Reklama

Wigilia to w mojej rodzinie święto pełne tradycji: jest opłatek, dwanaście potraw, kolędy i obowiązkowe wspólne zdjęcie przy choince. Tak przynajmniej wygląda to w teorii. W praktyce od kilku lat napięcie czuć już od rana. Ktoś zapomni o maku do kutii, ktoś inny obrazi się za niewysłane życzenia, a potem wystarczy jedno nieprzemyślane zdanie przy barszczu, by atmosfera zrobiła się gęsta. W tym roku było jednak inaczej. Szybciej. Głośniej. I dosłownie — krócej. Wigilia zakończyła się po trzydziestu minutach. Zanim zdołaliśmy spróbować wszystkich dań, padły słowa, których nie da się cofnąć.

Uśmiechnął się niepewnie

Wiedziałam, że coś się święci, kiedy mama zapytała z przekąsem, czy naprawdę muszę przyprowadzać Jacka. To było trzy dni przed Wigilią. Odpowiedziałam, że jesteśmy razem już ponad rok i choć nie mieszkamy jeszcze razem, to chyba naturalne, że chcę go wprowadzić do rodziny. Mama przewróciła oczami i mruknęła coś o tym jego sposobie bycia. Tato oczywiście nie miał nic przeciwko, jak zwykle. On trzymał się z daleka od konfliktów — siedział cicho, chyba tylko dla świętego spokoju.

Kiedy w Wigilię przyszliśmy razem, mama nie podała mu ręki. Uśmiechnęła się chłodno i od razu zapytała, czy zdjął buty, bo nie chce mieć błota w salonie. Jacek spojrzał na mnie pytająco, a ja udawałam, że tego nie zauważyłam. Weszliśmy do jadalni, gdzie stał nakryty stół. Mama spojrzała na zastawę i skrzywiła się.

— Jest trzynaście talerzy — rzuciła do babci, która akurat wnosiła barszcz.

— No to dobrze, bo jesteśmy w trzynaście osób — odpowiedziała babcia.

— Nie, bo on chyba nie powinien tu siedzieć. — Mama spojrzała w stronę Jacka.

Zrobiło się cicho. Jacek uśmiechnął się niepewnie, a ja poczułam, jak coś zaciska mi się w żołądku. Babcia szybko podała talerze, próbując rozładować atmosferę. Ale nikt się nie odezwał. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek.

Słowa uwięzły mi w gardle

Zaczęliśmy od zupy. Mama nalała barszcz z uszkami, podając go każdemu z wyraźną przesadą — jakby każdy talerz był ostatnim. Gdy dotarła do Jacka, odstawiła miskę z takim impetem, że trochę zupy chlapnęło mu na mankiet. Oboje udaliśmy, że tego nie zauważyliśmy. Babcia coś nuciła pod nosem, a dziadek próbował zacząć kolędę, ale nikt się nie przyłączył.

— No i jak wam tam idzie? — zapytała mama, celując wzrokiem we mnie i Jacka. — Mieszkacie już razem?

— Jeszcze nie — odpowiedziałam.

— Aha. No bo wiecie, teraz to takie modne — powiedziała, zerkając na tatę. — Najpierw wspólne święta, potem wspólne rachunki, a na koniec... wspólne rozczarowania.

Jacek spojrzał na mnie, a potem na mamę.

— Może nie każde rozczarowanie da się przewidzieć — powiedział spokojnie. – A może niektórych da się uniknąć, jeśli człowiek nie nosi w sobie jadu.

W tym momencie łyżka spadła babci na stół. Tata westchnął, a mama odchyliła się na krześle.

— Przepraszam bardzo? — zapytała lodowato.

— Po prostu mówię, że Wigilia to chyba nie czas na uszczypliwości — dodał Jacek.

— To może niech pan nie uczy mnie, kiedy i jak mam się odzywać — odpowiedziała, już zupełnie tracąc maskę grzeczności.

Chciałam coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Talerz z barszczem wystygł, zanim zdążyłam go dokończyć.

Wstałam od stołu

Po barszczu przyszła pora na rybę. Babcia jak zwykle smażyła ją od rana, cała kuchnia przesiąkła tym zapachem. Kiedy wniosła półmisek, mama zaczęła układać porcje na talerze. Robiła to ostentacyjnie, jakby każdy kawałek ważył tonę. Przysunęła talerz do Jacka, patrząc mu prosto w oczy.

— Mam nadzieję, że nie jest pan uczulony na dorsza. Karp się w tym roku nie udał, jak niektórym związki.

— Mamo! — powiedziałam ostro, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

— Co? Żartuję przecież. Święta są — rzuciła, ale jej uśmiech nie dotarł do oczu.

— Ja nie mam uczulenia — odpowiedział spokojnie Jacek — tylko alergię na pasywno-agresywne komentarze.

Tym razem to dziadek odłożył sztućce. Każdy przy stole czuł napięcie. Nawet dzieci przestały bawić się opłatkami.

— To może lepiej, żebyś nie wpychał się w rodzinne święta, skoro ci przeszkadza — powiedziała mama. — Jeszcze się zakrztusisz atmosferą.

Wstałam od stołu.

— Dosyć. Albo przestaniesz, albo wychodzimy.

— No to wyjdźcie, droga wolna — odpowiedziała, wciąż siedząc.

Jacek też się podniósł. Babcia patrzyła na nas z bólem, a tata coś mówił, ale nie słuchaliśmy. Przeszliśmy do przedpokoju, a ja zaczęłam zakładać płaszcz. Wtedy usłyszeliśmy trzaśnięcie talerza — ktoś zbił porcelanę.

— Czy wyście powariowali?! — krzyknęła babcia.

I tak, w ciszy, skończyła się część rybna Wigilii.

Odwróciła się na pięcie

Zatrzymaliśmy się w przedpokoju. Jacek spojrzał na mnie pytająco, ale jeszcze nie miałam siły powiedzieć nic więcej. Mama wyszła z jadalni i stanęła w drzwiach, jakby chciała dopilnować, żebyśmy na pewno opuścili dom.

— Zawsze robisz dramaty, odkąd byłaś mała — powiedziała z lodowatym spokojem. — Pamiętasz, jak płakałaś, bo nie dostałaś lalki? Teraz znowu łzy, tylko że o faceta.

— To nie o Jacka chodzi — odpowiedziałam, walcząc z emocjami. — Chodzi o to, że od lat nie potrafisz niczego zaakceptować. Ani moich decyzji, ani moich wyborów.

— Bo są niedojrzałe. Tak samo jak ty. Święta to nie czas na zapraszanie byle kogo.

— To nie jest byle kto! — wtrąciłam ostro. — On traktuje mnie lepiej niż ktokolwiek w tej rodzinie kiedykolwiek mnie traktował!

W tle usłyszałam, jak babcia próbuje uciszyć dzieci, które zaczęły się wiercić i płakać. Tata starał się wrócić do stołu i coś tam mówił do dziadka, ale atmosfera była już nie do uratowania. Mama pokręciła głową i odwróciła się na pięcie.

— No to idźcie. Tylko nie dzwoń po mnie, jak znowu się rozczarujesz — rzuciła przez ramię.

Jacek złapał mnie za rękę. Drżałam, ale nie ze złości, tylko z żalu. Przez chwilę myślałam, że może jednak wrócimy, spróbujemy jeszcze raz. Może babcia znajdzie sposób, żeby nas posadzić przy stole. Ale wystarczyło spojrzenie mamy, by wiedzieć, że nie będzie drugiej próby.

— Idziemy — powiedział cicho Jacek.

I wyszliśmy.

Pojechaliśmy do niego

Na klatce schodowej pachniało kapustą z grzybami. Z mieszkań dobiegały śmiechy, kolędy, odgłosy sztućców stukających o talerze. Nasza Wigilia skończyła się, zanim zdążyłam spróbować pierogów, które lepiłam z babcią dwa dni wcześniej. Schodziliśmy po schodach w ciszy. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, zimne powietrze uderzyło mnie w twarz, jakby chciało mnie otrzeźwić. Zatrzymałam się na chwilę.

— Może nie powinniśmy wychodzić... — powiedziałam cicho. — Może powinnam po prostu to zignorować.

Jacek spojrzał na mnie uważnie, ale nie było w nim złości, tylko smutek.

— A może po prostu nie powinnaś musieć nic ignorować — odpowiedział spokojnie.

Szliśmy powoli w stronę jego auta. Śnieg skrzypiał pod butami. Nagle przypomniałam sobie, jak jeszcze tydzień wcześniej wyobrażałam sobie tę Wigilię. Myślałam, że będzie pierwsza z nim, w pełni „nasza”, że wszyscy go zaakceptują, że może nawet mama się przełamie. Nic z tego się nie wydarzyło.

Zatrzymaliśmy się przy samochodzie. Jacek otworzył drzwi, ale ja jeszcze nie wsiadłam.

— Zawsze miałam nadzieję, że kiedyś ona mnie po prostu... przyjmie taką, jaka jestem. Bez komentarzy. Bez wiecznych aluzji.

— Wiesz, co myślę? Że ty wciąż próbujesz zasłużyć na coś, czego ona od dawna nie chce ci dać. A to nie twoja wina.

Wsiadłam do auta i zapięłam pas. Pojechaliśmy do niego. W mieszkaniu czekał jeszcze kompot z suszu, który zrobiłam rano i przyniosłam w termosie „na wszelki wypadek”. Wypiliśmy go przy świeczce. I to była nasza Wigilia.

Znałam ją zbyt dobrze

Następnego dnia rano obudziłam się wcześniej niż zwykle. Jacek jeszcze spał, przykryty kołdrą po uszy. Siedziałam przy oknie, patrząc na zasypane podwórko. Cisza w mieszkaniu była zupełnie inna niż ta przy wigilijnym stole — spokojna, nieprzytłaczająca. Mój telefon leżał na szafce nocnej. W końcu po niego sięgnęłam. Dwie nieodebrane wiadomości — od babci. Obie krótkie: „Szkoda, że tak wyszło” i „Zupa była dobra, ale bez was smutno”.

Mama nie napisała nic. I raczej nie napisze. Znałam ją zbyt dobrze. Uważała, że to ja mam zrobić pierwszy krok. Zawsze ja. Zamiast odpisywać, napisałam tylko do babci, że ją kocham i że dziękuję za wszystko. I że pierogi wyszły genialnie, nawet na zimno. Potem wstawiłam wodę na herbatę i wyjęłam z lodówki ostatni kawałek makowca. Święta trwały dalej, tylko już bez tamtej presji, bez tych, którzy każą mi być kimś innym.

Jacek obudził się, przeciągnął i spojrzał na mnie pytająco.

— Jak się czujesz?

— Dziwnie spokojnie — odpowiedziałam. — Jakby wszystko się rozbiło, ale nic się nie zawaliło.

Podał mi kubek herbaty i objął mnie ramieniem.

— Może czasem trzeba pozwolić się rozbić, żeby coś w końcu poskładać po swojemu.

I może właśnie taka miała być ta Wigilia: krótka, trudna, ale prawdziwa. Bez kolęd, bez opłatka. Z ciszą, która po raz pierwszy nie bolała.

Weronika, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama