Reklama

Wielkanoc. Dla większości to czas spokoju, rodzinnych spotkań i żurku z jajkiem. Dla mnie – źródło nerwów, których nic nie potrafi zneutralizować. Co roku obiecuję sobie, że to ostatni raz. Że więcej nie dam się wciągnąć w to szaleństwo. Ale potem znów się łamię – bo mama, bo dzieci, bo „tak trzeba”. W tym roku wydarzyło się jednak coś, co przelało czarę goryczy. Święta zamieniły się w piekło. Prawdziwy teatr hipokryzji, pretensji i niezałatwionych spraw z dzieciństwa. Trzęsie mnie na samą myśl. I przysięgam: kolejnej Wielkanocy tu nie spędzę.

Święta zaczynają się od sprzątania

Już tydzień przed Wielkanocą czułam napięcie w powietrzu. Mama nie mówiła tego wprost, ale w jej tonie czułam presję: „jak to, nie wypucujesz okien?”, „dywany trzeba wytrzepać, święta idą!”. A ja głupia, jak co roku, się złamałam.

– Przyjadę w piątek, pomogę – powiedziałam przez telefon, chociaż w środku aż się gotowałam.

W piątek rano byłam już z mopem w dłoni. Mama dyrygowała jak generał. Każde okno, każdy kąt. I choć co roku obiecywała, że „w tym roku na spokojnie”, to jej spokojnie oznaczało siedem godzin na nogach bez przerwy. Siedem godzin z komentarzami w tle:

– A u was w mieszkaniu to pewnie tak nie pachnie płynem do szyb, co?

– Oj nie bądź taka zmęczona, jesteś młoda!

Nie wytrzymałam i rzuciłam ścierką:

– Mamo, ja tu przyjechałam pomóc, nie po to, żebyś mnie męczyła przez cały dzień.

Na co ona, oczywiście dramatycznie:

– No jasne, wszystko ci przeszkadza! Nawet mama!

Potem milczenie. Takie lodowate, demonstracyjne. Chciałam już wsiąść w auto i wrócić do siebie, ale dzieci cieszyły się na jajka, na ciasta, na wspólne śniadanie. A ja? Zacisnęłam zęby. Wieczorem mama się odmroziła. Podała mi kieliszek białego wina, jakby nic się nie stało.

– Wiesz, i tak ci dziękuję, bez ciebie bym nie dała rady.

Ale ja już wiedziałam, że to dopiero początek. Że święta, które miały być odpoczynkiem, znów zamienią się w pasmo ukrytych pretensji. I jeszcze wielu łez.

Pojawił się brat z prezentem

W sobotę rano zjawił się mój brat Tomek. Spóźniony jak zwykle, w modnej kurtce i z uśmiechem tak szerokim, że aż podejrzanym. Przekroczył próg jak król, a za nim jego nowa dziewczyna – Julia. Młodsza ode mnie o jakieś dziesięć lat, w beżowym płaszczu i idealnym makijażu. Mama prawie się rozpłynęła.

– Julia, dziecko, jak dobrze cię widzieć! Wyglądasz jak z reklamy! – piszczała, ściskając ją, jakby znały się od lat.

Tomek wniósł torbę. I właśnie wtedy zaczęło się to, co mnie dosłownie rozwaliło.

– Mamy dla ciebie coś wyjątkowego – powiedział, a ja pomyślałam naiwnie, że może coś dla dzieci.

Wyciągnęli pudełko. Eleganckie, z kokardą. Otworzyłam je. W środku był album – wielki, oprawiony w skórę, z napisem: „Rodzinne chwile”. Otwieram pierwszą stronę – zdjęcie babci, mamy, Tomka... i Julii. Drugie – Wigilia u Tomka. Trzecie – ich wakacje w górach z mamą. Czwarte – grill w ogrodzie babci. Nigdzie mnie. Ani mnie, ani moich dzieci. Nic.

– Robiliśmy to przez ostatnie miesiące. Tyle wspólnych chwil, trzeba było to zatrzymać – powiedziała Julia z uśmiechem, jakby czytała z kartki.

Patrzyłam na te zdjęcia i czułam, jak zalewa mnie fala czegoś gorzkiego. Pustki? Złości? Nieobecności? Nie wiem. Wiem, że poczułam się jak obca. Jakby wszyscy przez ten rok żyli jakąś równoległą wersją rodziny, do której ja nie należę.

– Piękny prezent – wyszeptałam. I oddałam album mamie. Bo nie miałam siły patrzeć dalej.

U babci jak w teatrze

W niedzielę po mszy wszyscy zjechaliśmy się do babci. Święconka już dawno poświęcona, stół uginał się pod jedzeniem, a atmosfera... no cóż, przypominała próby generalne do spektaklu pod tytułem: „Wszyscy się kochamy”.

– Usiądźcie, dzieci! – wołała babcia z kuchni, a jej głos drżał z ekscytacji. Miałam wrażenie, że od miesiąca ćwiczyła tę rolę: serdecznej seniorki rodu, która scala rodzinę.

Na początku było nawet miło. Dzieci biegały, ciocia rozdawała mazurki, a mama opowiadała, jak Tomek niedawno zmienił pracę. Wszyscy pokiwali głowami z uznaniem.

– A ty, Anka, czym się teraz zajmujesz? – zapytała w pewnym momencie ciocia Jola, a cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, mogłaby zagłuszyć nawet dzwony z kościoła.

– Pracuję zdalnie, projektuję rzeczy graficzne, głównie dla firm – odpowiedziałam spokojnie.

– Aha... no tak, te komputery... – mruknęła pod nosem.

To pewnie masz dużo czasu dla dzieci – dodała Julia z uśmiechem, który od razu zinterpretowałam jako przytyk. – Bo ja czasem nie wiem, w co ręce włożyć.

Zacisnęłam dłonie pod stołem. Mama, zamiast mnie wesprzeć, tylko się uśmiechnęła:

– Anka zawsze była taka niezależna, zawsze wszystko po swojemu...

Wiedziałam, że za tym „zawsze” kryje się cały wachlarz niedopowiedzeń. Że to „po swojemu” znaczy: nie tak, jak my byśmy chcieli. Poczułam się zepchnięta do kąta, jak wtedy, gdy miałam piętnaście lat i nie chciałam iść do liceum ekonomicznego. I wtedy babcia zawołała:

– Dzieci, jedzcie, bo stygnie!

A ja zrozumiałam, że tego spektaklu nie da się już zatrzymać. Można tylko z niego zejść.

Afera o jajka faszerowane

Wydawało się, że po tej rozmowie już nic gorszego nie może się wydarzyć. Ale wtedy przyszedł czas na kolację. Mama jak co roku postawiła na stół swoją koronę wielkanocną – jajka faszerowane z wędzonym łososiem, udekorowane koperkiem i rzodkiewką. Idealne, aż za bardzo.

– Tylko uważajcie, żeby nie ruszać tych z prawej strony – zaśmiała się, patrząc na dzieci. – One są „do zdjęcia”.

Julia wzięła jedno, pokiwała głową z zachwytem i spojrzała na mnie:

– Ty też takie robisz?

– Robię inne. Bardziej ziołowe, z ricottą i szczypiorkiem – odparłam, starając się nie zabrzmieć defensywnie.

– O, to ciekawe... ale dzieci pewnie wolą klasykę – dodała, znowu z tym jej tonem jak lukier na przypalonym serniku.

Zrobiło mi się gorąco. Bo przecież dzieci uwielbiają moje jajka. Ale tego nie powiedziałam. Nie zdążyłam.

– Aha! – wykrzyknęła mama, wskazując na półmisek z moimi faszerowanymi jajkami, które przywiozłam na stół w gościach. – Ktoś już wziął! A przecież mówiłam, że te są... do spróbowania później!

– Serio? – zapytałam. – Chciałaś zrobić degustację?

– No, wiesz... chodzi o to, żeby najpierw każdy zjadł te tradycyjne, a potem mógł ocenić... twoją wersję – odpowiedziała z wymuszoną uprzejmością.

– Moja wersja nie potrzebuje testów – powiedziałam ostro. – To nie konkurs kulinarny.

– Ale nikt nie mówił, że to konkurs! – broniła się mama.

A ja wstałam od stołu. Wzięłam dzieci na spacer. Bo wiedziałam, że jak zostanę, to powiem coś, czego się potem nie da cofnąć.

Tatuś się popłakał

Zimno było jak diabli, ale spacer dobrze nam zrobił. Dzieci biegały wokół mnie, a ja szłam w ciszy, zła, zmęczona, rozczarowana. Kiedy wróciliśmy, w domu panowała dziwna cisza. Talerze już sprzątnięte, ciasta przykryte folią, a wszyscy siedzieli w salonie. Tylko tata został w kuchni. Siedział przy stole. Głowa spuszczona, w dłoni kubek z herbatą. I coś mi się w nim nie zgadzało. Zawsze był cichy, raczej obserwator niż uczestnik. Ale teraz wyglądał... po prostu źle.

– Tata? – szepnęłam.

Uniósł wzrok. Oczy miał czerwone. I wtedy zauważyłam, że płakał.

– Wszystko w porządku?

– Nie, Anka. Nic nie jest w porządku – powiedział cicho. – Od lat nie jest.

Usiadłam obok. Nic nie mówiłam. Czekałam.

– Wiesz... ja zawsze byłem tu tylko tłem. Mama miała plan, ona prowadziła ten dom. Ja robiłem, co trzeba, ale nigdy nikt nie pytał, czego ja chcę. I patrzę dziś na ciebie, i... widzę, że masz tak samo.

Zatkało mnie. Bo miał rację.

– Jesteś silna. Ale też jesteś zmęczona. A ja żałuję, że nie powiedziałem „dość” wcześniej. Może wasze święta wyglądałyby inaczej.

Wtedy coś się we mnie rozlało. I pierwszy raz poczułam z ojcem prawdziwą więź. Nie przez wspomnienia, nie przez tradycję. Przez wspólną bezsilność. Przytuliłam go. Milczeliśmy. I w tym milczeniu wydarzyło się więcej niż przez wszystkie poprzednie święta razem wzięte.

Walizka, Kanary i spokój

Dwa dni po świętach siedziałam sama w kuchni. Dzieci były już w szkole, a ja wzięłam wolne, żeby dojść do siebie. Przeglądałam zdjęcia z Wielkanocy – te, które zrobiłam tylko dzieciom. Uśmiechnięte buzie, kolorowe pisanki, babka z lukrem. Na zdjęciach nie było ani mamy, ani Tomka, ani Julii. I nie dlatego, że ich unikałam. Po prostu nie miałam ochoty utrwalać tego wszystkiego, co bolało. Patrzyłam na te zdjęcia i czułam, że muszę coś zmienić. Dla siebie. Dla dzieci. Dla mojego spokoju.

Tego samego dnia weszłam na stronę z biletami. Wpisałam: „Teneryfa, kwiecień 2026”. Tylko jeden tydzień, ale wystarczy. Kliknęłam „zarezerwuj”. Jeszcze nie kupiłam, ale... to było jak pierwszy krok. Napisałam SMS-a do mamy. Krótko:

W przyszłym roku nie przyjadę na święta. Wyjeżdżam. Chcę spokoju.

Nie odpowiedziała. I dobrze. Bo to nie była prośba o pozwolenie. Wieczorem opowiedziałam o tym dzieciom. Spodziewałam się pytań, sprzeciwu, może rozczarowania. Ale syn powiedział:

– A czy tam będzie basen?

A córka:

– A czy zabierzemy moje wiaderko do piasku?

Poczułam, jak z ramion spada mi cały ciężar. Bo może właśnie tak powinny wyglądać święta. Bez sprzątania, bez kłótni, bez ukrytych wyrzutów. Tylko my. Słońce. I spokój. Nie wiem, co zrobi mama, jak zareaguje Tomek. Może będzie cicho, może będą plotki. Ale to już nie mój problem. Za rok na Wielkanoc będę piła kawę na tarasie. Patrząc na ocean. I przysięgam: nikt mnie nie przekona, żeby wrócić.

Ania, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama