Reklama

Zawsze myślałam, że rodzina to siła. Że jak człowiek się zakocha, potem ułoży sobie życie, to będzie już tylko lepiej. Dom, dzieci, kolacje przy stole. Rzeczywistość okazała się trochę mniej filmowa. Zamiast spokojnych wieczorów z winem i serialem, mam zupę, pranie, obiady do szkoły i niekończącą się listę obowiązków. Niby wszystko „normalne”. Takie życie. Ale w moim przypadku... dochodzi jeszcze teściowa.

Liczyłam na inne relacje

Mam 35 lat, dwoje dzieci i męża – Romka. Pracuję na pół etatu w urzędzie i na dwa etaty w domu. Romek jest informatykiem – zamknięty w swoim świecie, najczęściej w słuchawkach. Kiedy poznaliśmy się dziesięć lat temu, byłam w niego zapatrzona jak w obrazek. Uprzejmy, inteligentny, zabawny. Jego mama – pani Stefania – też wydawała się wtedy sympatyczna. Trochę nadopiekuńcza, ale starałam się rozumieć. Syn był jej oczkiem w głowie. Myślałam, że jak ją pokocham i zaakceptuję, to zyskałam matkę, której nigdy nie miałam.

Starałam się. Zawsze serdeczna, zawsze z herbatką, kiedy wpadała. Pieczone ciasto, porządek w domu, nawet ulubiony obrus, który „ładnie się prezentuje przy gościach”. Kiedyś myślałam, że jej komentarze to troska, że pyta: „A to ty jeszcze nie wytarłaś kurzy z tej komody?”, bo chce pomóc. Ale dziś już wiem, że moja teściowa nie przychodzi do nas z wizytą. Ona przychodzi jak do hotelu.

Siedzi na kanapie, owinięta w koc, popija herbatkę, a ja – jak kelnerka w restauracji – pytam, czy dolać. Albo, nie daj Boże, przyniosę coś bez zapytania – wtedy marszczy brwi i mówi: „A ten dzbanek to chyba nie był dokładnie umyty”. Romek? On tylko wzrusza ramionami. „No przecież mama taka jest, nie przejmuj się”. A ja zaczynam się czuć, jakbym nie mieszkała we własnym domu. Jakbym była gosposią z ogłoszenia, z jedną różnicą – nikt mi za to nie płaci.

Napięcie między nami rosło

– Basieńko, a sól byś podała? – usłyszałam z kanapy, ledwo włożyłam rosół na gaz.

– Zaraz... – odpowiedziałam, próbując zapanować nad kipiącym garnkiem i dwulatkiem, który właśnie rozsypał chrupki po podłodze.

I może ten... budyń byś zrobiła? Romek zawsze lubił. Taki waniliowy – dodała z rozmarzeniem, jakbyśmy byli w jakimś programie kulinarnym.

Zamknęłam oczy i policzyłam do pięciu. Waniliowy budyń. Jasne. Jeszcze może z karmelizowanym bananem? Podeszłam do blatu, wzięłam sól, podałam jej w milczeniu. Nawet nie podziękowała.

Romek wszedł do kuchni, spojrzał na mnie i wyszeptał:

– Nie denerwuj się, mama przecież nic złego nie mówi.

Nic złego? Zaczęłam zmywać po śniadaniu. Szorowałam te talerze tak mocno, że jeden pękł mi w rękach.

Oj, Basia, taka nerwowa się zrobiłaś – rzuciła zza ściany teściowa. – Ja to w twoim wieku już miałam wszystko poukładane.

A ja? Ja nie miałam nic poukładanego. Zaczęłam się czuć, jakbym znikała. Jakbym nie była już osobą. Tylko rękami do gotowania, nogami do biegania z mopem, ustami do uśmiechania się, kiedy Stefania życzy sobie kolejną herbatkę. A najgorsze było to, że Romek nawet nie zauważał. Siadał obok niej i rozmawiali o polityce albo śmiali się z jakiegoś mema na Facebooku, a ja w tym czasie szorowałam podłogę z zupy, którą syn właśnie zwymiotował.

– Może byś usiadła na chwilę? – rzuciła z kanapy.

– Może by ktoś inny raz posprzątał? – mruknęłam pod nosem.

Ale nikt nie usłyszał. Nikt nigdy nie słyszy.

Mąż bronił matki

– Romek, możemy pogadać? – zapytałam wieczorem, kiedy dzieci już spały, a teściowa poszła do siebie.

– No jasne, tylko dokończę ten artykuł... – zaczął.

– Nie, teraz.

Usiadł ciężko na kanapie, bez entuzjazmu. Ja już stałam. Chyba nie umiałam usiąść. Było we mnie zbyt dużo napięcia.

– Ja już nie daję rady. Twoja mama traktuje mnie jak służącą – powiedziałam prosto, bez owijania.

Zerknął na mnie z irytacją.

– Basia, przesadzasz. Przecież ona tylko prosi... – powiedział.

– Tylko prosi?! A może byś się zamienił i cały dzień parzył herbatki, robił budynie i sprzątał po wszystkich, słuchając komentarzy typu: Oj, ja to bym to inaczej zrobiła?

– Basia, to moja matka. Po prostu lubi, jak jest czysto, jak wszystko ogarnięte...

– No super, tylko czemu ja mam to wszystko ogarniać? Przecież ty też tu mieszkasz, też jesteś dorosły. A ona tu wpada jak do hotelu.

– Nie wyolbrzymiaj. Zrobiłaś z niej jakąś tyrankę – powiedział.

– Bo nią jest! – warknęłam. – Ja się w tym domu duszę, Romek. Nie czuję się tu jak u siebie. Ty siedzisz w słuchawkach, dzieci krzyczą, a ja między zupą a mopem zastanawiam się, gdzie się podziała ta Basia, którą byłam kiedyś.

– Przesadzasz... – burknął.

Zamilkłam. Spojrzałam na niego. Siedział zgarbiony, ale nie dlatego, że mu ciężko. Tylko dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. I to bolało najbardziej. Że nie stanął po mojej stronie. Że byłam sama.

– Wiesz co? – wyszeptałam po chwili. – Czasem mam wrażenie, że to nawet nie jest mój dom. Tylko twojej mamy. A ja jestem tylko panią sprzątającą.

Zbuntowałam się

Gdy następnego dnia teściowa jak zwykle się zjawiła – bez zapowiedzi, z wielką torbą i miną cierpiętnicy – postanowiłam... nic nie robić. Żadnych zup, żadnych herbat. Po prostu usiadłam z książką i udawałam, że jej nie widzę.

A co to dzisiaj bez deserku? – rzuciła po godzinie, marszcząc brwi.

– A może dzisiaj ty zrobisz? – odpowiedziałam, nawet nie podnosząc wzroku znad książki.

Zapadła cisza. Wreszcie spojrzałam na nią. Wpatrywała się we mnie, jakby nie dowierzała.

– Słucham? – wycedziła.

– No, skoro Romek tak lubi, a ty jesteś jego matką, to może się wykażesz – dodałam, uśmiechając się sztucznie.

W tej chwili wszedł Romek.

– Basia, co ty wyprawiasz?

– Mam dość, Romek. Od lat jestem kelnerką we własnym domu. Obsługuję twoją mamę, ciebie, dzieci. Nawet pies dostaje miskę wcześniej niż ja kolację.

– Można było po prostu powiedzieć... – zaczął.

– Mówiłam! Setki razy! Ale ty nic nie słyszysz. Albo nie chcesz.

Poczułam, że wszystko się we mnie gotuje. Jakby te wszystkie złości, frustracje i ciche łzy zebrały się właśnie w tym momencie.

– Albo zaczniecie mnie traktować jak człowieka, albo znikam z tej kuchni na zawsze – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. – I z tego domu też.

– Basia, nie dramatyzuj...

– Dramatyzuję? OK. To dramat. Bo ja jestem już na granicy. Jeśli nic się nie zmieni – jadę z dziećmi do mamy.

Nie czekałam na odpowiedź. Odwróciłam się i poszłam do sypialni. Zabrałam torbę i zaczęłam pakować rzeczy dzieci. Moje serce biło jak oszalałe. Bałam się, ale nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest dobrze.

To miała być nauczka

Spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy – ubrania dla dzieci, kosmetyki, dwie zabawki, które trzymały się ich najmocniej. Nie robiłam scen. Nie płakałam. Po prostu zabrałam dzieci i pojechałam do mamy.

– Nie dzwonisz? – zapytała mama, kiedy rozłożyłam się z dziećmi w dawnym pokoju.

– Nie. Romek wie, gdzie jestem. Jak będzie chciał, to przyjedzie.

Siedziałyśmy przy kuchennym stole, tak jak kiedyś, gdy miałam szesnaście lat i uciekłam z imprezy, bo chłopak mnie olał. Tylko że teraz to nie był chłopak. To był mój mąż. Mój dom. Moje życie.

– Ty zawsze chciałaś, żeby wszyscy cię lubili – powiedziała mama cicho, popijając herbatę. – A może czas, żeby odpuścić?

Ta prosta myśl uderzyła mnie jak cios. Bo mama miała rację. Zawsze byłam grzeczna. Pomocna. Z uśmiechem. Z ciastem na święta. Nawet jak miałam gorączkę, to i tak piekłam pierniki, bo „tak trzeba”.

A teraz... po raz pierwszy od lat oddychałam. Rano wypiłam kawę na spokojnie, bez biegania po kuchni. Dzieci bawiły się z dziadkiem, a ja mogłam poczytać gazetę. Poczułam ulgę. Choć gdzieś w środku tlił się niepokój – co dalej?

Z jednej strony nie chciałam wracać. Z drugiej... tęskniłam. Za swoim łóżkiem. Za Romanem – choć może bardziej za tym, kim był kiedyś. Tęskniłam też za spokojem. Tym, którego tak naprawdę nigdy nie miałam.

I wtedy zrozumiałam: ja nie muszę wracać taka sama. Jeśli wrócę, to jako inna kobieta. Która mówi „nie”. Która nie podaje herbaty, kiedy ma ochotę na spacer. Która wybiera siebie. Bo ja też jestem ważna.

Nie wierzyłam w to

Minęły trzy dni. Trzy dni ciszy. Trzy noce, w których zasypiałam z telefonem w dłoni, wmawiając sobie, że nie czekam na wiadomość. A jednak – czekałam. Choć już nie byłam pewna, na co dokładnie. W końcu przyjechał. Romek. Bez zapowiedzi, jak jego matka, ale z zupełnie innym spojrzeniem – przygaszonym, jakby nagle zobaczył, ile światła zgasło razem ze mną.

– Cześć – rzucił cicho. – Mogę?

Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. Tego samego, przy którym mama dzień wcześniej powiedziała: „Czas, żebyś sama siebie polubiła”.

– Mama... przeprosiła – zaczął Romek, spuszczając wzrok. – Powiedziała, że nie chciała źle. Że tak została wychowana. Że nie zauważyła, że może ranić.

Słuchałam, ale serce mi nie drgnęło. Nie wystarczyło.

A mnie też przeprosi? – zapytałam spokojnie. – Bo to mnie traktowała jak obsługę.

Zawahał się.

– Nie wiem. Ale... może. Jeśli porozmawiacie.

– To niech się postara. Tak jak ja się starałam przez te wszystkie lata.

Patrzył na mnie bez słowa.

– A ty? – zapytałam. – Czy ty mnie w ogóle widzisz? Czy tylko funkcje, które pełnię?

Zacisnął dłonie w pięści.

– Basia... ja naprawdę nie wiedziałem, że cię aż tak boli. Wiem, że zawaliłem. Ale chcę to naprawić. Dla ciebie. Dla nas.

– Już nie wystarczy powiedzieć „postaram się” – odpowiedziałam. – Potrzebuję zobaczyć, że to się dzieje. Że nie tylko ja się zmieniam.

– Nie wrócę jeszcze – dodałam po chwili ciszy.

Romek kiwnął głową.

– Czekam. Ile trzeba.

Zacisnęłam palce na kubku z herbatą. Może i czeka. Ale czy potrafi zawalczyć o coś więcej niż tylko wygodę?

Mam nowe zasady

Wróciłam dopiero po dwóch tygodniach. Nie dlatego, że zatęskniłam. Wróciłam, bo chciałam sprawdzić, czy coś naprawdę się zmieniło. Czy to wciąż jest dom, czy może miejsce, które tylko udaje rodzinę. Drzwi otworzył mi Romek. Miał podkrążone oczy, ubranie trochę wygniecione, a w kuchni pachniało przypaloną jajecznicą.

Zrobiłem śniadanie – rzucił, jakby to miało zmazać wszystko.

– Dzięki – odpowiedziałam krótko i przeszłam do salonu.

Było czysto. Cicho. Pusto.

– Mama... nie przychodzi codziennie – powiedział Romek. – Sam jej to zasugerowałem.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Czyżby naprawdę...?

– A przeprosiny? – zapytałam.

Powiedziała, że jak będziesz chciała, może pogadać.

Nie byłam pewna, czy to wystarczy. Ale była to jakaś forma kapitulacji. Przynajmniej nie udawała już, że wszystko jest w porządku. Wróciłam z zasadami. Nie podaję herbaty. Nie gotuję, gdy nie mam ochoty. Romek bierze na siebie kolacje dwa razy w tygodniu. Dzieci powoli przyzwyczajają się do nowych rytuałów. Ja też. Nie mówię, że jest idealnie. Ale po raz pierwszy od dawna czuję, że mam prawo mówić „nie”. Że nie muszę już zadowalać wszystkich wokół.

Barbara, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama