Reklama

Z Piotrem jesteśmy razem od sześciu lat – to ten typ związku, w którym wcale nie musimy się ze sobą zgadzać, żeby się kochać. Obdarzamy się przestrzenią, szacunkiem i przekonaniem, że najważniejsze to być autentycznym. Od dawna wiedzieliśmy, że nie chcemy typowego ślubu. Nie dla nas blichtr, pokazywanie się i wiejskie oczepiny. Marzyliśmy o czymś prostym, ciepłym.

Chcieliśmy odmiany

W naszym otoczeniu alkohol jest przekleństwem. Większość naszych znajomych nie potrafi bawić się bez wódki. Obserwowaliśmy to latami – jak ludzie zamieniają uczucia w bełkot, a czułość w agresję. Kiedy więc zapadła decyzja o weselu bez alkoholu, nie mieliśmy wątpliwości: to była nasza granica. Nasz sposób na pokazanie, że radość nie musi mieć procentów. Że szczęście nie musi być zakrapiane.

Nie powiedzieliśmy gościom o tej decyzji. Nie chcieliśmy dramy. Mieliśmy nadzieję, że skoro to nasz dzień, będą potrafili to zaakceptować. Miałam w głowie obraz naszych rodzin, jak siedzą razem, rozmawiają, śmieją się, wznoszą toast lemoniadą malinową i wzruszają się do łez. Tymczasem zaledwie pół godziny po rozpoczęciu przyjęcia coś zaczęło mi zgrzytać. Goście zbierali się przy stołach, DJ próbował rozkręcić atmosferę, ale zamiast radości wyczuwałam napięcie.

Wreszcie nadszedł moment pierwszego toastu. W sali zapanowała cisza, jakby wszyscy czekali na jakiś sygnał. Prowadzący uśmiechnął się i chwycił za mikrofon.

– Kochani! Czas wznieść pierwszy toast za zdrowie i szczęście młodej pary – zaczął. – Podnieście swoje kieliszki z… malinową lemoniadą, która, choć bezalkoholowa, ma w sobie moc miłości!

Atmosfera była gęsta

Rozległ się nerwowy chichot gdzieś z końca sali. Ktoś zakasłał. Ktoś inny szepnął coś do sąsiada przy stole. Rozejrzałam się. Wujek Jerzy teatralnie pokręcił głową. Babcia spojrzała w moją stronę i nachyliła się do sąsiadki z miną, jakby właśnie dowiedziała się, że zamiast zupy podano wodę z kałuży.

– Gdzie wódka? – dosłyszałam szept za moimi plecami.

– To chyba żart… – mruknęła ciocia Wiesia, ściskając kubeczek jakby go miała za chwilę rozgnieść w dłoni.

– Zaraz wyjdę. Szkoda mi czasu – dodał ktoś inny.

Piotr złapał mnie za rękę pod stołem. Odwróciłam się do niego, szukając w jego oczach pewności, którą jeszcze tydzień temu mieliśmy oboje.

– Zauważyłeś ich miny? – spytałam cicho.

– Spokojnie, damy radę – odpowiedział, choć jego głos był mniej stanowczy niż zwykle.

Wypiliśmy ten pierwszy toast sami. Patrzyliśmy sobie w oczy, a wokół nas rosło milczenie, jakby każdy kieliszek lemoniady był obelgą dla tradycji. Miałam wrażenie, że nasze święto właśnie zaczęło się rozpadać, kawałek po kawałku.

Byli obrażeni

Z początku wydawało się, że to tylko chwilowa konsternacja. Że zaraz ktoś rzuci żartem, babcia się przełamie i zatańczy z wnukiem, a wujek Jerzy przestanie dąsać się jak chłopiec, który nie dostał ulubionego deseru. Ale czas płynął, a nastrój gęstniał. DJ grał dalej, zachęcał do tańca, ale parkiet świecił pustkami. Goście siedzieli przy stołach, rozmawiając półgłosem lub wpatrzeni w ekrany telefonów.

W kącie sali kuzynka Justyna odpaliła relację na żywo. Trzymała telefon przy twarzy, tak żeby było ją dobrze słychać, i mówiła z ironicznym uśmieszkiem:

– A tu mamy nowoczesne wesele bez kropli radości. Lemoniadka i tańce przy wodzie z ogórków. Wesele fit i eko. Może za chwilę podadzą kiełki i zupę z trawy?

Zamknęłam oczy. Nie chciałam tego słyszeć. Ale słyszałam. Każde słowo wchodziło we mnie jak drzazga.

Wujek Jerzy, który od godziny siedział ze skrzyżowanymi ramionami i nie odezwał się do nikogo, nagle wstał, zrzucił serwetkę z kolan i ruszył do wyjścia. Po drodze rzucił tylko:

– Ja do takich cudów się nie nadaję. Jak nie można wypić za zdrowie, to po co się zbierać?

Nie rozumieli nas

Babcia siedziała obok niego. Spojrzałam na nią z nadzieją, że może ona zostanie, że choć z nią uda mi się odnaleźć jakąś nić ciepła. Podeszłam powoli, wyciągnęłam do niej dłoń.

– Babciu… zatańczysz ze mną?

Popatrzyła na mnie z bólem w oczach, pokręciła głową i powiedziała cicho:

– Nie ma na co, dziecko. Jak nie ma toastu, to i zabawy nie będzie.

Czułam, jak wzbiera we mnie wściekłość. Wróciłam do Piotra, który siedział przy naszym stole i ścierał dłonią pot z karku. Usiadłam obok.

– To był błąd? – spytałam, nie patrząc mu w oczy.

– Nie – odpowiedział po chwili. – Tylko… może zbyt dużo oczekiwaliśmy. Może nie jesteśmy jeszcze na taki świat gotowi.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak kolejne osoby wychodzą na papierosa, do auta, po „prawdziwy toast” za rogiem. A nasze wesele… rozchodziło się jak powietrze z przebitego balonu.

Gdy przyszła pora na tort, wszystko we mnie chciało, żeby to był ten moment, w którym coś się zmieni. Że może jeszcze zdążymy uratować ten dzień, że słodki smak ciasta i wspólny śmiech pozwolą zbudować choć ułamek ciepła.

Miałam jeszcze nadzieję

Ale sala była w połowie pusta. Część gości nie wróciła z „krótkiego spaceru”, inni nawet nie podnieśli głów znad telefonów. Wchodząc z Piotrem na środek, czułam się, jakbyśmy mieli zagrać scenę w teatrze bez widowni.

Pokroiliśmy tort w ciszy. On spojrzał na mnie z uśmiechem, który nie dotarł do oczu. Ja odwzajemniłam go, ale czułam, że w środku kruszę się jak beza. Chciałam powiedzieć coś ciepłego, może nawet zabawnego, ale nic nie przychodziło do głowy.

Wreszcie odezwała się mama. Podeszła do mnie i powiedziała szeptem:

– Mogłaś powiedzieć wcześniej, Natalko. Ludzie by się przygotowali.

– Ale dlaczego trzeba się przygotować na brak wódki? – odpowiedziałam bezradnie.

Ona spuściła wzrok. A ja poczułam, że znikła moja wiara, że bliscy są gotowi przyjąć nas tacy, jacy jesteśmy.

Zawiedliśmy ich

Było już dobrze po północy. Na sali zostali nieliczni – głównie ci, którzy nie mieli już dokąd iść. Muzyka grała, ale nikt nie tańczył. DJ wyglądał na znudzonego, a kelnerzy rozmawiali ze sobą przy barze. Patrzyłam na to wszystko z ławki na zewnątrz, gdzie usiadłam, żeby zaczerpnąć powietrza. Albo żeby po prostu uciec.

Myślałam o Piotrze. O tym, jak tydzień przed ślubem powiedział mi: „Jeśli oni nas kochają, zrozumieją”. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Może ich miłość miała warunki, których nie umieliśmy przewidzieć. Może nie wszyscy chcą patrzeć na szczęście, które wygląda inaczej niż znają.

Poczułam na ramieniu dłoń Piotra. Usiadł obok mnie.

– Czuję się jak idiotka – powiedziałam cicho.

– Nie jesteś. Ale może to nie był czas dla takiej prawdy – odpowiedział spokojnie.

Nie miałam siły mu zaprzeczyć. Milczeliśmy chwilę, patrząc na nikłe światła sali. Wszystko, co miało być piękne, było teraz tylko bolesne. W sercu miałam pustkę. A w głowie pytanie, którego nie chciałam wypowiedzieć: po co to wszystko?

Natalia, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama