„Teściowa zdradziła mi domowy sposób na wyczyszczenie nagrobka. W tym roku nie będę już świecić oczami przed rodziną”
„Zaczęłam szorować. Ruchy powtarzały się mechanicznie, jakby ręce same wiedziały, co robić. Ocet szczypał w palce, ale to dobrze – miał boleć. Zapach był ostry, drażnił oczy. Obok przeszła starsza kobieta z wiązanką”.

- Redakcja
Grób moich rodziców to nie tylko miejsce spoczynku. To ołtarz mojej winy. Pokutuję tu co roku, jak zawsze w październiku, przed Wszystkimi Świętymi. To nie jest zwykłe porządkowanie — to mój prywatny rachunek sumienia. I on nigdy się nie zgadza.
Miałam wyrzuty sumienia
Zawsze zabieram ze sobą wiadro, szczotkę o sztywnym włosiu, rękawice ogrodowe, butelkę octu, płyn do mycia nagrobków i ściereczki z mikrofibry. Do tego kilkanaście zniczy różnych wysokości i kompozycję z chryzantem: białe i herbaciane, jak mama lubiła. Chociaż nie jestem pewna, czy w ogóle lubiła. Tylu rzeczy o niej nie wiem.
Kiedy rozkładam to wszystko przy płycie, zaczynam od środka i pracuję na zewnątrz. Szoruję krawędzie liter, potem całą powierzchnię. Ręce bolą po dziesięciu minutach. Pot spływa po karku, plecy protestują, ale nie przestaję. Bo jak przestanę, to może wszystko wróci. Ale nie robię tego dla tych, co przechodzą. Robię to dla nich. Dla siebie.
Myśli kołują w głowie jak spłoszone ptaki: że nie zdążyłam, że zawsze byłam zajęta, a gdy mama dzwoniła, mówiłam „mamo, potem”. Z ojcem w ogóle się nie dogadywałam.
– O której wyjeżdżasz? – zapytał Michał, stojąc przy ekspresie i mieszając kawę z mlekiem.
– Za godzinę – odpowiedziałam, nie patrząc na niego. W kuchni panował poranny półmrok, światło nad blatem dawało tylko złudzenie ciepła. Wszystko we mnie było już wtedy sztywne, jakby wewnętrzne napięcie unieruchomiło nawet powieki.
Chciał mi pomóc
– A może w tym roku pojedziemy razem? Pomogę ci posprzątać. Ty się zawsze tak urobisz po łokcie.
– Nie trzeba – w moim głosie było więcej ostrości, niż planowałam. – Jak ty to posprzątasz, to zaraz będziesz mówił, że wystarczy przetrzeć raz szmatką. A to nie wystarczy.
– Dorota… – westchnął. – Nikt nie patrzy tak dokładnie. Ludzie zapalą znicz, rzucą okiem i pójdą dalej. To nie jest wystawa.
– Wiem, Michał, co to jest. Nie musisz mi tłumaczyć.
Usiadłam przy stole i zaczęłam wkładać do torby kolejne rzeczy: ręczniki papierowe, butelkę płynu, kolejne rękawice, zapasowe zapałki. Wszystko miało swoje miejsce. Gdy czegoś brakowało, cały plan dnia się rozjeżdżał. A na cmentarzu nie ma miejsca na improwizację. Tam wszystko musi być przygotowane, kontrolowane, idealne.
– Mamo, mogę z tobą pojechać? – zapytała Ola, wchodząc do kuchni z telefonem w ręku.
To była tradycja
Spojrzałam na nią, na jej młodą twarz i tę energię, której już od dawna mi brakowało. I choć powinnam się ucieszyć, że chce pomóc, to poczułam coś, co trudno było nazwać. Może niechęć, że ktoś miałby tam być ze mną, patrzeć, jak drżę przy każdej literze, jak sprawdzam dziesiąty raz, czy znicz stoi prosto.
– Dziękuję, ale nie trzeba – powiedziałam z wymuszoną uprzejmością. – Wolę po swojemu.
Ola uniosła brwi, ale nic nie odpowiedziała. Odwróciła się i wyszła z kuchni. Michał spojrzał na mnie z rezygnacją, jakby mówił bez słów: „Znowu to samo”.
Nie rozumieli. Nie potrafili. Dla nich to była tylko granitowa płyta z nazwiskami. Dla mnie – lustro. Za każdym razem, kiedy je szorowałam, miałam wrażenie, że zdzieram z siebie wstyd. Każde niedomyte miejsce to był mój grzech. Każda smuga – niedopowiedzenie. I choćbym polerowała do krwi, nigdy nie byłam pewna, czy to wystarczy.
Na cmentarzu było pusto. Tylko szelest liści i kroki gdzieś w alei. Rozłożyłam torbę przy nagrobku, odsunęłam znicze i klęknęłam. Kamień był chłodny, chropowaty, pokryty cienką warstwą kurzu i pyłu. Przetarłam go dłonią i poczułam znajomy wstyd, jakbym ich znowu zawiodła.
Miała dobrą radę
Zaczęłam szorować. Ruchy powtarzały się mechanicznie, jakby ręce same wiedziały, co robić. Ocet szczypał w palce, ale to dobrze – miał boleć. Zapach był ostry, drażnił oczy. Obok przeszła starsza kobieta z wiązanką. Kiwnęła głową z uznaniem, jakby chciała powiedzieć: „tak trzeba”. Nie wiedziała, że ja nie sprzątam, tylko próbuję coś odpokutować.
– Witam cię, Dorotko – usłyszałam głos za plecami. To była teściowa. Uśmiechała się, jak zawsze pogodna. – Ja też dziś przyszłam, do swoich. A ty jak zwykle dokładna, wszystko się błyszczy.
– Jeszcze nie wszystko – mruknęłam.
– A próbowałaś pasty z sody i cytryny? – zapytała z przekonaniem. – Nic tak nie czyści kamienia.
Wydawało mi się to zbyt proste, zbyt zwyczajne. Ale w końcu skinęłam głową.
– Spróbuję.
Kiedy odeszła, popatrzyłam na swoje dłonie – spierzchnięte, zaczerwienione. W powietrzu unosił się kwaśny zapach octu. Czułam się tak samo: rozpuszczona, zmatowiała, zbyt długo szorowana od środka.
W domu wymieszałam sodę z sokiem z cytryny i wlałam do słoika. Pojechałam z powrotem jeszcze przed zmierzchem. Nie mogłam czekać do jutra. Coś we mnie drżało, jakby właśnie dziś miało się rozstrzygnąć, czy to wszystko ma sens.
Miało być idealnie
Uklękłam, otworzyłam słoik i zanurzyłam palce w paście. Zaczęłam nakładać ją na płycinę liter. Poczułam pod palcami drobne ziarenka, które przy każdym ruchu rysowały powierzchnię. Nie bałam się – chciałam, żeby zostawiły ślad.
Pasta pieniła się lekko, a ciemne plamy powoli znikały. Kamień stawał się jaśniejszy, gładki, czysty. Po raz pierwszy miałam wrażenie, że coś się naprawdę zmienia. Usiadłam, zmęczona. Dłonie opadły mi na kolana. Spojrzałam na płytę – jasną, wyraźną, z literami, które nagle wyglądały, jakby były wyryte wczoraj. I wtedy poczułam, jak napływają łzy.
– Mamo, tato, przepraszam – powiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od ich imion.
Pierwszego listopada wyszłam z domu wcześniej niż zwykle. Chciałam być tam przed wszystkimi. Płyta lśniła w porannym świetle jak szkło, chłodna i równa. Stałam obok, czekając, aż przyjdą.
Najpierw przyszedł Michał z Olą. Córka niosła znicze, mąż trzymał chryzantemy. Potem dołączył brat z żoną i dziećmi. Przyjechała też siostra ojca z Częstochowy. Zatrzymywali się, rozglądali, a potem padało to samo zdanie:
– Ale pięknie. Jak nowy.
Byłam dumna
Ciotka podała mi pudełko zapałek.
– Co roku robisz tu taki porządek, że aż wstyd się nie postarać – rzuciła z uśmiechem.
Nie wiedziała, że nie robię tego dla porządku. Ani dla ludzi. Ola podała mi zapaloną świeczkę.
– Chcesz postawić? – zapytała. Skinęłam głową.
Wsunęłam ją ostrożnie między inne znicze i poczułam, że po raz pierwszy od lat nic mnie nie uwiera. Nie musiałam już udowadniać, że pamiętam. Wszystko było na swoim miejscu. Ktoś pochwalił kwiaty, ktoś inny wspominał mojego ojca. Wokół cmentarz powoli zapełniał się rozmowami, szelestem płaszczy, zapachem parafiny. Ja milczałam. I było mi z tym dobrze.
Dorota, 51 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa chowa garnki i nie wpuszcza mnie do kuchni. Uważa, że mam dwie lewe ręce i przypalam nawet jajka na twardo”
- „W Halloween urządziłem w domu rodziców imprezę życia. Było wspaniale, dopóki sytuacja nie zrobiła się jak z horroru”
- „Moja teściowa co roku robi ze Święta Zmarłych rewię mody. Teść przewraca się w grobie, a ja chcę się spalić ze wstydu”

