„Teściowie pożyczyli nam 100 tysięcy, a potem z dnia na dzień zażądali zwrotu. Nie mam jak oddać, przecież nie wyczaruję”
„– Mamo… my nie mamy takich pieniędzy. – Wiem, ale musicie coś wymyślić. Sprzedać samochód, wziąć kredyt… Jakkolwiek. My naprawdę ich potrzebujemy. Nie wchodząc w szczegóły – mamy swoje powody”.

- Redakcja
Jeszcze rok temu myślałam, że mam szczęście do ludzi. Rodzice mojego męża byli wzorem dobrych teściów – pomocni, uśmiechnięci, zawsze gotowi doradzić albo wesprzeć. Kiedy zdecydowaliśmy się kupić dom, sami zaproponowali, że pożyczą nam brakującą kwotę. Sto tysięcy złotych to była ogromna suma, ale obiecali, że nie spieszy im się z odzyskaniem pieniędzy. Mieliśmy to spisać „dla porządku”, ale zaufaliśmy sobie. Teraz wiem, jak bardzo się pomyliliśmy. Bo od ludzi można się spodziewać wszystkiego – także tego najgorszego, wtedy, gdy najmniej się tego spodziewasz.
Kredyt na dom i marzenia
– To będzie nasze miejsce na ziemi – powiedział Paweł, kiedy stanęliśmy przed niedużym, ale przytulnym domem pod miastem.
Wierzyliśmy wtedy, że jesteśmy już dorośli, gotowi na wspólne życie i… kredyt. Wkład własny mieliśmy, ale brakowało nam jeszcze sporo, żeby bank w ogóle rozpatrzył nasz wniosek. I wtedy do akcji wkroczyli jego rodzice – Ela i Janusz. Teściowie jak z obrazka. To oni zaproponowali, że dołożą brakujące sto tysięcy. Bez żadnych odsetek, bez pośpiechu. Tylko „na słowo honoru”, bo przecież jesteśmy rodziną.
– Spiszemy to, prawda? – zapytałam Pawła, jeszcze zanim podpisaliśmy umowę z deweloperem.
– A po co? Z rodzicami? – machnął ręką. – Gdyby chodziło o obcych, jasne. Ale przecież to mama i tata.
Poczułam wtedy niepokój. Może i nie byłam córką notariusza, ale wiedziałam, że pieniądze potrafią dzielić ludzi bardziej niż polityka. I chociaż Paweł mówił, że wszystko będzie dobrze, coś w środku nie dawało mi spokoju. Mimo to nie naciskałam. Dom był spełnieniem marzeń. Zamieszkaliśmy tam po ślubie, ledwo miesiąc po odbiorze kluczy. Pachniało świeżością i farbą. Ela przywiozła ciasto, Janusz zamontował z Pawłem półki. Wydawało się, że zbudowaliśmy nie tylko dom, ale i przyszłość. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to wszystko jest jak domek z kart, który wystarczy lekko dmuchnąć, a runie.
Mówili, że mamy czas
Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak w bajce. Każdy dzień w nowym domu był świętem. Piekłam ciasta, sadziłam kwiaty w ogrodzie, a Paweł codziennie wracał z pracy zadowolony, że wreszcie mamy coś własnego. Czasem mówiliśmy o pożyczce, ale raczej w tonie: „jak już staniemy na nogi, zaczniemy coś odkładać”. Nikt nas nie ponaglał. Wręcz przeciwnie – teściowa co chwilę mówiła:
– Na wszystko przyjdzie czas. Nie martwcie się teraz pieniędzmi, cieszcie się młodością!
Kiedy zaszłam w ciążę, teściowa prawie się rozpłakała ze szczęścia. Obiecała, że kupi nam wózek i łóżeczko, że będzie pomagać, jak tylko się da. Była zachwycona, snuła plany o weekendowych obiadkach, spacerach z wnukiem.
– Jesteśmy jedną rodziną – powtarzała. – Zawsze się wspieraliśmy i będziemy się wspierać.
Z teściem było trudniej. On był bardziej oszczędny w emocjach, ale też zawsze uprzejmy. Widziałam, że cieszy się na myśl o wnuku, choć nie mówił tego wprost. Ufałam, że mamy z nimi dobre relacje. I naprawdę – jak na młode małżeństwo z kredytem i dzieckiem w drodze – nie mogliśmy narzekać. Miałam nawet wyrzuty sumienia, że nie zaczęliśmy jeszcze oddawać tych pieniędzy, choć obiecaliśmy to sobie zaraz po ślubie.
– Przestań – ucinał Paweł. – Lepiej kupić teraz wózek niż oddać tysiąc złotych rodzicom, którzy nie potrzebują tych pieniędzy. Przecież mówili, że nie spieszy im się.
I wtedy jeszcze wierzyłam, że tak właśnie będzie. Na wszystko przyjdzie czas.
Coś się zmieniło
Pierwsze sygnały, że coś się zmienia, pojawiły się niedługo po narodzinach naszego syna. Wiktorek przyszedł na świat zdrowy, cudowny i krzykliwy jak syrena strażacka. Spałam po dwie godziny na dobę, chodziłam w poplamionej koszulce i z cieniami pod oczami. Paweł starał się pomagać, ale był też wykończony. Nie dziwiło mnie więc, że rzadziej odwiedzaliśmy jego rodziców. A może powinnam była się temu przyjrzeć bliżej?
– Mama dzwoniła? – zapytałam pewnego dnia, kiedy Paweł wrócił z pracy markotny.
– Mhm… Tak. Pytała, czy mamy już coś odłożone z powodu tej pożyczki. Ale mówiłem, że to jeszcze nie ten moment.
Zamarłam.
– Pytała o pieniądze?
– Tylko tak, z ciekawości. Nie robiła problemu – uciął i od razu zmienił temat.
Ale temat nie zniknął. Tydzień później Ela przyszła z Januszem bez zapowiedzi. Przynieśli ciasto i słoiki, ale atmosfera była napięta. Janusz nie odezwał się prawie wcale. Ela, jakby od niechcenia, spytała:
– I jak tam finanse? Coś już się udało uzbierać?
Zrobiło mi się gorąco. Paweł próbował żartować, ale nie było mi do śmiechu. Nie dlatego, że nie mieliśmy pieniędzy – bo rzeczywiście nie mieliśmy – ale dlatego, że czułam, jak coś się między nami psuje. Jakby przestało chodzić o pomoc, a zaczęło się liczenie.
– Nie chcemy was poganiać – dodała Ela, ale jej głos był zbyt miękki, zbyt grzeczny. Słyszałam między słowami: „Czas zacząć oddawać”.
Nagle zażądali zwrotu
Telefon zadzwonił w środę, tuż przed dziewiątą rano. Paweł był już w pracy, Wiktorek spał, a ja właśnie dopiłam zimną kawę. Zobaczyłam, że dzwoni Ela. Odebrałam bez cienia podejrzenia.
– Cześć kochana – zaczęła słodkim tonem. – Jesteś może sama?
Od razu poczułam ścisk w żołądku. Kiedy ktoś pyta, czy jesteś sama, to nigdy nie jest dobra wiadomość.
– Tak, Wiktor śpi.
– Słuchaj… z tatą musieliśmy wszystko przemyśleć. Wiemy, że macie swoje wydatki, dziecko i tak dalej, ale… te pieniądze, które wam pożyczyliśmy… musimy je odzyskać. W całości. W najbliższym czasie.
Nie od razu zrozumiałam, co mówi. Myślałam, że się przesłyszałam.
– Jak to „w całości”? Ile czasu?
– No… miesiąc. Może sześć tygodni. Najpóźniej do końca przyszłego miesiąca.
Zamilkłam. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Przez sekundę trwałam w bezruchu, z telefonem przy uchu i bijącym sercem.
– Mamo… my nie mamy takich pieniędzy.
– Wiem, ale musicie coś wymyślić. Sprzedać samochód, wziąć kredyt… Jakkolwiek. My naprawdę ich potrzebujemy. Nie wchodząc w szczegóły – mamy swoje powody.
Jej ton był nadal uprzejmy, ale bezduszny. Jakby mówiła o zupełnie obcych ludziach. Odetchnęła.
– Przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale… to ważne. Zróbcie coś.
Rozłączyła się. A ja poczułam, jak mi się świat wali. Stu tysięcy nie miałabym nawet gdybym sprzedała własne serce.
Przecież nie wyczaruję takiej kwoty
– Chyba sobie żartują – powiedział Paweł, kiedy wieczorem opowiedziałam mu o rozmowie z jego matką. Ale na jego twarzy nie było widać rozbawienia. Był blady jak ściana.
– Słyszałam jej głos. Nie żartowała. Chcą tych pieniędzy. I to szybko.
Paweł usiadł na krześle i wbił wzrok w podłogę. Milczał przez dłuższą chwilę. Potem wstał, otworzył piwo i wypił je jednym haustem. To nie był jego styl. To był styl faceta, który nie ma pojęcia, co robić.
– Przecież wiedzą, że nie mamy takiej kasy. Że wszystko poszło na dom. Mamy niemowlaka, kredyt, raty za pralkę…
– Ja to wiem. Ale oni... jakby nie chcieli tego słuchać. Jakby to ich nie obchodziło. Mieliśmy „coś wymyślić”.
Paweł zadzwonił do matki jeszcze tego samego wieczoru. Rozmowa trwała może pięć minut. Słyszałam, jak jego głos z minuty na minutę robi się coraz bardziej zgaszony, aż w końcu nie powiedział nic. Tylko skinął głową i się rozłączył.
– Nie odpuszczą – powiedział. – Ojciec coś kombinował z jakąś inwestycją, stracili pieniądze. Są w potrzebie.
– A my? My nie jesteśmy?
Zamilkł. Potem były jeszcze rozmowy o sprzedaży auta, o chwilówkach, o tym, że może pożyczyć od kolegi z pracy. Ale wszędzie była ściana. A ja, ja miałam tylko jedno do powiedzenia:
– Nie wyczaruję tych pieniędzy. Choćbym chciała. Nie mam jak.
Mamy kredyt na życie
Półtora miesiąca później siedzieliśmy w salonie z kartką papieru na stole i kalkulatorem. Kwota – sto tysięcy złotych – świeciła na nas jak neon w środku nocy. Zrobiliśmy wszystko, co się dało. Wzięliśmy pożyczkę w banku, sprzedałam swoją biżuterię i laptopa. Paweł pożyczył od kolegi, potem jeszcze od szefa, tłumacząc się „nagłą sytuacją rodzinną”. Uzbieraliśmy dziewięćdziesiąt pięć tysięcy. Resztę – po tygodniu milczenia – moi rodzice pożyczyli nam na słowo.
Oddaliśmy wszystko jednego dnia. Teściowie nie zapytali, czy mamy na chleb. Nie powiedzieli ani „dziękuję”, ani „przepraszam”. Teściowa tylko wzięła kopertę, przeliczyła pieniądze i uśmiechnęła się jakby z ulgą.
– Cieszę się, że to już załatwione – powiedziała. – Teraz będzie wam lżej. Bez zobowiązań.
Lżej? Przestałam czuć się częścią tej rodziny. Przestałam im ufać. Bo nawet jeśli ktoś się tłumaczy, że „był w potrzebie”, to rodziny tak się nie traktuje. Nie zostawia się dzieci z niemowlakiem i kredytem w środku zimy, grożąc „konsekwencjami”, jeśli nie oddadzą pieniędzy na czas. Z Pawłem zaczęliśmy oszczędzać. Ale nie tylko pieniądze. Oszczędzamy też emocje. Odcięliśmy się. Nie jeździmy już co niedzielę na rosół. Nie dzwonię do teściowej po porady. A kiedy teściowa ostatnio zaproponowała, że może weźmie Wiktorka na weekend, tylko się uśmiechnęłam.
– Dzięki, damy radę – odpowiedziałam.
Dziś już wiem, że rodzina to nie więzy krwi. To bezpieczeństwo. A tego nam zabrakło.
Magda, 33 lata
Czytaj także:
- „Całe życie pomagałam innym, a na starość zostałam sama jak palec. Nikt mi nawet nie poda szklanki wody”
- „Córka zaprosiła mnie na swoje 28. urodziny, ale miała pewną nietypową prośbę. Przy stole siedziałem jak na szpilkach”
- „Zdradziłam męża po 15 latach małżeństwa, bo sam się o to prosił. Przystojny księgowy przypomniał mi, że jestem kobietą”

