Reklama

Mam na imię Joanna, mam 32 lata i od pięciu lat jestem żoną Pawła. Kocham go, ale coraz częściej czuję, że w naszym małżeństwie jesteśmy nie tylko we dwoje. Już na początku w pakiecie dostałam też jego mamę, Teresę – kobietę o nienagannym makijażu, wiecznie zadowoloną z siebie i wiecznie zatroskaną o cudze życie.

Nauczyłam się rozpoznawać jej ton – niby ciepły, a jednak pełen aluzji. Jak wtedy, gdy powiedziała: „Jak ładnie dzisiaj wyglądasz, Joasiu. Nawet te zmęczone oczy już nie takie podkrążone”. Albo kiedy zapytała Pawła przy mnie: „A kiedy planujecie powiększyć rodzinę? Bo wiesz, w tym wieku to już trzeba się spieszyć”. Odpowiadała sobie sama, bo ja tylko się uśmiechałam i gryzłam w język.

Grudzień przyniósł coś nowego. Teresa pojawiła się niespodziewanie z wielkim pudełkiem przewiązanym czerwoną wstążką.

– Własnoręcznie zrobiłam – powiedziała z dumą. – Kalendarz adwentowy dla ciebie, Joasiu. Takie małe wsparcie na grudzień.

Ucieszyłam się, naprawdę. Pomyślałam, że może w końcu coś się zmienia. Że może pierwszy raz zrobiła coś z sympatii. Ale wystarczył jeden dzień, jedno okienko, bym zrozumiała, że to wcale nie był prezent. To był tylko kolejny sposób, by mnie upokorzyć i pokazać, jak bardzo mną gardzi.

Byłam na nią wściekła

Pierwszego grudnia zrobiłam sobie kawę, usiadłam przy stole i sięgnęłam po kalendarz. Czułam się jak dziecko – lubię te małe rytuały. Pudełko miało numerowane przegródki z tekturowymi drzwiczkami. Otworzyłam pierwsze. W środku nie było czekoladki. tylko złożona na pół karteczka. Na różowym papierze ozdobnym ktoś wypisał ładnym, pochyłym pismem:

„Prawdziwa żona wspiera męża w jego pasjach, nawet jeśli są dla niej niezrozumiałe”. Zmarszczyłam brwi. Przez chwilę siedziałam w ciszy, kartka w dłoni, kawa parowała. Potem się zaśmiałam – nerwowo.

– No pięknie – mruknęłam do siebie. – Grudniowy coaching autorstwa świętej Teresy.

Chciałam wyrzucić karteczkę, ale coś mnie tknęło. Włożyłam ją z powrotem do przegródki. Następnego dnia znowu sięgnęłam po kalendarz. Mimo wszystko – byłam ciekawa. „Niektóre kobiety zamiast dzieci wybierają psy. A potem dziwią się, że zostają same”. Tego dnia miałam ochotę rzucić całym kalendarzem o ścianę.

Zadzwoniłam do Agaty. Moja przyjaciółka to jedyna osoba, która rozumie, jak wygląda życie z teściową z piekła rodem.

– Aga, ona mi zrobiła kalendarz pasywno-agresywnej tresury. Codzienna dawka upokorzenia!

– Ty to powinnaś screeny robić i wrzucać z podpisem: „Jak zniszczyć synową w 24 dni”.

– Zaczynam się zastanawiać, czy Paweł o tym wie.

– A co, jeśli wie? – rzuciła. – I uważa to za „uroczy żart mamy”?

Od tamtej rozmowy zaczęłam zbierać karteczki. Jedną po drugiej. Wkładałam je do koperty. Czekałam, aż się uzbiera cały miesiąc. A potem… jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. Ale wiedziałam, że się nie uśmiechnę.

Mąż mnie nie wspierał

Był dziesiąty grudnia. Dziesięć karteczek, dziesięć ciosów w twarz ładnymi, ale zatrutymi słowami. Dzisiaj przeczytałam: „Mężczyzna, który wraca do ciepłego obiadu i zadbanej żony, nigdy nie szuka szczęścia gdzie indziej”. Zatkało mnie. Akurat dzisiaj, kiedy wracałam z pracy spóźniona, w korkach, z głową pełną niedokończonych projektów i torbą zakupów. Odgrzałam wczorajszy makaron, a Paweł, siadając do stołu, rzucił tylko:

– Nie mogłaś ugotować czegoś wcześniej?

Spojrzałam na niego. Na tego dorosłego chłopa w dresie, który przez cały dzień nie wyściubił nosa z domu, bo „miał wolne”.

– Przepraszam, pan hrabia musiał czekać cztery minuty na jedzenie. Skandal – syknęłam.

– No nie przesadzaj, mówię tylko, że jak się wraca zmęczonym z pracy, to fajnie byłoby zjeść coś ciepłego. Moja mama zawsze...

– No właśnie! Zawsze twoja mama! A może chcesz, żebym była nią? Mam się przebrać za Teresę i cię karmić łyżeczką?

– Joanna, nie dramatyzuj – skrzywił się. – Nie musisz od razu krzyczeć.

Wtedy wstałam. Podeszłam do szafki, wyciągnęłam pudełko. Trzęsły mi się ręce, gdy je otwierałam.

Wiesz, co to jest? – spytałam.

– No… kalendarz? – zmieszał się.

– Wiesz, co jest w środku?

Wysypałam wszystkie karteczki na stół. Jak deszcz oskarżeń. „Dobra żona…”, „Zadbana kobieta…”, „Cierpliwa matka…”.

– Codzienna dawka uwag od twojej mamusi. Pod choinkę, dla mnie. Z miłości. A ty? Co ty na to?

Paweł patrzył na to wszystko w osłupieniu. Milczał. I właśnie to milczenie bolało mnie najbardziej.

Chciałam mu wierzyć

Paweł siedział przy stole, patrzył na rozsypane kartki, jakby próbował zrozumieć, co tu się właściwie wydarzyło.

– Ty myślisz, że ja sobie to wszystko wymyśliłam? – zapytałam lodowatym głosem.

– Ja po prostu... nie wiem, co powiedzieć – odpowiedział cicho. – Nie miałem pojęcia, że mama coś takiego zrobiła.

– Serio? Przychodzi do nas z kalendarzem zrobionym „dla mnie”, a ty ani razu nie zapytałeś, co w nim jest? Ani razu?

– Myślałem, że to… no, że jakieś czekoladki. Skąd miałem wiedzieć?

– Bo jesteś ślepy! Bo nie chcesz wiedzieć! – krzyknęłam. – Ty ją zawsze tłumaczysz. Ona tylko się troszczy, ona tak ma, ona z dobrego serca... Otóż nie, Paweł. Ona mnie nienawidzi. I właśnie włożyła tę nienawiść w dwadzieścia cztery przegródki. A ty nic.

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w jedną z kartek. Chyba tę z tekstem o psie zamiast dziecka. Pomyślałam wtedy, że to już nie ma sensu. Że wszystko, co między nami było, zamieniło się w lawinę milczenia i niedopowiedzeń.

– Muszę się przejść – powiedziałam cicho.

Zabrałam płaszcz i wyszłam. Chciałam oddychać, iść, iść przed siebie. Śnieg padał, mokry i ciężki. Przypomniałam sobie, jak Teresa wręczała mi ten kalendarz. Jej słodki był jej uśmiech. „To z serca, Joasiu”. Zatrzymałam się dopiero pod blokiem. Przez okno widziałam Pawła, jak rozmawia przez telefon. Przystanęłam. Otworzyłam szybę w drzwiach klatki i usłyszałam jego głos.

Mamo, co ty narobiłaś? Ona myśli, że ja też za tym stałem. Że to jakaś nasza wspólna akcja!

Serce mi stanęło. Cicho weszłam na górę, otworzyłam drzwi. Paweł aż się wzdrygnął, gdy mnie zobaczył.

– Joanna…

– Nie kończ. Chcę tylko wiedzieć jedno. Czy ty naprawdę nie miałeś z tym nic wspólnego?

Patrzył na mnie długo. W końcu powiedział:

– Przysięgam.

Chciałam mu wierzyć. Ale nie wiedziałam już, czy potrafię.

Wygarnęłam jej wszystko

Następnego dnia pojechałam do teściowej. Nie zapowiedziałam się. Stałam pod drzwiami z białą kopertą w dłoni – w środku były wszystkie kartki z kalendarza. Otworzyła po kilku sekundach, uśmiechnięta, w jedwabnym szlafroku, z kubkiem herbaty w dłoni.

– Joasia! Co za niespodzianka – zaświergotała. – Wchodź, no już, zdejmij płaszczyk…

– Nie zdejmuję. I nie wejdę. Chcę tylko oddać ci coś, co do ciebie należy.

Wcisnęłam jej kopertę do rąk. Otworzyła ją powoli, z tym swoim teatralnym spokojem. Gdy zobaczyła zawartość, jej uśmiech zamarł. Na moment.

– Ach, to… – odezwała się cicho, jakby z zaskoczeniem. – Myślałam, że docenisz mój wysiłek.

Twój wysiłek? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Ty to nazywasz wysiłkiem? Wbijanie mi szpili codziennie przez dwadzieścia cztery dni?

– Joasiu, ja tylko chciałam cię zainspirować. Pomyślałam, że takie małe sugestie mogą wam pomóc. Tobie i Pawłowi. Bo wiesz… czasem mam wrażenie, że trochę... spoczęłaś na laurach.

Zatkało mnie.

– Ty naprawdę nie masz w sobie nawet grama wstydu. Ani refleksji. Ty myślisz, że to pomocne? To było okrutne, poniżające i obraźliwe.

– Cicho, sąsiedzi słyszą – syknęła, rozejrzała się nerwowo.

– Niech słyszą – odpowiedziałam chłodno. – Może ktoś inny powinien ci w końcu powiedzieć, że przekraczasz wszystkie granice.

– Przesadzasz, Joasiu. Zawsze byłaś przewrażliwiona. Ja tylko chciałam dobrze.

– Nie. Ty chciałaś mieć kontrolę. I myślałaś, że zrobię z siebie grzeczną, pokorną żonusię, żebyś mogła być z siebie dumna. Ale już nie. Teraz to koniec.

Odwróciłam się i odeszłam, zostawiając ją z otwartą kopertą, z oczami pełnymi czegoś, co może nawet było zdziwieniem. Ale przeprosin nie usłyszałam.

Prosił mnie o wybaczenie

Nie odzywaliśmy się do siebie przez cały dzień. Paweł krzątał się po domu, robił kawę, odkurzał, próbował zagaić rozmowę, ale ja byłam nieprzejednana. Wciąż miałam w uszach słowa Teresy. Jej „chciałam dobrze”. Jakby jej chore ambicje i potrzeba kontroli mogły być rozgrzeszeniem. Wieczorem usiadł obok mnie na kanapie. Chwilę milczał, aż w końcu powiedział:

– Rozmawiałem z nią. Powiedziała, że nie chciała cię skrzywdzić.

– Ona nawet nie rozumie, że to było chore, Paweł. Naprawdę nie widzi, co zrobiła.

– Wiem. I przepraszam cię, że nie reagowałem wcześniej. Że pozwoliłem jej wejść z buciorami w nasze życie. Że cię nie broniłem.

– Za każdym razem, kiedy próbowałam ci coś powiedzieć, miałeś gotowe „ona się tylko martwi”.

– Bo tak mnie wychowała. Zawsze była wszędzie. Decydowała o wszystkim, mówiła, co dobre. I... ja się tego nigdy nie oduczyłem.

– Ale teraz masz żonę, która powinna być na pierwszym miejscu.

Patrzył na mnie, ze skruchą, z napięciem.

– Joanna… Ja cię kocham. I chcę to naprawić. Wiem, że zawiodłem. Ale jeśli pozwolisz… Chciałbym, żebyśmy poszli razem na terapię. Żeby ktoś pomógł nam to wszystko poskładać.

Pokręciłam głową. Nie ze złości, tylko z bezsilności.

– Nie wiem, Paweł. Naprawdę nie wiem, czy mi jeszcze zależy na naprawianiu czegoś, co może wcale nie działało od samego początku.

– Proszę. Daj mi szansę. Jedną.

Spojrzałam na niego. Był rozbity. I chyba pierwszy raz od dawna naprawdę tak bardzo obecny. Ale to już nie wystarczało, żeby coś we mnie zadrżało. Milczałam.

Joanna, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama