Reklama

Zbliżała się Wigilia. Dla większości ludzi to ciepło, wspomnienia z dzieciństwa, zapach mandarynek i świerku. Dla mnie – od kilku lat – to napięcie. To uścisk żołądka na myśl o Janinie, mojej teściowej. O tym, że znów wejdę do jej kuchni jak intruz, że znowu spojrzy na mnie znad okularów i powie z uśmiechem, który nie sięga oczu: „Tyle lat, a ty nadal nie wiesz, jak się układa sianko pod obrusem”.

Co roku jadę tam dla Marka i dla Kaliny. Podobno tak wypada, bo to rodzina. Przecież „teściowej się nie wybiera”, jak mówią. Tylko że Janina nie byłaby sobą, gdyby nie musnęła mnie przynajmniej trzema uszczypliwościami, jeszcze zanim podamy barszcz. O tym, że Kalina nie umie się modlić. O tym, że nie czuję ducha świąt. O tym, że „teraz to już nikt nie zna prawdziwych tradycji”.

Znosiłam to naprawdę długo. W imię świętego spokoju, ale w tym roku... coś się we mnie przesunęło. Może przez pytanie Kaliny: „Mamo, dlaczego babcia cię nie lubi?” – zadane bez złych intencji, z czystej dziecięcej obserwacji. Może przez to, że Marek wciąż mówi: „Nie przesadzaj, to tylko jeden wieczór”. Dla niego może tak. Dla mnie – to wieczór, w którym muszę udawać, że wszystko jest w porządku. Tylko czy naprawdę jeszcze potrafię?

– Ewelina, po prostu nie zwracaj na to uwagi – rzucił Marek, gdy usiadłam na kanapie.

– A ona kiedyś przestanie?

Zamiast odpowiedzi – zapadła cisza. Jak zawsze.

Strofowała mnie za wszystko

Weszliśmy do domu teściowej punktualnie jak zwykle. Nawet zegar w kuchni był chyba nastawiony specjalnie, żeby przypominać o tej wojskowej dyscyplinie, którą teściowa tak kochała.

No, jesteście – rzuciła tonem, jakbyśmy już byli spóźnieni. – Wiesz, Ewelino, ja już nie mam siły wszystkiego sama robić. Może następnym razem to u was zrobimy Wigilię?

– Chętnie – uśmiechnęłam się słodko. – Nawet bardzo.

– No tak, tylko wtedy trzeba będzie się modlić przez kamerkę, co? – rzuciła niby żartem. – Przecież u was to wszystko takie... nowoczesne.

Nie odpowiedziałam. Po chwili Kalina weszła do salonu, niosąc swój talerzyk z pierogiem, który chciała zjeść już teraz.

– Kalinko, tak się nie robi. Najpierw modlitwa, opłatek. W twoim wieku powinnaś już wiedzieć, że najpierw dziękujemy Bogu – powiedziała teściowa surowo.

– A, no dobrze, babciu – odpowiedziała Kalina, trochę zbita z tropu. – Ale ja tylko... bo byłam głodna...

– W tym roku chociaż nauczyłaś Kalinę składać ręce do modlitwy? – zwróciła się do mnie teściowa z tym swoim uśmiechem, który bardziej przypominał grymas wyższości.

Córka spojrzała na mnie zaniepokojona.

– Mamo... zrobiłam coś złego?

– Nie, kochanie – powiedziałam spokojnie i uklękłam przy niej. – Nic nie zrobiłaś. Wszystko jest dobrze.

W środku aż mnie skręcało. Nie, nie było dobrze. Było okropnie, jak co roku. Udawałam. Uśmiechałam się. Trzymałam fason. Tylko w środku miałam ochotę wybiec z tego domu, wziąć Kalinę za rękę i zjeść tę cholerną Wigilię w barze mlecznym. Byłoby więcej spokoju. To tylko dla Marka – powtarzałam sobie. Tylko jak długo jeszcze?

Nie oszczędzała nawet dziecka

Barszcz był gorący, niemal parzył w język. Siedzieliśmy przy stole, a teściowa z dumą prezentowała każdy detal: świeżo krojone grzyby, domowy zakwas, ręcznie lepione uszka. Wszystko perfekcyjne. Takie, jak ona lubi. Szkoda tylko, że nie potrafiła zatrzymać języka za zębami.

– Kalina, nie mlaskaj, proszę. U nas się tak nie je – rzuciła nagle. – Marek w twoim wieku potrafił siedzieć przy stole jak dorosły. Nawet nie trzeba było go pilnować.

– Dobrze, babciu – wymamrotała Kalina, chowając się w sobie.

– Mamo, wystarczy – powiedział cicho Marek, ale nawet nie spojrzał na matkę. Patrzył w talerz.

– Ja tylko mówię, jak było. Ty byłeś inny, grzeczny. Bez tych wszystkich „nowoczesnych” metod wychowawczych. Bez rozmów po angielsku i liczenia do dziesięciu jak w Ameryce.

Uniosłam wzrok.

– Mamo, Kalina zna angielski, bo uczymy ją języka. Nie żeby się chwalić, ale dobrze jej idzie. To nie powód do złośliwości.

– Złośliwości? Ja tylko stwierdzam fakty – teściowa wzruszyła ramionami, jakby to, co mówiła, było neutralne jak pogoda.

Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale zagryzłam zęby. Obiecałam sobie, że nie będę krzyczeć przy Kalinie. Nie przy niej.

– Ewelina – Marek odezwał się do mnie szeptem, gdy teściowa wstała po kolejną potrawę – daj spokój, proszę. Wiesz, jaka ona jest.

– Właśnie wiem, Marek. Wiem aż za dobrze.

W tym momencie poczułam, jak serce bije mi szybciej. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl: „Może już czas...?”. Może już nie chcę udawać, że to jest normalne.

Dostała porządną lekcję

To było przy kompocie. Siedzieliśmy już trochę spięci – nawet Marek, który zazwyczaj potrafił zignorować matkę jak radio w tle, był wyraźnie zmęczony. Kalina kręciła się na krześle, ziewała, poprawiała spineczkę we włosach. Teściowa nalewała sobie kompot, a potem – jakby specjalnie czekała z tą bombą do końca – westchnęła głęboko.

– Wiesz, Ewelino, ja się nie dziwię, że Kalina jest taka... rozkojarzona. Z dziecka nic nie będzie, skoro nie ma w domu przykładu.

Nie spojrzała na mnie. Powiedziała to niby od niechcenia, jakby rozmawiała z powietrzem. Ja jednak słyszałam każde słowo. Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył w twarz.

Babciu... – odezwała się nagle Kalina.

Nagle zrobiła się kompletna cisza.

– Mama mówi, że jak ktoś nie ma nic miłego do powiedzenia, to lepiej nic nie mówić. Bo to nieładnie tak robić komuś przykrość.

Wszyscy zamarli. Nawet teściowa. Marek podniósł wzrok. Ja oniemiałam z łyżką w dłoni. Kalina siedziała spokojnie, jakby właśnie opowiedziała, co dziś miała na śniadanie. Janina zastygła w pół ruchu. Przez chwilę miałam wrażenie, że się zaraz roześmieje i powie, że to tylko żart. Nie powiedziała nic. Pierwszy raz od lat – zamilkła.

Widziałam, jak jej twarz czerwienieje. Jak nerwowo ściska serwetkę. Jak wbija wzrok w stół. W głowie miałam tylko jedno: moja siedmioletnia córka powiedziała głośno to, czego ja nigdy nie miałam odwagi wypowiedzieć. Nie ze złości. Nie agresywnie. Tylko z czystego dziecięcego serca. I nagle to nie ja, a teściowa wyglądała na zagubioną.

Coś się w niej zmieniło

Po kolacji zapadła cisza, jakiej nie pamiętałam w tym domu. Często po jedzeniu teściowa miała zwyczaj podsumowywać całe wydarzenie – co było za słone, co za chłodne, a co „do poprawy”. Tym razem nic. Odsunęła się od stołu i poszła do kuchni, zostawiając nas jakby w zawieszeniu.

Kalina siedziała cicho, bawiła się kawałkiem sianka spod obrusu. Marek zebrał naczynia i poszedł za matką – odruchowo, jak zwykle. Ja zostałam i nie mogłam się ruszyć.

– Mamo? – usłyszałam głos Kaliny. – Czy babcia się na mnie obraziła?

Uklękłam przy niej, objęłam ją.

– Nie, kochanie. Po prostu... czasem ludzie muszą się chwilę zastanowić nad tym, co usłyszeli. Dobrze zrobiłaś, że powiedziałaś to, co czułaś.

Wtedy pojawiła się Janina. Bez fartucha. Bez wymuszonego uśmiechu. Weszła do salonu powoli, trzymając kubek herbaty w dłoniach.

– Ewelina... – zaczęła i zatrzymała się. Spojrzała na mnie, a potem na Kalinę, która przytuliła się do mnie. – Może rzeczywiście czasem... za bardzo się czepiam.

Patrzyłam na nią przez dłuższą chwilę bez złości. Byłam po prostu zmęczona.

– Może, ale nigdy nie jest za późno, żeby spróbować inaczej.

Teściowa kiwnęła głową. Jakby ta odpowiedź wystarczyła. Usiadła. Nie komentowała. Nie oceniała. Po raz pierwszy od lat – po prostu była. Cicho. Obecna. Marek wszedł z kuchni i popatrzył na nas, jakby nie wiedział, co się właśnie wydarzyło. Może i nie wiedział. Ja wiedziałam, że coś się zmieniło. Może nie całkiem, ale zaczęło.

Jestem za to wdzięczna

Minęło kilka tygodni od tamtej Wigilii. Święta się skończyły, choinka już dawno została wyniesiona, a resztki piernika zjedzone do porannej kawy. Coś jednak zostało. Coś we mnie, w teściowej, nawet – chyba – w Marku.

Nie było żadnej wielkiej przemiany. Janina nie zaczęła nagle mnie chwalić ani pisać do mnie wiadomości ze słowem „kochana”. Jednak... było inaczej. Od tamtego dnia zaczęła słuchać. Czasem coś przełknęła, co normalnie by wyrzuciła z siebie od razu. Zdarzyło jej się nawet zapytać: „A co ty o tym myślisz, Ewelina?” – jakby moje zdanie naprawdę miało znaczenie.

Kalina oczywiście nie zapomniała. Co jakiś czas przypomina mi:

– Pamiętaj, mamo, babcia już się uczy być miła. Dobrze jej idzie, prawda?

Wtedy się uśmiecham. Wiem, że dla niej to była po prostu rozmowa. Nic nadzwyczajnego. Powiedziała to, co myśli. Dla mnie... to była najprawdziwsza lekcja. Czasem ci, którzy nie kalkulują, którzy mówią z serca, a nie z wyrachowania – potrafią zmienić najwięcej.

Nie, nie mam złudzeń. Teściowa nie stanie się nagle inną osobą. Tylko już coś w niej się zatrzymało. Zaczęła się zmieniać. Może już nie będzie poprawiać sianka, żeby wszystko wyglądało idealnie, kiedy w środku brakuje zwykłej życzliwości. Największe lekcje kultury dają ci, którzy nie wiedzą, że to robią. Kalina, lat siedem, moje dziecko, moja mała nauczycielka.

Ewelina, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama