Reklama

Nie miałam pojęcia, co powinnam czuć, kiedy wracałam do miasta, którego unikałam od lat. Wzięłam urlop, spakowałam się w godzinę i ruszyłam w drogę — mechanicznie, bez planu. Mama nie żyła. Zadzwoniła do mnie sąsiadka, ta cała Iwona. Powiedziała tylko: „Katarzyno, mama odeszła. Zasłabła w nocy. Nie było już ratunku.”

Nie płakałam. Tylko prowadziłam samochód i zaciskałam palce na kierownicy, aż pobielały mi kostki. Przez całą drogę myślałam o tym, co nas poróżniło. O tych wszystkich nieodebranych telefonach, które wyświetlały się z etykietką „Mama” i znikały po trzecim sygnale. O świętach spędzanych osobno, o wizytach przekładanych z tygodnia na tydzień. Ale przecież dzwoniłam czasem. Przecież wysyłałam paczki na imieniny. Mama wiedziała, że mam swoje życie — pracę, dzieci, obowiązki. Mówiła, że rozumie. Że nie chce być ciężarem.

Dom miał być mój

Gdy notariusz zaczął czytać testament, byłam spokojna. Przecież wiedziałam, co usłyszę. Dom miał być mój. Tak się umawiałyśmy. Mama powiedziała mi kiedyś przez telefon: „Ty się tym zajmiesz, Kasiu, jak mnie zabraknie.” Ale nie.

– Cały majątek, łącznie z nieruchomością przy ulicy Wesołej, oszczędnościami i rzeczami osobistymi, zapisem testamentowym przekazuję pani Iwonie Z. – przeczytał notariusz.

– Chwileczkę... Przecież mama mówiła, że to będzie moje – przerwałam, z niedowierzaniem.

– Zgadza się. Ale kilka dni przed śmiercią zmieniła testament – odparł, nie podnosząc wzroku.

– Co?! – wyrwało mi się.

Głos mi zadrżał. Po raz pierwszy tego dnia.

Byłam wściekła

– Otwórz, wiem, że jesteś w domu! – waliłam w drzwi sąsiadki jak opętana.

Nie czekałam długo. Otworzyła. W szlafroku, bez grama makijażu, z oczami podkrążonymi jakby od nieprzespanych nocy. Jeszcze miała czelność wyglądać na zmęczoną.

– Kasiu… – zaczęła cicho.

– Co ty jej zrobiłaś? – syknęłam. – Wmówiłaś jej coś, prawda? Wiesz, że była chora. Że się bała. Ty to wykorzystałaś. Ona nie była sobą!

– Wejdź do środka, porozmawiajmy jak ludzie.

– Nie chcę herbaty, chcę odpowiedzi! – warknęłam, ale i tak weszłam.

W mieszkaniu pachniało rosołem. Jak u mamy. Jakby wszystko miało mnie jeszcze mocniej uderzyć. Usiadłam na brzegu fotela, nie chcąc się rozsiadać za bardzo w tej teatralnej scenie.

Twoja matka potrzebowała kogoś, kto poda jej wodę, gdy nie mogła wstać – powiedziała Iwona, spokojnie, jakby była przygotowana na tę rozmowę.

– Ja też bym to zrobiła! – krzyknęłam.

– A gdzie byłaś przez ostatnie pół roku? Kiedy płakała z bólu? Kiedy nie miała siły się podnieść?

Zamilkłam. Zrobiło się nieznośnie cicho. Tylko zegar w kuchni tykał niemiłosiernie głośno.

– Sprzątałam jej pościel. Myłam jej plecy. I trzymałam za rękę, kiedy nie mogła złapać oddechu – dodała.

Zacisnęłam usta. Wyszłam bez słowa. Upokorzona, roztrzęsiona. Ale wciąż wściekła. Nie wierzyłam jej. Jeszcze nie.

Potrzebowałam wsparcia

Zadzwoniłam do kuzyna Grześka zaraz po wyjściu od tej kobiety. Potrzebowałam sojusznika. Kogoś, kto powie: „To nie fair. To nasze. Trzeba to odkręcić.”

– No hej – odezwał się po kilku sygnałach. – Co tam?

– Mama wszystko przepisała tej starej wiedźmie! – wyrzuciłam, zanim zdążyłam się zastanowić.

– Jakiej wiedźmie?

– Sąsiadce. Tej Iwonie! Podobno się nią opiekowała, bzdura jakaś. Przecież mama mówiła, że dom będzie dla mnie.

Po drugiej stronie długo było cicho.

– Grzesiek?

– Przynajmniej ktoś jej podał kubek herbaty.

Zatkało mnie.

– Ale… przecież… Ja też bym mogła. Gdybym wiedziała, że jest aż tak źle…

– A skąd miałaś wiedzieć? – jego głos był spokojny, ale ostry jak szkło. – Nie dzwoniłaś. Nie jeździłaś. Nie pytałaś. Uznałaś, że skoro oddycha i odbiera telefon raz na jakiś czas, to znaczy, że wszystko jest okej.

– Miałam pracę, dzieci, życie!

– Ona miała żal do ciebie. Czasem o tym mówiła, jak przywoziłem jej zakupy.

Zaczęłam płakać. W końcu. Ale nie pozwoliłam, żeby to były łzy winy. Jeszcze nie. To wciąż była złość. Gorycz. Rozczarowanie.

To niesprawiedliwe – wyszeptałam.

– A życie jest sprawiedliwe? – odpowiedział tylko. I się rozłączył.

Siedziałam długo w aucie, z telefonem w dłoni. Ktoś zapukał w szybę – stary facet, chciał zapytać, czy odjeżdżam. Machnęłam ręką. Zignorował. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam: A jeśli to była sprawiedliwość, którą ja przegapiłam?

Mama miała do mnie żal

Weszłam do domu mamy, pierwszy raz od... nawet nie pamiętam kiedy. Klucz zadziałał bez oporu. W środku było chłodno, pachniało kurzem i lekko stęchłą wodą z wazonu, w którym zwiędły goździki. Zamknęłam drzwi i przez chwilę po prostu stałam w korytarzu. Patrzyłam na te same meble, te same zasłonki, które kiedyś uznawałam za obciachowe. Wszystko było takie, jak zostawiła. Jakby zaraz miała wyjść z kuchni i powiedzieć: „Kasiu, jesteś. Zrobiłam szarlotkę.” Nie zrobiła.

Zaczęłam szukać czegoś — sama nie wiedząc czego. Potwierdzenia, że to wszystko było pomyłką. Dowodu, że zostałam skrzywdzona. Otwierałam szuflady, zaglądałam w zakamarki, aż pod stertą gazet znalazłam zeszyt. Mały, niepozorny. Taki, jakiego używała w kuchni do zapisywania przepisów. Ale to nie były przepisy.

„Kasia nie dzwoniła od tygodnia. Iwona zrobiła mi dziś zupę i posiedziała godzinę.”

„Dziś lepiej, ale w nocy znowu kaszel. Boję się zasypiać. Iwona zostawiła mi latarkę.”

„Grzesiek się nie odezwał. Kasi nie będę zawracać głowy, mówiła, że ma swoje sprawy.”

Strony drżały mi w palcach. Usiadłam na taborecie przy kuchennym stole i spojrzałam na telefon leżący obok czajnika. Ile razy tu dzwoniłam? A ile razy nie? Zobaczyłam siebie: przewijającą rozmowy, przesuwającą „oddzwonię później”. Wybierającą serial. Spotkanie. Święty spokój.

„Nie chcę być ciężarem. Kasia ma swoje życie.”

Boże. Mamo. Zamknęłam zeszyt i dopiero wtedy zrozumiałam, że wcale nie przyszłam tu po dom. Przyszłam po coś, czego już nie mogłam odzyskać.

Coś do mnie dotarło

Pojawiłam się pod drzwiami Iwony, nie pukając już jak z furią. Po prostu zapukałam. Trzy razy. Cicho. Otworzyła, jakby czekała.

– Muszę z tobą porozmawiać – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

Skinęła głową i cofnęła się do środka. Tym razem weszłam spokojnie. Siadłam na tym samym fotelu co wtedy. Ale ja byłam już inna. Może nie mniej zła, ale... jakaś złamana psychicznie. Iwona usiadła naprzeciw mnie. Przez chwilę milczałyśmy. Ona patrzyła na mnie tak, jak się patrzy na kogoś, kto wreszcie coś zrozumiał. Ja nie wiedziałam jeszcze, co z tym zrobić.

Ona mnie jeszcze kochała? – zapytałam nagle. Wprost. Bez żadnych podchodów.

Iwona odłożyła filiżankę z herbatą na stół. Westchnęła.

– Zawsze. Nawet jak była zła. Nawet jak cierpiała. Mówiła: „Nie chcę Kasi obarczać. Ma swoje zmartwienia. Pracę, dzieciaki, kredyt.” – zamilkła na chwilę. – Ale wiesz, co bolało ją najbardziej?

Pokręciłam głową.

– Że nawet jak miała gorszy dzień, nie zadzwoniłaś. Że musiała udawać przed tobą, że jest silna.

Zacisnęłam powieki.

Zabrałaś mi wszystko – szepnęłam.

Iwona nie odpowiedziała od razu. Podniosła się, podeszła do szuflady, wyciągnęła coś i położyła przede mną. Zdjęcie. Ja i mama. Ja może sześcioletnia. Uśmiechnięta, siedząca na jej kolanach. Ona całuje mnie w czubek głowy.

– Nie zabrałam. Po prostu byłam, gdy ty miałaś ważniejsze sprawy niż własna matka.

Zadrżały mi wargi. Nie miałam już siły walczyć. Ani krzyczeć.

Zostały mi wspomnienia

Wróciłam do jej mieszkania późnym popołudniem. Słońce stało nisko, jakby chciało się schować przed tym, co muszę teraz przeżyć. Przez firankę wpadały blade promienie, odbijając się od kuchennego blatu. Usiadłam w ciszy. Wszystko było dokładnie takie, jak zapamiętałam. Cukier w tej samej puszce. Kubek z ukruszonym uchem. Obrazek Matki Boskiej nad stołem. I stary czajnik, w którym kiedyś mama gotowała mi wodę na kisiel. Zaczęłam przeglądać jej rzeczy. Bez celu. Raczej jakby dotykanie ich było jedyną formą żałoby, na którą jeszcze zasługiwałam. W komodzie znalazłam pudełko. Niewielkie, zamknięte na gumkę recepturkę. W środku – zdjęcia. Ja na komunii. Ja z plecakiem w pierwszej klasie. Mama ściskająca mnie na tle jakiegoś jeziora. I listy. Kilka kartek pisanych jej charakterem, z tymi lekko przekrzywionymi literami. Otworzyłam jeden.

„Nie chcę, by moje dziecko pamiętało mnie jako ciężar. Chcę, żeby pamiętała mnie uśmiechniętą. Może to naiwność, ale wolę, żeby jej ostatnie wspomnienia były dobre. Nie prosiłam jej o więcej, niż mogła dać. Może nie byłam idealna. Ale kochałam ją całym sercem.”

List był bez daty. Po prostu – od niej do mnie. Jakby już wiedziała, że nie zdążymy się pożegnać. Zostałam w tej kuchni długo. Zaparzyłam herbatę w starym kubku. Siedziałam na stołku i patrzyłam w okno. Nie płakałam. Tym razem to nie była furia, ani żal, że coś mi odebrano. To był smutek. Taki prawdziwy, ciężki i bezbronny.

Katarzyna, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama