tupet. Ale i było w nim coś ujmującego.
Kolejnego dnia znowu usłyszałam znane mi już akordy. Ale cichsze, delikatniejsze. Piosenka była… o mnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczęłam słuchać bez złości i jakoś tak, trochę niechcący, zarzuciłam na ramiona sweter i usiadłam na ganku.
– Mogę się przysiąść? – zapytałam, zaskakując sama siebie.
On tylko skinął głową i grał dalej. Czy fałszował? Może troszeczkę, ale teraz zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo widać było, że muzyka płynie prosto z jego serca. A mnie urzekła magia tej chwili. Siedzieliśmy w ciszy, wokół tylko szumiały drzewa, a chłopak brzdąkał kolejne nuty na strunach gitary i nucił cicho.
Po kilkunastu minutach zaczęliśmy rozmawiać. Miał na imię Michał. Pracował jako grafik freelancer. Hobbystyczne pisał teksty piosenek do szuflady i przyjeżdżał tutaj, gdy dopadało go zmęczenie kolejnymi projektami i życiem w wielkim mieście. Zupełnie tak, jak ja. Zaczęliśmy gadać o naszym codziennym życiu. O pracy, terminach, klientach. O tym, jak się gubimy w świecie dorosłych obowiązków. Jak łatwo teraz jest przegapić drugiego człowieka.
Ten chłopak naprawdę mnie rozumiał. Wiedział, co czuję, bo sam czuł podobnie. Dla mnie to było ogromne zaskoczenie. Ludzie z pracy wciąż się spieszyli albo gadali o terminach, wytycznych, uwagach szefa, klientach, premiach. Ze współlokatorką praktycznie mijałyśmy się w drzwiach. Z chłopakiem rozstałam się prawie dwa lata temu. Moja najlepsza przyjaciółka wyszła za mąż i właśnie urodziła dziecko. Stała się zabieganą mamą skupiającą się na swojej rodzinie.
Czułam się samotna
Wciąż nie miałam czasu, brałam nadgodziny w pracy. Ale to wcale nie zapełniało pustki wokół mnie. A raczej tej, którą czułam gdzieś w głębi, w sercu.
Kolejnej nocy znowu nie spałam, ale tym razem z innego powodu. Czekałam, aż Michał zagra, a potem zawoła mnie na ganek, aż znowu usiądziemy z herbatą i pogadamy, pośmiejemy się. Cisza przestała być mi potrzebna. Potrzebny mi był on.
W ostatni dzień przed wyjazdem zapytał, czy chciałabym zostać – nie na zawsze, po prostu trochę dłużej.
– Pomyśl. Ty z laptopem na tarasie, ja z gitarą. I oboje bez budzika – rzucił z uśmiechem.
Zaśmiałam się. Ale nie powiedziałam „nie”.
Czy to był wakacyjny flirt? Może. Czy się zakochałam? Trochę. Czy to się uda? Jeszcze nie wiem. Ale jedno wiem na pewno. Pojechałam na Mazury, żeby się wyspać. A zamiast tego obudziłam się naprawdę. Bo dzięki tej znajomości znowu potrafiłam cieszyć się życiem.
Marta, 34 lata
Czytaj także:
- „Sąsiad pomagał mi zwalczać szkodniki ogrodowe. Zręczne ręce wykorzystywał nie tylko do tego, żeby grzebać w ziemi”
- „Po rozwodzie nie radziłam sobie jako matka. Z pomocą przyszła mi 1 osoba, po której najmniej się tego spodziewałam”
- „Plama z truskawkowego kremu na sukni ślubnej była moim najmniejszym problemem. Moje wesele zrujnował ktoś inny”

