Reklama

Byłam świeżo po przeprowadzce do naszego wymarzonego domu na obrzeżach miasta. Taki z ogródkiem, tarasem, miejscem na grilla i – o czym marzyłam od zawsze – z rabatą pełną tulipanów. Paweł, mój mąż, spełnił moje marzenie szybciej, niż się spodziewałam. Nie minął nawet rok od ślubu, a już rozpakowywaliśmy kartony w naszym pierwszym wspólnym miejscu, z dala od szarego bloku, sąsiadów za ścianą i wiecznie zatkanego zsypu. Ale to nie dom był dla mnie największym wyzwaniem. To był ogród.

To było wyzwanie

Nagle miałam do zagospodarowania sporo ziemi, z której przez całe lato miały wyrastać cuda. Przynajmniej w teorii. W praktyce – klęczałam z łopatką w ręku, brudna po łokcie, przekopując grunt, który bardziej przypominał glinę niż żyzną ziemię. Ale nie chciałam się poddawać. Przeglądałam internet, podziwiając zdjęcia idealnych rabatek, i mówiłam sobie: „Też tak będziesz miała, Kasia. Na wiosnę zakwitnie wszystko, jak w bajce.”

I wtedy wtrąciła się teściowa. Janina – kobieta z charakterem, spojrzeniem, które potrafi zmrozić, i tonem głosu, który nawet zwykłe „dzień dobry” zamienia w ukrytą krytykę. Nasza relacja? Powiedzmy, że grałyśmy w grzecznościowego ping-ponga. Uprzejmości odbijałyśmy sobie z uśmiechami, ale każda wiedziała, że wystarczy jedna źle rzucona piłka, żeby rozegrała się wojna.

Paweł oczywiście uważał, że przesadzam.

Zadzwoń do mamy, ona się zna na roślinach – rzucił kiedyś, widząc moje męki z sadzeniem cebulek. – Mama ci pomoże, posadziła już setki tulipanów.

– Wolę sobie sama poradzić – odpowiedziałam, dusząc w sobie irytację.

Nie chciałam jej tutaj. Nie chciałam, żeby kolejny raz udowadniała, że wie lepiej. Że wszystko robiłam źle. Że jestem tylko dziewczynką z miasta, która nie odróżnia chwastu od byliny. Ale los – a raczej Janina – miała inne plany. I pewnego dnia po prostu stanęła na mojej rabacie.

Musiała się wymądrzać

– A cóż to za artystyczna rabatka? Jak na cmentarzu! – usłyszałam zza pleców ten znajomy ton, zanim jeszcze zdążyłam się odwrócić.

Zamarłam w pół ruchu, z łopatką wbitym w ziemię i cebulką tulipana w ręku. Wiatr smagnął mnie po karku. Październik był w tym roku chłodny, ale słoneczny. Idealny na sadzenie, idealny na... niezapowiedzianą wizytę teściowej, jak się okazało.

– Dzień dobry – uśmiechnęłam się przez zaciśnięte zęby. – Postanowiłam spróbować swoich sił w ogrodnictwie.

– Widzę – westchnęła z teatralnym smutkiem, rozglądając się dookoła. – Cebulki porozrzucane, żadnej symetrii. Jakbyś garścią rzucała i gdzie spadły, tam sadziła.

– Każdy zaczyna jakoś, prawda? – odparłam, prostując się i otrzepując ręce z ziemi.

– Ja to bym ci cebulki posadziła w wytłoczce po jajkach. Równo jak w wojsku. I nie trzeba się domyślać, co gdzie wyrośnie.

Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć, co sądzę o tym ekologicznym patencie, ale powstrzymałam się. Paweł wyszedł akurat na taras z kubkiem kawy.

– O, mamo! Co za miła niespodzianka! – zawołał z uśmiechem, jakby nie widział jej tydzień temu.

Teściowa spojrzała na mnie, potem na niego, i ruszyła w jego stronę, rzucając przez ramię:

– Zostawiłam w bagażniku kilka wytłoczek. Przyniosę ci, Kasiu. Zobaczysz, jaka to wygoda.

Stałam z tą jedną cebulką w dłoni, patrząc, jak Paweł całuje ją w policzek, a ona uśmiecha się z satysfakcją. I wiedziałam już, że przegrałam dzisiejszy dzień.

Zrobiłam to niechętnie

Dwa dni później pod drzwiami znalazłam reklamówkę. W środku – sześć tekturowych wytłoczek po jajkach i karteczka z podpisem: „Powodzenia! – Janina”.

Westchnęłam. Serio? Myślałam, że to tylko pogadanka, a nie akcja z logistyką. Schowałam torbę do komórki i zamierzałam o niej zapomnieć. Ale wieczorem, kiedy Paweł zapytał, czy patent działa, tylko wzruszyłam ramionami.

– Nie rozpakowałam nawet.

– Spróbuj, no. Mama się zna. Chce dobrze – rzucił, nieświadom, że tym jednym zdaniem podniósł mi ciśnienie.

„Mama się zna.” No pewnie. A ja co? Idiotka?

Nazajutrz wyjęłam wytłoczki z niechęcią. Jeszcze mi brakowało, żeby sąsiedzi się śmiali. Ale dla świętego spokoju – ułożyłam je wzdłuż płotu, cebulki wsadziłam w równe zagłębienia. Przykryłam ziemią, starając się nie przeklinać na głos.

Po wszystkim zadzwoniłam do Weroniki, mojej przyjaciółki.

– Sadzenie w wytłoczkach – wycedziłam. – Jakbyś chciała ekosposób, polecam.

– Z teściową się znowu boksujesz?

– Nie boksuję. Kapituluję. Z uśmiechem. I grzebieniem zaciśniętym w kieszeni.

Weronika zaśmiała się.

– Zrób zdjęcie na pamiątkę. Jak zakwitnie, oprawisz w ramkę.

Zakończyłam rozmowę z ulgą, ale długo siedziałam jeszcze na tarasie, patrząc na swoją rabatę. I nie wiedziałam, czy bardziej mnie wkurza to, że zrobiłam, jak Janina chciała, czy że... może miała rację.

Różnice było widać od razu

Zima przyszła szybko. A potem równie szybko sobie poszła. W kwietniu zrobiło się tak ciepło, że Paweł wyniósł leżaki z garażu i zaproponował kawę na tarasie. Zgodziłam się – z czystej ciekawości. Bo choć starałam się o tej rabacie nie myśleć, to coś mnie ciągnęło do ogrodu. Taki niepokój w brzuchu – jak przed egzaminem, na który nie do końca się przygotowałaś, ale i tak chcesz zobaczyć wynik. Z kubkiem w ręku zeszłam po schodkach. I stanęłam jak wryta.

Tulipany wychylały się z ziemi równo, jakby je ktoś linijką mierzył. Z jednej strony – czysta geometria. Z drugiej – chaos. Cebulki sadzone „po mojemu” wyglądały, jakby każda miała swój plan.

– No, proszę... – wymruczał Paweł, stając obok mnie. – Te z lewej – te w wytłoczkach, prawda?

– Nie pamiętam – odparłam szybko.

– Pamiętasz.

Milczałam. Bo owszem, pamiętałam doskonale. I czułam, jak zalewa mnie fala... No właśnie, czego? Złości? Upokorzenia? Podziwu?

– To przypadek – burknęłam.

Paweł się zaśmiał.

– Nie wiedziałem, że przypadek ma imię mojej mamy.

Zirytowana wróciłam do kuchni. Ale przez okno dalej patrzyłam na ten równiutki rządek. I nagle nie wiedziałam, czy bardziej mnie boli, że wyszło pięknie... czy że nie mogę powiedzieć, że to moja zasługa.

Dobrze nam się rozmawiało

– No proszę, jednak posadziłaś – powiedziała Janina, gdy tylko wysiadła z auta i spojrzała na rabatę.

Nie musiała niczego dodawać. Ten jej uśmieszek robił całą robotę.

Paweł zniknął w garażu pod pretekstem sprawdzenia czegoś przy kosiarce. A ja? Ja zaprosiłam ją na herbatę. Bo co miałam zrobić – zignorować triumfalny wjazd teściowej?

Siedziałyśmy przy kuchennym stole. Ja z kubkiem w dłoniach, ona z miną zawodowej ogrodniczki.

– Mówiłam, że będzie równo – stwierdziła, mieszając herbatę jakby z wyższością.

– Mhm – przytaknęłam, nie patrząc na nią.

– Nie musisz dziękować. Sama satysfakcja wystarczy.

Spojrzałam na nią kątem oka. I wtedy pierwszy raz zobaczyłam coś, czego wcześniej nie dostrzegałam – drobną zmarszczkę przy ustach, którą mogłam pomylić z uśmiechem. Albo troską.

– Dziękuję – powiedziałam cicho.

– Proszę bardzo – odparła, a w jej głosie zabrzmiało coś... miękkiego?

Potem jeszcze rozmawiałyśmy o kompoście, o szkodnikach i o tym, że najlepiej kupować cebulki we wrześniu, a nie w promocji w lutym. Nie było już uszczypliwości, tylko trochę ironii. Ale tej lżejszej, z rodzaju, którą rzuca się do kogoś, z kim da się już normalnie siedzieć przy stole.

Wychodząc, Janina spojrzała na rabatę po raz ostatni.

– Widzisz, Kasiu – mruknęła. – Ty też jesteś mądrzejsza, niż wyglądasz.

– Dziękuję… chyba – odpowiedziałam, śmiejąc się z lekkim opóźnieniem.

I wtedy dotarło do mnie, że coś między nami drgnęło.

Mamy wspólne hobby

Codziennie wychodziłam do ogrodu, patrząc, jak tulipany rosną. Te po lewej – idealne. Te po prawej – moje. Z początku próbowałam udawać, że nie widzę różnicy. Ale widziałam. Wszyscy widzieli. Któregoś dnia Paweł przyniósł mi kawę na taras.

– Wiesz, mama opowiadała w pracy o twojej rabacie – powiedział, siadając obok. – Że to ty sadziłaś. I że jesteś uparta, ale jak już coś robisz, to porządnie.

Zerknęłam na niego z niedowierzaniem.

– Tak powiedziała?

– No. Po swojemu, ale tak.

I jakoś mnie to rozbroiło. Ta cała Janina, która przez lata wszystko wiedziała lepiej, teraz nagle mówiła, że „Kasia się zna”? Może nie wprost, może między wierszami, ale... mówiła.

Zadzwoniłam do niej tydzień później.

– Janina? Gdzie kupujesz rośliny?

– Oho – zaśmiała się. – Ktoś się jednak wciągnął.

– Nie, po prostu... te z marketu mi nie rosną – rzuciłam z udawaną obojętnością.

– To chodź ze mną w piątek na giełdę ogrodniczą. Pokażę ci, co warto brać, a czego nie ruszać nawet kijem.

I poszłyśmy. Po raz pierwszy. I nie ostatni. Nie rozmawiałyśmy o uczuciach, o wielkich sprawach. Ale coś się między nami uspokoiło. Zostawiłyśmy za sobą te wszystkie przytyki, sarkazmy. Po prostu się polubiłyśmy.

Katarzyna, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama