„To miał być piękny ślub w plenerze. Mój wielki dzień skończył się jednak ucieczką gości i moim płaczem w łazience”
„Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czy on naprawdę nic nie widzi? Czy nie zauważa, że ludzie są bliscy ucieczki? Że atmosfera jest daleka od romantyzmu, a bliższa panice? W mojej głowie rozbrzmiewał jeden dźwięk: bzyczenie”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to ironia losu, czy po prostu mój wieczny pech, ale odkąd pamiętam, nic w moim życiu nie szło zgodnie z planem. Jeszcze niedawno wierzyłam, że ślub z Michałem – moim partnerem od sześciu lat – będzie tym momentem, który odwróci ten nieszczęsny trend. Że wreszcie będzie idealnie.
Poznaliśmy się na uczelni. Michał był wtedy na ostatnim roku budownictwa, ja zaczynałam magisterkę z psychologii. Zakochałam się w nim szybko – był inny niż wszyscy. Spokojny, z głową pełną pomysłów, ale też uparty jak osioł. I ten jego upór najbardziej dał się we znaki, gdy zaczęliśmy planować ślub.
– Tylko nie w kościele, nie w hotelu. Ma być naturalnie. Plener, jezioro, przestrzeń – mówił z błyskiem w oku. – Ślub marzeń, rozumiesz?
Rozumiałam. A raczej próbowałam. Sama wyobrażałam sobie bardziej klasyczne wesele – z parkietem, zadaszeniem i wentylacją, ale Michał miał wizję i upierał się przy niej jak dziecko przy ukochanej zabawce. Ustąpiłam. Z miłości. Bo kochałam go, mimo że coraz częściej czułam, że jestem tylko dodatkiem do jego planów.
Tego się nie spodziewałam
Dzień ślubu był upalny. 33 stopnie w cieniu. W mojej koronkowej sukni czułam się jak pieczeń w termoobiegu. Ale wyglądało pięknie – drewniane stoły, kwiaty polne, girlandy światełek i zachodzące słońce nad taflą jeziora. Wszystko jak z katalogu. Przez pierwsze pół godziny byłam w euforii. Do momentu, kiedy pojawiły się one. Najpierw ledwo wyczuwalne – jedno ukłucie w łydkę, potem na karku. A potem chmara. Komary pojawiły się jak z horroru, jakby ktoś włączył jakiś wewnętrzny przycisk z napisem: „Zeżreć pannę młodą i gości”. Jeszcze próbowałam się uśmiechać. Utrzymać fasadę. Ale w środku zaczynałam się sypać.
– Ty to czujesz? – szepnęła mi do ucha Paulina, moja druhna, poprawiając mi welon. – Przysięgam, coś mnie właśnie użarło w ramię.
– Komary – powiedziałam cicho, jakby nie chciałam uwierzyć we własne słowa. – Ale może tylko kilka...
Niestety, nie tylko kilka. Wystarczyło kilka minut, by goście się zaczęli niespokojnie się wiercić. Plaśnięcia dłoni – najpierw pojedyncze – z każdą chwilą stawało się coraz intensywniejsze. Ktoś z tyłu westchnął głośno:
– Chryste, one tu są nie do wytrzymania!
Dzieci płakały, jedna z ciotek wyciągnęła z torebki chustkę i zaczęła nią zawzięcie machać nad głową. Ja stałam pośrodku tego wszystkiego, próbując się nie drapać, bo przecież jestem panną młodą. Bo przecież to mój ślub. Michał, stojąc obok, roześmiał się cicho, skinął na drużbę i rzucił:
– No i mamy prawdziwą naturę! Survival i ślub w jednym pakiecie, ha!
Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czy on naprawdę nic nie widzi? Czy nie zauważa, że ludzie są bliscy ucieczki? Że atmosfera jest daleka od romantyzmu, a bliższa panice? W mojej głowie rozbrzmiewał jeden dźwięk: bzyczenie. A potem myśl: Prosiłam o moskitiery. Prosiłam o świece. Błagałam o plan B… Ale Michał chciał „prawdziwej przyrody”. No to miał.
Goście zaczęli wychodzić
– I co teraz, mamy tu siedzieć i się dać zjeść? – mruknęła ciotka Halina, trzepiąc się jak kurczak na rozgrzanym oleju. – Ja mam uczulenie, jak mnie pogryzą, to będę wyglądać jak jakaś maszkara!
– Może wrócimy do samochodu? – zasugerował jej mąż, próbując nie drapać się po karku, który wyglądał już jak mapa wysp koralowych.
Z boku dobiegł mnie dziecięcy płacz. Mała Zosia, córka kuzynki, rozcierała zapłakane oczy i powtarzała:
– Mamusiu, one mnie gryzą, ja nie chcę już tu być...
Patrzyłam na to wszystko jak na film grozy. Jeszcze chwilę wcześniej cieszyłam się, że mamy tylu gości. Teraz ich twarze wyrażały jedno: jak się stąd wydostać jak najszybciej. Fotograf – ten sam, którego Michał wynajął za bajońską sumę – zbliżył się do nas i powiedział z wymuszonym uśmiechem:
– Słuchajcie, z tych zdjęć plenerowych to chyba nic nie będzie.
Zrobiło mi się gorąco, ale nie od upału. Ze wstydu i wściekłości.
W ciągu godziny połowa gości opuściła teren. Nawet nie żegnali się, tylko wychodzili pojedynczo, parami, z kłopotliwym uśmiechem i czerwonymi bąblami na rękach. Zostałam na środku naturalnego raju, w drogiej sukni, z fryzurą za 800 zł, i z poczuciem, że moje wesele umiera szybciej niż komary. Michał się śmiał. A ja chciałam zniknąć.
Mąż nie widział problemu
– Michał, możemy porozmawiać? – syknęłam przez zęby, łapiąc go za rękaw marynarki i ciągnąc w stronę namiotu cateringowego.
– Teraz? Przecież właśnie rozstawiają prosecco! – próbował się wyrwać, ale zacisnęłam palce jeszcze mocniej.
Weszliśmy do środka. Było pusto. Tylko talerze z sałatkami i nieotwarte butelki z winem przypominały, że to miało być wesele.
– Co to, do cholery, ma być?! – wybuchłam.
– Ale o co ci chodzi? Przecież jest pięknie! – rozłożył ręce, jakby naprawdę nie widział, co się dzieje.
– Michał, goście UCIEKAJĄ. Fotograf się spakował. Dzieci płaczą, ciotka Halina wygląda jak po wojnie chemicznej, a ty się śmiejesz?!
– Bo robicie z igły widły. No tak, nie jest idealnie, ale... to tylko komary.
– „Tylko komary”? – powtórzyłam, śmiejąc się przez łzy. – Prosiłam cię. Błagałam o zabezpieczenie terenu. Moskitiera, świece, spray. Chciałam opcję w razie deszczu albo właśnie tego!
– No błagam cię, nie dało się przewidzieć wszystkiego. Zresztą, gdyby ludzie mieli trochę dystansu, to by się dobrze bawili.
– Dystansu?! Serio? Ty naprawdę myślisz, że to ich wina?! Że mają z przymusu siedzieć na ślubie podziurawieni jak sito?!
Michał wzruszył ramionami.
– No sorry, ale ja przynajmniej się nie spinam. To miał być nasz dzień, nie ich.
Zamilkłam. Patrzyłam na człowieka, za którego właśnie wyszłam i nie poznawałam go. W głowie miałam tylko jedną myśl: czy ja właśnie wyszłam za faceta, który kompletnie nie liczy się z moimi uczuciami?
Miałam kryzys emocjonalny
Zamknęłam się w łazience pensjonatu, gdzie było wesele. Usiadłam na zimnych kafelkach, starając się nie pobrudzić sukni. Lusterko przede mną odbijało twarz kobiety, która już nie przypominała panny młodej. Cienie pod oczami, rozmazany makijaż, policzki zaczerwienione nie tylko od płaczu, ale i od ugryzień. Za drzwiami było słychać przytłumione rozmowy.
– No przecież ładnie było… Gdyby nie te komary… – rozpoznałam głos mamy Michała. – Ludzie zawsze coś znajdą, żeby się przyczepić.
– E tam, ja bym tam takiego ślubu nie chciała – dodała jakaś kobieta. – Suknia fajna, ale co z tego, jak wszystko inne się posypało?
Zacisnęłam powieki. Byłam niewidzialna. Nie dla wszystkich – dla własnej rodziny, dla jego bliskich. Zawsze uważali mnie za „za czułą”, „za emocjonalną”, „za przewrażliwioną”. A ja po prostu czułam. Za bardzo. Wyciągnęłam telefon. Długo wpatrywałam się w numer mamy. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Natalka? Wszystko dobrze?
– Mamo… nie wiem. Chyba nie. Ludzie wychodzą, Michał mówi, że przesadzam. A ja... ja po prostu nie wiem, co robię.
– Kochanie, już po wszystkim. Teraz trzeba się cieszyć. Nie ma odwrotu. Przecież go kochasz, prawda?
Zamilkłam. Zawahałam się.
– Tak – odpowiedziałam w końcu, ale sama nie wiedziałam, czy to była prawda, czy tylko echo tego, w co chciałam wierzyć jeszcze kilka godzin temu.
Miałam pretensje
– Hej… – Michał wszedł do pokoju, w którym miał być nasz pierwszy wspólny wieczór jako małżeństwa. – Przebrałem się. Może też już się rozluźnisz?
Siedziałam na skraju łóżka, wciąż w sukni, której nie miałam siły zdjąć. Welon zsunął się na ziemię jak biała obietnica, w którą już nie wierzyłam.
– Chcesz coś do picia? Wziąłem białe wino z baru. Chociaż tyle zostało z tego wieczoru – zaśmiał się nerwowo, stawiając kieliszki na komodzie.
Milczałam.
– No weź, nie rób takiej miny. Goście i tak zapomną. Za miesiąc będą wspominać tylko, że jedzenie było dobre – próbował mnie rozbawić.
– Michał, naprawdę myślisz, że o to chodzi?
Zamilkł.
– Tu nie chodzi o komary – kontynuowałam. – Tylko o to, że cały czas mówiłam ci, że się boję, że coś pójdzie nie tak. A ty wszystko zignorowałeś. Bo miałeś swoją wizję. Bo „będzie dobrze”. I teraz mam wrażenie, że... nawet w tym małżeństwie nie będzie dla mnie miejsca, jeśli nie będę pasować do twojej wizji.
Usiadł naprzeciwko mnie.
– Przesadzasz – rzucił w końcu. – Jestem zmęczony. Ja też chciałem, żeby wyszło dobrze.
– Ale chciałeś po swojemu – odparłam cicho.
Długa cisza. Nie pocałował mnie. Nie dotknął. Nawet nie podał wina. Położyliśmy się spać bez słowa. W naszej noc poślubnej nie było czułości. Tylko zimna pościel i dwie obce sobie osoby, które jeszcze rano przysięgały sobie miłość.
Natalia, 29 lat
Czytaj także:
- „Mąż kupił mi blender na rocznicę ślubu. Jeszcze jeden taki prezent, a szybko się wymiksuję z tego małżeństwa”
- „Nie spodziewałam się tego, co zobaczę w domu po powrocie z urlopu. Mąż urządził letnie kino, którego nigdy nie zapomnę”
- „Mój eks zjawił się po 15 latach, jak gdyby nigdy nic. Myślał, że moje drzwi przez te lata były dla niego otwarte”

