„Teściowa zawsze serwuje mi potrawkę z pretensjami i jadem. Mój mąż od 13 lat ani razu nie stanął w mojej obronie”
„Ta rozmowa powtarzała się wiele razy. A raczej: moje pytania i jego brak odpowiedzi. On zawsze miał jakieś usprawiedliwienie, powód, by nic nie robić. A ja coraz bardziej czułam się w tym małżeństwie sama”.

- Redakcja
Nigdy nie marzyłam o idealnej teściowej. Wiedziałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach albo filmach familijnych. Ale też nie spodziewałam się, że kobieta, którą miałam nazywać „mamą”, stanie się moim największym koszmarem. Spotkania z nią były jak niedobrze doprawiona potrawka – zawsze czułam w nich kwaśny smak rozczarowania, przyprawiony jadem i nieustannymi pretensjami. Mój mąż przez trzynaście lat nie powiedział w tej sprawie ani słowa. Milczał, jakby ktoś odciął mu język. A ja przez cały ten czas próbowałam nie zwariować i nie wybuchnąć. Ale każda cierpliwość ma swój kres.
Pierwsza łyżka goryczy
– Tylko żebyś nie zapomniała, że moja zupa zawsze wychodzi lepsza niż twoja – powiedziała teściowa, stawiając przede mną talerz parującej potrawki.
Nie zdążyłam jeszcze usiąść, a już czułam, że będzie to jeden z tych wieczorów. Takich, po których wracałam do domu ze ściśniętym żołądkiem i pytaniem: „Po co ja znowu tam poszłam?”. Uśmiechnęłam się sztucznie i zajęłam miejsce przy stole. Zupa pachniała dobrze, ale apetyt uciekł mi po pierwszym komentarzu. Naprzeciw mnie siedział mój mąż. Jadł w milczeniu. Nie spojrzał na mnie, nie spojrzał na swoją matkę. Po prostu nabierał kolejne łyżki i przeżuwał w ciszy.
– No i co, smakuje? – zapytała mnie z przekąsem jego matka.
– Bardzo dobra – odpowiedziałam. – Dziękuję.
– Pewnie, bo ty takich rzeczy nie gotujesz. U was to tylko makarony i jakieś dziwne pasty. Mój syn potrzebuje domowego jedzenia, a nie eksperymentów z internetu – rzuciła, mieszając swoją porcję z widocznym zniecierpliwieniem.
Spojrzałam na męża. Bez reakcji. Jakby nie słyszał. Jakby nie siedział z nami przy tym stole.
– Kiedyś mówiłaś, że lubisz moje leczo – spróbowałam zażartować, choć głos mi lekko zadrżał.
– Bo wtedy jeszcze miałam nadzieję, że się nauczysz czegoś ode mnie. Ale widzę, że to było zbyt optymistyczne.
Tego dnia po powrocie do domu zamknęłam się w łazience i płakałam przez godzinę. Nie przez jej słowa. Przez jego milczenie.
Wielki rodzinny dramat
Teściowa urządzała te swoje „rodzinne obiady” raz w miesiącu. Zawsze w niedzielę, zawsze o czternastej. Kiedyś jeszcze próbowałam się cieszyć – w końcu wspólne posiłki powinny być czymś miłym. Ale odkąd zrozumiałam, że dla niej to bardziej rytuał kontrolowania wszystkiego i wszystkich, chodziłam tam jak na ścięcie.
Tego dnia znowu zaserwowała potrawkę, swoją „specjalność”. Mąż oczywiście pochwalił, kiwnął głową, po czym zajął się jedzeniem. Jak zwykle. A potem przyszedł temat dzieci.
– I co, kiedy wnuki? – spytała, biorąc duży łyk kompotu.
Zamarłam z widelcem w dłoni. Miałam już dość tej rozmowy. Pojawiała się regularnie, jak zegarek.
– Mamo, rozmawialiśmy już o tym – zaczął mój mąż, ale ledwo zdążył dokończyć zdanie, a jego matka już przerwała.
– Rozmawialiście, ale ja jeszcze z synową nie rozmawiałam. Może nie wiesz, synku, ale to kobieta decyduje, kiedy dziecko się pojawia. I czasem zbyt długo zwleka – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.
– To nasza sprawa – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
– Nasza?! – oburzyła się. – O, kochana, to rodzina! Dziecko to nie twoja własność, to kontynuacja rodu! A ty mi tu mówisz, że to „wasza sprawa”? Co ty sobie myślisz?!
Mąż spuścił wzrok. Siedział zgarbiony, jakby to nie jego dotyczyło. Nie wziął mojego głosu, nie stanął w mojej obronie. A ja, pierwszy raz od dawna, wstałam od stołu bez słowa i wyszłam z pokoju. Zamknęłam się w łazience. Tym razem już nawet nie płakałam. Tylko siedziałam na brzegu wanny i myślałam: jak długo jeszcze?
To nie słowa bolą najbardziej
Mój mąż nigdy nie krzyczał. Nie podnosił głosu, nie trzaskał drzwiami. On po prostu… znikał. Fizycznie był obok, ale jakby go nie było. Po każdej awanturze jego matki, po każdej docince czy upokorzeniu, które znosiłam przy stole, on milczał. I to bolało najbardziej.
– Czemu nic nie powiedziałeś? – zapytałam go któregoś wieczoru, leżąc obok niego w łóżku.
Wzruszył ramionami.
– Nie chciałem dolewać oliwy do ognia – mruknął.
– Oliwa już się wylała. Właściwie to cała kuchnia w niej pływa – odpowiedziałam z goryczą.
Odwrócił się na bok, plecami do mnie.
– Nie przesadzaj – rzucił tylko, jakby to był drobiazg, jakby mnie nie dotyczyło. Jakby nie chodziło o jego matkę, która co miesiąc urządzała ze mnie widowisko.
Ta rozmowa powtarzała się wiele razy. A raczej: moje pytania i jego brak odpowiedzi. On zawsze miał jakieś usprawiedliwienie, powód, by nic nie robić. A ja coraz bardziej czułam się w tym małżeństwie sama.
– Ona cię przecież nie bije – usłyszałam kiedyś, gdy już naprawdę nie wytrzymałam i powiedziałam mu, że nie zniosę kolejnych spotkań.
– Bo przemoc to tylko pięści, tak? – zapytałam.
Nie odpowiedział. Położył się wcześniej spać. Tak właśnie wyglądały nasze dyskusje – jednym uchem wpuszczał, drugim wypuszczał. A ja mówiłam coraz mniej. W końcu przestałam w ogóle. I w tej ciszy, która zapadła między nami, usłyszałam wszystko.
Między dwiema kobietami
Zaczęłam się zastanawiać, którą z nas on tak naprawdę wybierał. Bo choć formalnie byliśmy małżeństwem, choć to ze mną dzielił łóżko i rachunki, to jego lojalność wydawała się niepodzielnie należeć do niej – do jego matki. Wszystko musiało być po jej myśli. Kiedy proponowałam wyjazd na święta do moich rodziców, zawsze pojawiały się jakieś przeszkody.
– Mama już kupiła karpia, nie możemy jej tego zrobić – mówił, jakby to był wyrok. Jakby kilkanaście godzin w innym domu było zdradą stanu.
Kiedy raz zasugerowałam, że może powinniśmy ustalić jakieś granice, pokiwał głową i... zapomniał. Bo przecież nic się nie stało. Bo jego matka „taka już jest”. Najgorsze, że ona wiedziała, że wygrała. Była mądrą kobietą – złośliwą, ale sprytną. Wiedziała, kiedy się uśmiechnąć, kiedy rzucić kąśliwą uwagę pod przykrywką troski, a kiedy po prostu milczeć, by dać mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziana.
– Dobrze, że chociaż nie tyje od tego twojego gotowania – powiedziała przy jednym z obiadów, patrząc na mnie z góry. – Bo już się bałam, że Marcin przez ciebie będzie głodny.
Mąż się zaśmiał. Nie głośno. Ale wystarczająco. Wtedy poczułam, jak coś we mnie się zaciska. Nie tylko serce. Cała ja. Czułam się jak przegrana w grze, do której nigdy nie powinnam była siadać. Między mną a nią była przestrzeń, którą on mógł wypełnić. Ale nie zrobił tego. Wolał patrzeć, jak siedzimy po przeciwnych stronach stołu, a on jak arbiter – milczący, neutralny, niewinny.
Skończyła mi się cierpliwość
Wiedziałam, że to będzie ostatni raz. Czułam to od samego rana, kiedy ubierałam się przed kolejnym niedzielnym obiadem. Patrzyłam na siebie w lustrze, włożyłam sukienkę, którą teściowa kiedyś nazwała trochę zbyt wyzywającą jak na mężatkę. Zrobiłam to specjalnie. Chciałam przestać się starać. Być sobą, nie tą, którą ona by zaakceptowała.
Wchodząc do jej mieszkania, zobaczyłam, że na stole znowu stoi ta przeklęta potrawka. Pachniała jak zawsze – dobrze, domowo, zdradliwie. Usiadłam cicho, z wyuczonym uśmiechem. Mąż jak zwykle obok, obojętny. Ona naprzeciwko, z tą swoją miną świętej męczennicy.
– W końcu nauczyłaś się gotować? – zapytała, nie czekając na odpowiedź. – Bo mój syn ostatnio bardzo schudł. Chociaż... może to i lepiej. Takie wynalazki gotujesz.
Nie spojrzałam na niego. Po prostu wstałam.
– Dziękuję. Już nie jestem głodna – powiedziałam spokojnie, wkładając płaszcz.
– Co znowu?! – oburzyła się. – Jakieś fochy?! W moim domu się takich scen nie urządza!
– Nie jestem w twoim domu. Jestem w twoim teatrze. A ja już nie gram tej roli – odpowiedziałam, patrząc prosto na męża.
A on? On tylko wbił wzrok w talerz. Zamknęłam za sobą drzwi i poczułam ulgę. Pierwszy raz od lat. Tego dnia wróciłam do pustego mieszkania i w końcu – naprawdę – zjadłam coś, co mi smakowało. Cisza była inna. Nie dławiła. Była moją.
13 lat milczenia
Minął tydzień. Potem miesiąc. Potem kolejne. Nie poszłam już więcej na żaden rodzinny obiad. Nie odbierałam telefonu od teściowej. A od mojego męża? Nie musiałam. On nawet nie próbował dzwonić. Przez trzynaście lat, odkąd się poznaliśmy, milczał – i najwyraźniej tak mu było wygodnie. Ja w końcu przestałam to znosić.
Zaczęłam żyć inaczej. Sama. Puste mieszkanie nie bolało mnie już tak jak puste spojrzenia. Gotowałam tylko dla siebie i pierwszy raz miałam ochotę spróbować wszystkiego, co sama wymyśliłam. Bez oczu wpatrzonych z pogardą w mój talerz. Bez komentarzy, że „u nas to się tak nie robi”.
Czasem ktoś pytał o męża. Mówiłam, że jest. Gdzieś. Że żyje. Ale nie był już częścią mojego świata. Bo przecież nie można być z kimś, kto nie ma odwagi powiedzieć: „dość”. Kto przez lata patrzy, jak jego matka rozbiera na części jego żonę, i nic nie mówi. Tylko je. I milczy.
Nie było jednej kłótni, jednego dramatycznego wyjścia z walizką. Po prostu przestaliśmy istnieć jako para. On został tam – przy tym stole, przy tej potrawce. A ja wstałam i poszłam swoją drogą. Czasem jeszcze śni mi się jej głos. I jego milczenie.
Ale budzę się w łóżku, sama, z myślą: dobrze, że wyszłam. Nawet jeśli nikt nie otworzył za mną drzwi. Nawet jeśli przez trzynaście lat nie padło ani jedno „przepraszam”. Już nie czekam.
Ewa, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Szwagierka jest jak kontroler jakości i tylko mnie krytykuje. Choć się staram, zrobili ze mnie w czarną owcę”
- „Teściowa obraziła się, gdy wybraliśmy imię dla córki. Stwierdziła, że nie szanujemy tradycji, a w głowie nam fanaberie”
- „Mieszkam z teściową pod jednym dachem i mam ochotę uciec. Perfekcyjna pani domu codziennie robi mi test białej rękawiczki”

