Reklama

Kiedy zmarł mój teść, wszyscy wokół spodziewali się łez, czerni i rozpaczy. Przez chwilę rzeczywiście było cicho, nawet bardzo cicho – jakby czas zatrzymał się w miejscu, a dom przesiąkł smutkiem. Ale ten stan nie trwał długo. Moja teściowa zachowywała się, jakby zrzuciła z siebie jakiś ciężar. Oczywiście nie mówiła tego głośno, ale dało się to wyczytać z jej zachowania, spojrzeń, uśmiechów. Najbardziej zdziwiło mnie, że ledwo miesiąc po pogrzebie zaczęła... kwitnąć. Nie przypominała wdowy, bardziej kobietę, która dopiero zaczęła żyć. A ja patrzyłam na to z rosnącym niepokojem.

Spodziewaliśmy się rozpaczy

– Mamo, może ty się położysz? – zapytałam ostrożnie, gdy po pogrzebie goście się rozeszli, a ona wciąż siedziała w salonie z kieliszkiem wina w ręce.

– Jeszcze chwilkę – odpowiedziała cicho, ale nie wyglądała na zmęczoną. Raczej... zrelaksowaną? Może i to była tylko moja wyobraźnia, ale po raz pierwszy od dawna miała na twarzy coś na kształt spokoju.

Wpatrywałam się w nią, próbując odczytać, co dzieje się w jej głowie. Teściową znałam od ośmiu lat, odkąd zostałam żoną jej jedynego syna. Była kobietą surową, zawsze starannie uczesaną, w stonowanych garsonkach, bez odrobiny luzu. Mówiła mało, oceniała wszystko spojrzeniem i potrafiła jednym słowem podciąć komuś skrzydła. Zwłaszcza moje. A teraz? Siedziała w dresie, z rozwianym kokiem, i wyglądała jak ktoś, kto wrócił z tygodniowego urlopu.

– A może kieliszek też dla ciebie? – rzuciła zaskakująco ciepłym tonem i bez czekania nalała drugie wino. Podała mi je, patrząc w oczy. – Wiesz, Zdzisiek zawsze mówił, że ja się do niczego nie nadaję bez niego. Może teraz wreszcie zobaczę, co naprawdę potrafię – dodała, jakby to była zwykła rozmowa o planach na wiosnę.

Otworzyłam usta, ale nie wiedziałam, co powiedzieć. Jej słowa wpadły między nas jak kamień do studni. Coś się zaczynało. Ale nie wiedziałam jeszcze, co. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że Basia być może nie żegna męża... tylko żegna stare życie.

Czarne ciuchy poszły w kąt

Tydzień po pogrzebie odwiedziłam teściową, żeby zaproponować pomoc. Spodziewałam się zastać ją przy kuchennym stole, może z książeczką do nabożeństwa, na pewno w pogrzebowym nastroju. Ale zastałam ją... przy otwartej szafie.

– O, kochanie, akurat! Pomóż mi – powiedziała z entuzjazmem. – Robię porządki.

Na łóżku piętrzyły się czarne sukienki, garsonki, apaszki. Wszystko to, co kojarzyło mi się z teściową przez ostatnie dwadzieścia lat. Surowość, kontrola, tradycja. A ona właśnie pakowała to do worków.

– Oddam to. Komuś się przyda bardziej niż mnie – powiedziała, zauważając moje zdziwienie. – Nie chcę chodzić po domu jak czarna chmura. To by było nie fair wobec życia.

– Ale... to dopiero tydzień – wydukałam.

– I co z tego? Myślisz, że jak będę siedzieć w czerni przez rok, to Zdzisiek wróci? – spojrzała na mnie bez gniewu, ale z siłą, której się po niej nie spodziewałam. – Wystarczy, że przez czterdzieści lat czułam się czarna w środku.

Milczałam. Pierwszy raz słyszałam, żeby mówiła o swoim małżeństwie tak... otwarcie. Zawsze byli tą „porządną parą” – nigdy publicznie się nie kłócili, ale też nigdy się nie śmiali. Przynajmniej nie razem. Teściowa wróciła do szafy, wyciągnęła czerwony sweter.

– Tego mi brakowało. Koloru – powiedziała. – I powietrza.

Poczułam, jak ciarki przebiegają mi po plecach. Coś się zmieniało. I miałam nieodparte wrażenie, że to dopiero początek.

Po prostu ruszyła w miasto

Był środek tygodnia, późne popołudnie, gdy zobaczyłam teściową na mieście. Poznałam ją dopiero za drugim spojrzeniem. Szła w obcisłych dżinsach, z rozwianymi włosami, w czerwonym płaszczu i szpilkach. W ręku trzymała papierową torbę, z której wystawała butelka różowego wina.

Zatkało mnie. Zanim zdążyłam podejść, wsiadła do auta – małego, błyszczącego Fiata, który na pewno nie należał do świętej pamięci Zdziśka, bo on przez lata jeździł tylko szarymi kombi. Teściowa ... prowadziła go sama. Sama! Zawsze twierdziła, że nie umie jeździć i że kobieta za kierownicą to proszenie się o kłopoty. A teraz mknęła przez osiedle jakby od zawsze to robiła.

Tego samego wieczoru zadzwoniła do mojego męża.

– Pawełku, wpadniesz w piątek? Robię wieczór saunowy, będzie winko, przekąski. Tylko dla dorosłych, żadnych dzieci, proszę.

Paweł spojrzał na mnie bezradnie. Wiedział, że ja nie znoszę sauny, a on nie cierpi win. Ale nie chcieliśmy odmawiać. W piątek zastaliśmy salon zamieniony w strefę relaksu. Świece, muzyka lounge, kieliszki do prosecco i nowa koleżanka teściowej – Jolka, energiczna kosmetolożka „od paznokci i ujędrniania twarzy”.

– No to dziewczyny do sauny, a panowie? Możecie iść się ponudzić w kuchni – zaśmiała się Basia, z kieliszkiem w ręce.

To nie była już ta sama kobieta, która jeszcze miesiąc temu siedziała z różańcem przy łóżku chorego męża. Patrzyłam na nią i nie mogłam się nadziwić. Ona naprawdę wyglądała, jakby właśnie się urodziła.

Całkiem inna kobieta

– Co ty z sobą zrobiłaś? – wypaliła Ela, siostra mojego męża, gdy któregoś dnia zobaczyła Basię w galerii handlowej. Miała na sobie dopasowaną sukienkę w groszki, delikatny makijaż i fryzurę jak z katalogu.

Wreszcie mam czas, żeby być sobą – odpowiedziała lekko. – Bez gotowania dla dwóch osób, bez ścierki w ręce. Bez wiecznego „Zdzisiu, a może zupkę?” – dodała z przekąsem, odgarniając kosmyk włosów.

Nie mówiła tego z żalem. Nie było w niej cienia żałoby. Raczej duma. I coś jeszcze. Ulga? Zaczęła chodzić na jogę. Do kosmetyczki. Kupiła karnet do fitness klubu. Nawet zaczęła spotykać się z kobietami, które do tej pory wyśmiewała – takimi z paznokciami na migdał, które mówią o „czasie dla siebie” i noszą termosy z matchą.

Pewnego dnia podczas rodzinnego obiadu, teściowa pokazała się w długiej, lnianej sukience i zapachniała perfumami, które przypominały woń wakacji w Toskanii. Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu. Mój mąż tylko raz spytał:

– Mamo, dobrze się czujesz?

– Wyśmienicie – odparła promiennie. – A wy?

Zamrugałam. Bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Miało mnie to cieszyć – jej siła, jej energia. A jednak coś zgrzytało. Przecież ta przemiana zaczęła się tak nagle, bez chwili zawahania. Jakby jego śmierć... była tylko pretekstem. A może naprawdę była? Może w środku Basia przez lata czekała tylko na to, aż będzie mogła wreszcie przestać być żoną Zdziśka. I po prostu być sobą.

Nie poznaję własnej teściowej

– Widziałam twoją teściową w barze na Starówce – zagadnęła mnie koleżanka z pracy męża. – Z jakimś facetem. Tańczyli. Wyglądała fantastycznie!

Prawie się zakrztusiłam kawą.

– Moja... teściowa?

– No tak, wysoka, elegancka, krótko ścięte włosy, sukienka w kwiaty. Na oko pięćdziesiątka, ale z klasą.

Zamrugałam. teściowa w barze? Z mężczyzną? Przecież przez większość życia unikała takich miejsc, twierdząc, że to „hałasy dla ludzi bez umiaru”. Kiedy zapytałam ją o to kilka dni później, tylko się zaśmiała.

– No coś ty, Magda. Życie jest jedno. Jak nie teraz, to kiedy?

Ale... to nie za szybko?

– Dla kogo? Dla mnie czy dla was?

Nie odpowiedziałam. Bo właściwie nie wiedziałam. Czy to była złość? Czy po prostu zazdrość, że ona potrafi tak... przeskoczyć na drugą stronę życia bez zatrzymania się po drodze? Na urodziny kupiła sobie weekend w spa i wysłała nam MMS z sauny, z kieliszkiem prosecco.

– Przysięgam, jeśli przyślesz mi jeszcze jedno takie zdjęcie, to umrę z zażenowania – napisałam do Pawła.

– A ja nie. Ja się cieszę, że ona tak wygląda – odpisał zaskakująco poważnie.

Tylko że nie wyglądała już jak ona. Była nową wersją siebie. Kobietą, którą nigdy wcześniej nie pozwoliła sobie być. A może którą ukrywała przed całym światem – w cieniu teścia, w szarych garsonkach, w cichym salonie pachnącym rosołem i porządkiem. Basia przestała być wdową. Stała się... nie do poznania.

Czego nie chce pamiętać?

W marcu, dokładnie rok po śmierci teścia, zorganizowaliśmy wspólny obiad rodzinny. Chcieliśmy uczcić jego pamięć. Basia przyniosła sernik pistacjowy, butelkę włoskiego wina i bukiet tulipanów. Wpadła jak burza – uśmiechnięta, opalona, pachnąca perfumami z luksusowej półki.

– Zdzisiek zawsze lubił pistacje – powiedziała lekko, jakby to było wspomnienie z dzieciństwa, nie z małżeństwa trwającego cztery dekady.

Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć. Paweł spojrzał na mnie, ja na niego. A potem na jego matkę, która – jakby nigdy nic – nalała sobie wina i zaczęła opowiadać o nowym kursie tańca. Wieczorem, kiedy wszyscy już się rozeszli, zostałam jeszcze, żeby pozbierać talerze. Zastałam ją w kuchni, zdejmującą kolczyki.

– Wiesz – zaczęła cicho, nie patrząc na mnie – przez trzydzieści osiem lat budziłam się obok człowieka, którego kochałam tylko przez pierwsze trzy. A potem... potem był obowiązek.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

Nie chciałam tak żyć. Ale nie wiedziałam, że można inaczej.

– A teraz wiesz?

Skinęła głową.

– Teraz wiem, że nie mam czasu na żałobę za kimś, kogo już dawno pożegnałam w środku. Żałoba... to byłaby hipokryzja. Ja nie płaczę za Zdziśkiem. Ja płaczę za sobą sprzed lat. I próbuję ją odnaleźć, zanim będzie za późno.

Wyszłam z kuchni z mokrymi oczami. Może to wszystko miało sens. Może czasem, żeby znów zacząć żyć, trzeba umrzeć w cudzym cieniu.

Magda, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama