Reklama

Moja teściowa zadzwoniła do mnie w czwartek wieczorem, proponując wspólny weekend na działce. „Oderwiesz się od miasta, pooddychasz świeżym powietrzem, odpoczniesz” – zapewniała z taką czułością w głosie, że aż mi się zrobiło głupio, by odmawiać. A przecież w głębi duszy nawet się ucieszyłam – od dawna nie miałam chwili dla siebie. Wyobraziłam sobie hamak między drzewami, książkę i ciszę przerywaną tylko śpiewem ptaków. Wzięłam wolne w pracy, spakowałam walizkę i ruszyłam z nadzieją, że ten weekend naprawdę pozwoli mi się zrelaksować. Nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam…

Ucieszyło mnie jej zaproszenie

– Przyjedź, kochanie, będzie cudownie – mówiła przez telefon teściowa, a ja akurat siedziałam przy biurku, z kawą w jednej ręce i raportem do dokończenia w drugiej. – Działka czeka, czereśnie w tym roku jak szalone urosły! Aż się proszą, żeby je zjeść prosto z drzewa!

Zrobiło mi się ciepło na myśl o słońcu, świeżym powietrzu i sielance. Potrzebowałam chwili oddechu, bo ostatnie tygodnie to była jazda bez trzymanki. W pracy wieczny kocioł, w domu wiecznie coś do ogarnięcia. Pomyślałam: a może rzeczywiście warto się wyrwać? Powiedziałam mężowi, że jadę – jego to zresztą specjalnie nie obeszło, bo sam planował weekend z kolegami na rybach.

W piątek rano spakowałam kilka rzeczy – sukienki, krem z filtrem, książkę, którą zaczęłam miesiąc temu – i ruszyłam na działkę pod miastem. Droga minęła szybko, a gdy wysiadłam z auta, od razu poczułam znajomy zapach sosen i trawy. Teściowa stała przy furtce i machała z daleka.

– No jesteś w końcu! – zawołała. – Zdążyły się już trochę przejrzeć te czereśnie, musimy je szybko zerwać.

Zachichotałam.

– Spokojnie, najpierw kawa, potem zbieranie. Nie przyjechałam tu harować.

– Oj, kawa to po robocie! – rzuciła i pociągnęła mnie za rękę w stronę sadu.

Już wtedy powinnam była coś przeczuwać, bo w oczach miała iskrę… jakby planowała coś znacznie bardziej intensywnego niż weekendowy relaks.

To jest ta niespodzianka?

Już po pięciu minutach wiedziałam, że moja wizja błogiego wypoczynku nie ma szans na realizację. Zanim zdążyłam dobrze postawić torbę na ganku, teściowa wcisnęła mi do rąk stare wiadro i chustkę na głowę.

– Na co patrzysz, złotko? Słońce praży, musisz się chronić! – powiedziała tonem, który nie zostawiał miejsca na protesty.

– Może najpierw kawa? – spróbowałam raz jeszcze, nieśmiało.

– Kawy się napijemy, jak coś zrobimy. Najpierw czereśnie, potem przyjemności – rzuciła z uśmiechem, który miał więcej wspólnego z determinacją niż sympatią.

Zaprowadziła mnie między drzewa, gdzie aż roiło się od czerwonych owoców. Faktycznie, było ich zatrzęsienie, gałęzie aż się uginały. Stanęłam pod jednym z drzew i spojrzałam w górę. Część czereśni była dość wysoko. Zanim zdążyłam pomyśleć, jak się do nich dobrać, teściowa przyniosła mi drabinę.

– No to ja lecę po skrzynki. Ty zacznij z tej strony, co? – rzuciła przez ramię i zniknęła za krzakami porzeczek.

Zostałam sama z drabiną, wiadrem i świadomością, że to dopiero początek. Gdy wspinałam się ostrożnie na pierwszy szczebel, pomyślałam, że może to tylko taki poranny zryw, a potem będzie lepiej. Że może faktycznie – jedna skrzynka i koniec. Ale nie. Z każdą minutą stawało się coraz jaśniejsze, że dla mojej teściowej „relaks na działce” oznacza coś zupełnie innego niż dla mnie.

Miałam dość tych czereśni

Zrywałam może piętnaście minut i miałam już dość. Palce lepiły mi się od soku, w kark grzało niemiłosiernie, a wokół brzęczały osy, które najwyraźniej też miały apetyt na czereśnie. Zerknęłam na telefon – była dopiero dziesiąta. Czułam się, jakby minęło przynajmniej pół dnia.

– No i jak tam, zbierasz? – usłyszałam za plecami głos teściowej, która niosła dwie skrzynki, jakby ważyły tyle, co powietrze.

– No… tak – odparłam, zeskakując z drabiny i próbując ukryć zmęczenie. – Może chwilkę odpoczniemy?

Odpoczniesz, jak skończymy! – zaśmiała się. – A to dopiero początek. Jeszcze gruszki trzeba przejrzeć, bo się coś zaczyna dziać na liściach. Może mszyca?

Zaniemówiłam. Przyszłam tu z myślą o leniwym dniu z książką, a tymczasem trafiłam na obóz przetrwania. Teściowa była jak wulkan energii. Pomiędzy jednym drzewem a drugim opowiadała mi, jak to kiedyś, z mężem, sami ogarniali całą działkę w jeden dzień. Próbowałam słuchać, ale z każdym słowem czułam, jak rośnie we mnie frustracja.

– Może podwieziemy część do skupu? – rzuciłam z nadzieją, że to coś przyspieszy.

– A skąd! Najlepiej samemu wszystko przerobić. Będziemy robić konfitury, kompoty, może sok.

Zamknęłam oczy. Moje ręce już drżały od ściskania gałązek. Miałam ochotę zostawić to wiadro i uciec. Ale wiedziałam, że teściowa się nie podda. Nie znałam jej od wczoraj.

Miałam już dość tej harówki

Kiedy zegarek pokazał trzynastą, miałam na koncie trzy pełne skrzynki i jedną połamaną drabinę – efekt mojej niezdarnej próby wspinaczki pod sam czubek drzewa. Teściowa tylko westchnęła, po czym bez słowa przyniosła drugą, starszą, z wygiętymi szczeblami. Zaczęłam poważnie zastanawiać się, czy nie powinnam była spisać testamentu przed przyjazdem.

– O której wracamy? – zapytałam ostrożnie, ocierając pot z czoła.

– Wracamy? My tu śpimy – odparła jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Po co jechać, jak roboty tyle?

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nagle wizja wanny z pianą, mojego łóżka i własnej poduszki oddaliła się jak miraż. Miałam zostać tu na noc?! W chacie, gdzie nawet nie było zasięgu?!

– Ale ja nie wzięłam piżamy – bąknęłam.

– Dam ci moją, mam dwie – rzuciła przez ramię i już się oddalała w stronę grządek.

To był moment, w którym poczułam bunt. Spojrzałam na moje palce – brudne, oblepione liśćmi, z czerwonymi plamami od czereśni. Zeszłam z drabiny, rzuciłam wiadro na ziemię i ruszyłam za teściową.

– Proszę cię – powiedziałam stanowczo. – Przyjechałam tu odpocząć. Może choć na chwilę przestaniemy traktować ten weekend jak wyjazd na saksy?

Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na mnie zaskoczona. Milczała przez dłuższą chwilę.

– Ty nie lubisz zbierać czereśni? – zapytała szczerze zdziwiona.

Nie przyjechałam tu do roboty

Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Stałyśmy naprzeciw siebie, między krzakami porzeczek i resztkami foliowej szklarni, która od lat nie spełniała żadnej funkcji. Teściowa patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie usłyszała, że jestem kosmitką.

– To... to czemu nic nie powiedziałaś? – zapytała z niekrytym zaskoczeniem. – Myślałam, że ci to sprawia przyjemność!

– Bo nie chciałam cię urazić – westchnęłam. – Ale ja naprawdę potrzebuję oddechu. Ostatnie tygodnie to była katorga, ledwo się trzymam. Marzyłam o leżaku, książce i ciszy, nie o zbiorach na czas i gonitwie za sokiem z czereśni.

Teściowa milczała przez dłuższą chwilę. Z jej twarzy zniknął ten zawadiacki błysk. Nagle jakby się skurczyła, zmalała. Oparła się o drewniany słupek i spojrzała na ziemię.

– Wiesz, ja po prostu nie umiem usiedzieć w miejscu – powiedziała cicho. – Od kiedy Janek nie żyje, ta działka to moje jedyne zajęcie. Jak nie rwę czereśni, to myślę o tym, że nikt już mi nie mówi, że źle wiążę pomidory.

Poczułam, jak ściska mi się gardło. Nie wiedziałam, że dla niej ta działka to nie tylko owoce i słoiki, ale sposób na samotność.

– Przepraszam – powiedziałam. – Może zamiast drabiny przyniosę leżak… A ty usiądziesz obok?

Uśmiechnęła się lekko, nieco niepewnie.

– Może i faktycznie nie trzeba tak od razu wszystkiego z drzewa zerwać

Więcej niż czereśnie

Usiadłyśmy razem na starym leżaku, który trzeszczał pod naszym ciężarem, ale jakoś się nie zawalił. Słońce już chyliło się ku zachodowi, rzucając ciepłe światło na drzewa, które jeszcze rano były moim przekleństwem. Teściowa rozłożyła na kolanach lnianą ściereczkę i podała mi garść czereśni. Były ciepłe od słońca, słodkie, soczyste.

– Janek lubił je tak jeść, prosto z drzewa – powiedziała, zerkając w stronę najstarszej czereśni. – Mówił, że dopóki czereśnie rosną, dopóty świat ma sens.

– Mądry był – odparłam cicho, czując, jak coś we mnie się łamie.

Zrozumiałam wtedy, że za tą surową energią teściowej nie kryje się wcale chęć znęcania się nad moimi plecami, ale samotność, która nie daje jej spokoju. Ta działka była jej terapią, a ja wpadłam tam ze swoją zmęczoną potrzebą ciszy i... obie się zderzyłyśmy. Wieczorem zrobiła mi herbatę z mięty z ogródka i podała w kubku z pękniętym uchem.

– Dziękuję, że przyjechałaś – powiedziała cicho. – Janek byłby z ciebie dumny.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Ostatecznie ten weekend dał mi więcej, niż się spodziewałam. Może nie odpoczęłam fizycznie, ale w duszy zrobiło się jaśniej. I kto wie – może za rok sama zadzwonię do niej w czerwcu i zapytam, jak tam czereśnie.

Martyna, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama