Reklama

Nie sądziłam, że jedno wielkanocne śniadanie może wywrócić życie rodzinne do góry nogami. A jednak – wystarczyło kilka telefonów, których nie odebrałam, parę założeń, które ktoś sobie poczynił bez konsultacji, i oto miałam na głowie rodzinny kryzys. Z pozoru niewinne święta zbliżały się wielkimi krokami, ale zamiast zapachu mazurka i białej kiełbasy, w naszym domu unosił się duch niezgody. Teściowa postanowiła zorganizować Wielkanoc dla wszystkich, nie pytając nikogo o zdanie. Tylko że ja nie mam zamiaru dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie jest. I ja też mam swoje granice.

Reklama

Plan bez pytania

– Kochanie, mama dzwoniła. Mówi, że mamy być u niej na dziewiątą rano w niedzielę – rzucił Michał, od niechcenia zerkając znad telefonu. – Wielkanocne śniadanie jak zwykle, zresztą wiesz.

– Co?! – poderwałam się z krzesła jak oparzona. – Jakie „mamy być”? My coś w ogóle ustalaliśmy?

– No… nie. Ale przecież zawsze jeździmy do niej na święta – odpowiedział, jakby to wszystko było oczywiste.

– Zawsze? – prychnęłam. – Michał, byliśmy u twojej mamy przez ostatnie trzy lata. Moja mama już nawet nie pyta, czy przyjedziemy, bo wie, że teściowa i tak nas „zaklepie” wcześniej. A ty się nawet nie zapytasz, czy ja tego chcę.

Widziałam, jak Michał się napina. Już wiedział, że nie przejdzie to tak łatwo.

– Dobra, pogadam z mamą, może coś da się zrobić – próbował łagodzić sytuację.

– Nie o to chodzi! Nie chcę, żebyś teraz dzwonił do niej jak uczeń do nauczycielki z pytaniem, czy możemy mieć inną lekcję. Chodzi o sam fakt! Czemu nikt nie zapyta mnie, co ja chcę robić w święta?! – głos mi drżał, bo poczułam się kompletnie pominięta.

– Bo... mama tak zaplanowała. Wiesz, ona się już przygotowuje, kupiła białą kiełbasę, babki piecze...

– Super, niech piecze. Ale ja nie jestem jej pracownikiem do przeganiania na święta według grafiku. Nie pozwolę, żeby decydowała za mnie, z kim jem jajko na twardo.

Wyszedł z kuchni bez słowa. A ja zostałam przy blacie, z pulsującym gniewem i świadomością, że to dopiero początek.

Nieoczekiwana wizyta teściowej

W piątkowy wieczór, kiedy jeszcze starałam się zebrać myśli po tamtej rozmowie, usłyszałam dźwięk domofonu. Zdziwiło mnie to, bo nikogo się nie spodziewaliśmy.

– To ja, mama– oznajmił znajomy głos.

Zamarłam. Michał podszedł do drzwi i otworzył je niemal automatycznie. Jego matka weszła jak burza, z siatkami pełnymi jedzenia i uśmiechem, który zwykle zwiastował jakieś natrętne „niespodzianki”.

– Cześć, kochani! – rzuciła wesoło. – Pomyślałam, że przywiozę wam trochę pasztetu i białej kiełbasy. No i pogadamy, bo wiem, że ostatnio jakieś nieporozumienie było.

Spojrzałam na Michała, który nagle bardzo zainteresował się ustawianiem słoiczków na półce.

– Zosiu, kochana, nie wiem, o co chodzi z tą waszą „niechęcią”, ale przecież to tylko śniadanie. Tradycja. Rodzina. No nie możecie się obrażać o to, że ja coś zaplanowałam. Ty przecież i tak nie lubisz gotować – dodała z uśmiechem, który miał być żartobliwy, ale był zwyczajnie złośliwy.

– A może właśnie chciałam zrobić w tym roku coś sama? Może zaprosiłam moją mamę i siostrę? – powiedziałam spokojnie, choć czułam, jak w środku mnie gotuje.

Ale przecież zawsze śniadanie było u mnie! Jakbyście zobaczyli, ile już zrobiłam! Już nawet miejsce przy stole dla twojej mamy szykowałam, tak? No widzisz, wszystko się da pogodzić.

Poczułam się, jakby mnie zaproszono na własne urodziny z gotową listą gości.

Nikt mnie nie zapytał, mamo – rzucił nagle Michał cicho. – A to jednak nasze święta, nie tylko twoje.

Teściowa zamilkła. Ale było widać, że nie zamierza odpuścić.

Zajączek niezgody

W sobotę rano obudziłam się wcześniej niż zwykle. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, bo w głowie wciąż kotłowały mi się myśli. Czy naprawdę powinnam aż tak walczyć o to jedno śniadanie? Ale z drugiej strony – jeśli teraz ustąpię, to kiedy w końcu postawię granicę? W kuchni krzątałam się już przy pieczeniu babki, kiedy Michał zaspanym głosem zapytał:

– Robisz ciasto? To jednak jedziemy do mamy?

Odwróciłam się powoli, wciąż trzymając drewnianą łyżkę.

– Nie. Robię babkę, bo przyjeżdża moja mama. I moja siostra z dziećmi. Zaprosiłam ich. Chcę raz zrobić coś u siebie.

Michał przetarł twarz dłonią i westchnął ciężko.

– No to będzie niezły bajzel. Mama się obrazi. Wiesz, że ona to wszystko traktuje śmiertelnie poważnie.

– A ja nie? Myślisz, że mi łatwo jest sprzeciwić się tobie, jej, całej tej wielkanocnej machinie? Ale jestem zmęczona udawaniem, że wszystko mi pasuje. Nie pasuje.

Nie odpowiedział. Wyszedł z kuchni i poszedł pod prysznic, a ja zaczęłam ucierać masę na sernik, próbując nie myśleć o tym, jak to wszystko może się skończyć. Koło południa zadzwonił dzwonek do drzwi. Stała tam teściowa. Ubrana odświętnie, z zawiniętym w folię zającem z czekolady i uśmiechem, który nie zapowiadał nic dobrego.

– Przyszłam porozmawiać – powiedziała, wchodząc do środka jak do siebie. – I przynieść prezent dla wnuczki. W końcu to też moje święta, prawda?

Odpowiedź przyszła mi szybciej, niż się spodziewałam:

– To może właśnie w tym problem. Że wszystko jest „twoje”.

Zimne jajka, gorące emocje

Niedzielny poranek zaczął się w ciszy. Wszyscy unikali spojrzeń, nawet córka, która zwykle od rana biegała po domu z pisankami. Teściowa została na noc – „żeby pomóc przy stole”, jak to ujęła – a tak naprawdę, by mieć oko na wszystko i wszystkich.

– Michał, podasz mi talerze? – zapytałam łagodnie, próbując zachować pozory normalności.

– Jasne – odpowiedział bez przekonania, wstając powoli od stołu.

W tym samym czasie teściowa krzątała się przy stole jak generał na polu bitwy, poprawiając serwetki i przestawiając naczynia o centymetry. Nagle chwyciła miseczkę z jajkami i teatralnie westchnęła.

– Ojej, Zosiu, jajka zimne. Trzeba było je wyjąć wcześniej, przecież to oczywiste.

Zacisnęłam usta.

– Wiesz, mamo, niektórzy uważają, że życie nie kończy się na temperaturze jajka – rzuciłam.

– Ale to Wielkanoc, Zosiu. Jajka powinny być idealne – odparła słodko.

– Idealna Wielkanoc nie polega na tym, że wszystko jest jak z katalogu. Polega na tym, że nikt nie czuje się zdominowany – dodałam, patrząc jej prosto w oczy.

Teściowa uniosła brwi, ale nie odpowiedziała. Właśnie wtedy zadzwonił dzwonek. Moja mama i siostra weszły do środka z uśmiechami, a dzieci od razu rzuciły się do pisanek.

– Ale ładnie! – zawołała moja mama, całując mnie w policzek. – Tylko czegoś tu brakuje…

– Czego?

– Spokoju, dziecko. Ale może przyjdzie z czasem.

Spojrzałam na Michała. Kiwnął głową i, pierwszy raz od dni, uśmiechnął się lekko.

– No to… smacznego – powiedział. – I oby było normalnie.

Czy kiedyś będzie normalnie?

Po śniadaniu wszyscy się rozeszli – dzieci do zabawek, moja mama z siostrą do rozmów przy kawie, a teściowa... po prostu zniknęła z salonu. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, gdzie się podziała. Znalazłam ją dopiero w naszej sypialni, siedzącą na łóżku, z torebką na kolanach.

– Wychodzisz? – zapytałam zaskoczona.

– Tak. Wrócę wieczorem po rzeczy. Zostawiłam parę słoików w lodówce – powiedziała chłodno.

– Mamo... – zaczęłam, ale zaraz przerwała mi ruchem ręki.

– Zosiu, ja wiem, że cię denerwuję. Może nawet narzucam się za bardzo. Ale ja przez trzydzieści lat organizowałam święta. Dla rodziny. I myślałam, że to będzie tak zawsze.

Usiadłam obok niej. To był jeden z tych rzadkich momentów, gdy pozwalała sobie na odrobinę szczerości.

– Ale teraz to moja rodzina. I ja chcę też tworzyć tradycje. Po swojemu. Może nie idealne, może z zimnymi jajkami, ale nasze – powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie długo.

– Michał był moim dzieckiem. Teraz jest twoim mężem. Czasem trudno mi o tym pamiętać – uśmiechnęła się blado.

Nie mówiłyśmy więcej. Wstała i wyszła. Po południu dostałam SMS-a:

Dziękuję za śniadanie. Było smacznie. I… pouczająco. Mama.

Wieczorem wróciła. Bez słowa rozpakowała swoje rzeczy. Następnego dnia rano zastałam na stole koszyczek z napisem: „Na przyszły rok – wasza kolej. Ale mogę pomóc. Jeśli zaprosicie.

Uśmiechnęłam się. Może nie będzie łatwo. Ale będzie inaczej.

Nie chce kłócić się w święta

Nie wiem, czy ta Wielkanoc była piękna. Nie było wielkiej harmonii, nikt nie śpiewał pieśni przy stole, dzieci co chwilę kłóciły się o cukrowego baranka, a Michał i ja prawie się do siebie nie odzywaliśmy przez połowę dnia. Ale wiem jedno – była prawdziwa. Była nasza. Kiedy po śniadaniu sprzątałam talerze, moja mama podeszła do mnie i szepnęła:

– Dobrze zrobiłaś, że się nie ugięłaś. Czasem trzeba tupnąć nogą. Inaczej przeżyjesz całe życie według cudzych scenariuszy.

Zrozumiałam wtedy, że nie chodziło tylko o te konkretne święta. Chodziło o coś większego. O prawo do decydowania o własnym życiu, o relacje, w których każdy ma głos. O przestrzeń, w której nie jestem tylko czyjąś synową, żoną, mamą. Jestem sobą.

Michał długo nie poruszał tego tematu. Dopiero w poniedziałek wieczorem, gdy zmywał naczynia, rzucił:

– Wiesz… chyba nie wiedziałem, że to dla ciebie aż tak ważne.

– Bo nigdy nie musiałeś o to pytać – odpowiedziałam, siadając przy stole.

Usiadł obok i objął mnie ramieniem.

– Przepraszam. Następnym razem zapytam.

Nie obiecywał cudów. Ale może właśnie na tym polega dojrzewanie do bycia razem – na przyznaniu, że nie wszystko zawsze jest oczywiste. Nie wiem, jak będą wyglądały nasze kolejne święta. Może znowu będzie nieporozumienie, może ktoś się obrazi, a może wszystko pójdzie gładko. Ale jedno wiem na pewno – już nigdy nie pozwolę nikomu decydować za mnie, z kim jem jajko na twardo.

Zosia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama