„To miał być tylko romans. Miało być bez śniadań, bez planów, bez miłości, więc dlaczego czuje motyle w brzuchu?”
„Zostałam sama po pół roku. Z walizką i pustym kontem. Wróciłam do Warszawy z podkulonym ogonem. I przysięgłam sobie jedno: już nigdy nie będę tą dziewczyną, która robi jajka rano, a potem czeka, aż ktoś zdecyduje, czy ją kocha. Zrobiłam się wtedy twarda. Tak myślałam. Do wczoraj”.

Mieszkałam sama od lat. W redakcji nikt nie wnikał w życie prywatne, a ja nie ułatwiałam, by ktoś wnikał. Lubiłam swoje poranki w ciszy, bez nikogo w kuchni, bez tłumaczeń, dlaczego nie mam chleba. Po kilku rozczarowaniach zrozumiałam, że najtrudniejsze nie są rozstania, tylko poranne „zrobimy śniadanie?”. Wtedy robiłam krok w tył. Zawsze.
Z Mateuszem miało być inaczej. Było lekko, wieczornie, z dystansem. Seks, wino, śmiech. Ale żadnych noclegów. Żadnych tostów. Żadnych oczekiwań. Tak się umówiliśmy. I właśnie to, że zaczęłam łapać się na tym, że chciałabym, żeby został... to mnie przeraziło.
– Co zamawiamy? – zapytał Mateusz, opierając się niedbale o framugę moich drzwi. Miał na sobie tę znoszoną koszulę w kratę, której nienawidziłam – właśnie przez to, że wyglądał w niej tak cholernie dobrze.
– Cokolwiek, byle z makaronem. Po tym dniu potrzebuję węglowodanów – rzuciłam, rzucając torbę na podłogę.
– Tylko bez glutenu, cukru, i szczęścia, rozumiem – zażartował i uniósł brew.
Zaśmiałam się mimo siebie
Był jedyną osobą, przy której śmiałam się głośno, tak naprawdę. Miałam wrażenie, że zna idealne proporcje ironii i czułości. I że nie zamierza mnie ocalić. A ja nie chciałam być ocalana.
Wieczór minął szybko – butelka wina, jakieś chińskie danie na wynos, jego stopy pod moim kocem. W łóżku było cicho, ciepło, niespiesznie. Lubiłam z nim spać. Dosłownie – spać. Bez presji, bez planów.
Leżałam na jego ramieniu, gdy nagle powiedział:
– A może w sobotę... zostanę do rana? Zrobię ci śniadanie. Podobno umiem genialne jajka.
– Śniadanie? – powtórzyłam tonem, jakby powiedział: „A może adoptujmy dziecko?”
Zamilkł. Wyprostowałam się, a potem zaczęłam mówić za szybko:
– Nie, nie, to znaczy... jasne, śniadanie brzmi świetnie, tylko mam wtedy poranną jogę, i może spotkanie z moją matką... chyba? Albo może nie, ale lepiej jakbyś... znaczy, żebyśmy...
Zamknęłam oczy i westchnęłam.
On tylko patrzył. Milcząco. Za spokojnie.
A w mojej głowie kłębiły się pytania
Czy on chce czegoś więcej? Czy ja też...? I czemu, do diabła, brzmi to jak dramat, skoro miało być tak prosto?
– Ty się boisz. Po prostu się boisz – powiedziała Marta przez telefon z tą swoją bezczelną pewnością siebie. – Mateusz jest fajny. Może to pierwszy facet, z którym warto spróbować?
– O matko, brzmisz jak moja matka – westchnęłam, parkując samochód pod redakcją. – „Spróbuj, córeczko, może nie każdy cię zrani.”
– A nie ma racji?
Milczałam.
– Ej – dodała Marta łagodniej – nie musisz się od razu zakochiwać. Ale może warto chociaż... nie uciekać?
Zamilkłam. Słyszałam w tle, jak jej kot zrzuca coś z parapetu. Tak wyglądało jej życie – hałaśliwe, ciepłe, pełne drobnych absurdów. Moje było ciche. I puste. Z wyboru.
Po rozłączeniu nie wróciłam od razu do pracy. Przesiedziałam jeszcze chwilę w aucie, wpatrzona w kierownicę. Gdzieś z tyłu głowy odezwały się obrazy sprzed lat. Ja i Piotr. Jak rzuciłam wszystko – pracę, mieszkanie, przyjaciół – i pojechałam za nim na drugi koniec Polski, bo „miłość jest najważniejsza”.
Zostałam sama po pół roku. Z walizką i pustym kontem. Wróciłam do Warszawy z podkulonym ogonem. I przysięgłam sobie jedno: już nigdy nie będę tą dziewczyną, która robi jajka rano, a potem czeka, aż ktoś zdecyduje, czy ją kocha.
Zrobiłam się wtedy twarda. Tak myślałam. Do wczoraj.
Bo czemu teraz, po jednym zdaniu Mateusza, poczułam gulę w gardle?
Wtedy, pierwszy raz od dawna, pozwoliłam sobie – dosłownie na chwilę – poczuć. Jedna łza. Pojedyncza. Tyle wystarczyło, żeby zburzyć mur.
Spotkaliśmy się u mnie
Standardowy wieczór – wino, film, jego kurtka rzucona na fotel. Próbowałam udawać, że nic się nie zmieniło. Że czuję się przy nim tak samo lekko jak tydzień temu. Ale nie czułam.
Po filmie siedzieliśmy w ciszy, nasze nogi splecione na kanapie. Mateusz spojrzał na mnie z takim spokojem, że aż mnie to zirytowało.
– Wiesz... – zaczął cicho. – Myślę, że chcę czegoś więcej. Z tobą. Nie dzisiaj. Nie jutro. Ale... może już czas, żeby coś się w moim życiu ułożyło?
Poczułam, jak powietrze robi się zbyt gęste.
– Nie wiem, co to znaczy – rzuciłam szybko. – Więcej? Czyli co, plan na wakacje? Ślub? Kredyt?
– Nie, Boże, nie. Po prostu... może zostanę czasem na noc. Może śniadanie. Może spacer. Bez harmonogramu.
Unikałam jego wzroku. Wstałam i zaczęłam zbierać naczynia, chociaż były puste.
– Muszę jutro wcześnie wstać. Mam zebranie w redakcji – powiedziałam, a głos mi się zaciął w gardle.
– Jasne – odparł. – Nie chciałem cię przestraszyć.
Założyłam płaszcz i niemalże wypchnęłam go za drzwi. Pocałował mnie lekko w czoło, a ja nie odpowiedziałam. Kiedy zamknęłam drzwi, oparłam się o nie i długo oddychałam, jak po biegu.
W mojej głowie kołatało się jedno zdanie: To miał być tylko romans. Miało być bez śniadań. Bez planów. Dlaczego boli mnie serce?
Wyszłam z domu, zanim słońce się podniosło. Nie mogłam spać. Krążyłam bez celu po ulicach, aż nogi zaprowadziły mnie do starej kawiarni na Powiślu. Weszłam. Ta sama kelnerka, ten sam zapach zmielonej kawy. Usiadłam przy oknie.
Zamówiłam espresso. Nie czułam smaku. Przede mną pary – jedno spojrzenie, dotknięcie ręki, wspólne śniadanie. Patrzyłam na nich i próbowałam zrozumieć, czemu mnie to tak boli. Przecież nie chciałam tego wszystkiego. Miałam swoją wolność. Swój pokój. Ciszę. Nikt nie zostawiał szczoteczki w mojej łazience.
Zamknęłam oczy i wróciły obrazy: poranki z Piotrem. On robił naleśniki, ja parzyłam kawę. Rozmowy przy kuchennym stole o niczym, a jednak o wszystkim. Gdy tamto się skończyło, czułam się jak wymazana z własnego życia. Wtedy postanowiłam: koniec z porankami. Koniec ze śniadaniami. Koniec z budzeniem się obok kogoś, kto za chwilę przestanie mnie znać.
Ale Mateusz nie był Piotrem
Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Włosy niedbale związane, cienie pod oczami. Wyglądałam, jakbym biegła przez życie, gubiąc po drodze wszystko, co ważne.
Wtedy pomyślałam: Zawsze odchodzę. Zawsze uciekam, zanim ktoś mnie zrani. Ale może to ja ranię? Może on naprawdę chciał tylko śniadania?
W tamtej kawiarni zrobiło się cicho. Żadnych dialogów, tylko ja i mój wewnętrzny hałas.
Zapłaciłam i wyszłam. Powietrze było chłodne, pachniało jesienią. Wtedy pierwszy raz od dawna pomyślałam, że może... mogę się zatrzymać.
Napisałam do niego dopiero wieczorem. Długo wpatrywałam się w ekran telefonu, próbując ubrać myśli w słowa, które nie będą ani zbyt chłodne, ani zbyt czułe. W końcu wysłałam:
„Nie potrafię być tą dziewczyną, którą mogłam być kilka lat temu. Ale może… możemy zacząć od kawy?”
Odpisał niemal od razu: „Nie musimy od razu planować życia. Chciałem tylko zacząć dzień z tobą.”
Czekałam na lęk, na to znajome kłucie w żołądku. Nie przyszło. Może już wypaliłam się w tym strachu. Może byłam zbyt zmęczona, żeby znów uciekać.
Umówiliśmy się na wieczór. Kiedy przyszłam, otworzył drzwi bez słowa, tylko lekko się uśmiechnął. Zdjął mój płaszcz, podał herbatę. Siedzieliśmy na kanapie, jakby nic się nie wydarzyło, ale powietrze między nami było inne – napięte, delikatne, pełne niedopowiedzeń.
– Długo myślałam, czy przyjść – przyznałam w końcu. – Boję się. Mam w sobie więcej lęku niż rozsądku. I więcej ostrożności niż czułości.
– Rozumiem – powiedział. – Nie chcę cię naprawiać. Chciałbym tylko być obok.
To jedno zdanie wystarczyło, żebym znów poczuła gulę w gardle. I coś jeszcze – coś łagodnego. Może nadzieję.
– Nie wiem, czy potrafię być z kimś. Ale... nie chcę już być całkiem sama – wyszeptałam.
– To wystarczy na początek – odparł. – A jeśli chcesz, jutro rano mogę przynieść kawę. Tylko kawę.
Uśmiechnęłam się. I pierwszy raz od lat – zostałam.
Obudziłam się przed nim
Powoli, ostrożnie, jakby bałam się poruszyć tę chwilę, by się nie rozsypała. Leżał na boku, z jedną ręką pod głową, spokojny, nieświadomy mojego spojrzenia. Przez uchylone okno wpadało chłodne światło poranka. W moim mieszkaniu. W moim łóżku. I – co najdziwniejsze – nie czułam paniki.
Wyszłam do kuchni. Zaparzyłam kawę. Trzymałam w dłoniach dwa kubki, jeden mój – z odłupanym uszkiem, drugi jego – ten, z którego pił tu pierwszy raz. Postawiłam je na stoliku. Obok siebie. Usiadłam i patrzyłam, jak para z kawy unosi się powoli, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie.
Nie wiedziałam, co będzie dalej. I pierwszy raz nie próbowałam się tego dowiedzieć. Nie planowałam, nie analizowałam. Po prostu byłam.
Mateusz obudził się chwilę później. Wyszedł z sypialni z rozczochranymi włosami i uśmiechem, który trochę rozbroił moją ostrożność.
– Zrobiłaś kawę? – zapytał z lekkim zdziwieniem.
– Tylko kawę – powiedziałam, siadając z powrotem na kanapie.
Usiadł obok. Nie mówił nic. Wziął kubek do ręki i upił łyk. Przez chwilę milczeliśmy. Ale to była dobra cisza. Taka, w której nie trzeba się bronić.
Patrzyłam na niego i pomyślałam: Może tym razem nie ucieknę. Może nie dziś. Ale nie obiecuję nic więcej.
I chyba właśnie to było w porządku. Może miłość nie musi być deklaracją. Może wystarczy, że się zostaje.
Dwa kubki. Jeden poranek.
Bożena, 36 lat
- „Mąż pracował za granicą, a ja samotność leczyłam u przystojnego sąsiada. On przynajmniej mnie zauważa”
- „Teściowa mi ciągle dogryzała. Nerwy puściły mi przy żurku w Wielkanoc, więc kolejną na pewno spędzimy osobno”
- „Byłam samotną matką i nie wiedziałam jak sobie poradzę. Szukałam oszczędności nawet na dziecięcym wózku”

