Reklama

Prawo jazdy było moim cichym marzeniem od liceum. Tyle że zawsze brakowało mi pieniędzy, a kurs wydawał się luksusem odkładanym na kiedyś. I nagle – zupełnie niespodziewanie – dostałam je w prezencie. I to nie od męża, nie od rodziców, ale od… teściowej.

Marzyłam o tym

Pamiętam tamtą niedzielę. Siedzieliśmy wszyscy przy stole, gdy nagle wyciągnęła kopertę.

– To dla ciebie – powiedziała, wręczając mi ją. – Opłacony kurs prawa jazdy. Tylko pamiętaj, jak już będziesz miała prawko, to czasem pomożesz.

– Ależ oczywiście! – roześmiałam się, pewna, że żartuje. – Będzie mi miło!

– No to umowa stoi – odpowiedziała z mrugnięciem oka.

Wtedy myślałam, że to po prostu sympatyczny komentarz. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ten prezent – z początku wymarzony – odmieni moją codzienność i ile razy będę sobie zadawała pytanie, czy w ogóle powinnam była go przyjąć.

Pierwsze zajęcia za kółkiem były dla mnie jak spełnienie dziecięcego marzenia. Trzymałam kierownicę tak mocno, jakbym bała się, że ktoś mi ją zabierze, a jednocześnie czułam przypływ dumy. Instruktor, pan Zbyszek, miał swoje dziwne powiedzonka, którymi co chwilę mnie rozśmieszał.

– Pani Wiktorio, uczymy się jak jeździć, a nie zbieramy grzyby – rzucił, kiedy zbyt wolno mijałam skrzyżowanie.

– Spokojnie, dopiero się rozkręcam – odpowiedziałam z uśmiechem, choć w środku czułam lekki stres.

Ekscytowałam się

Po kilku jazdach zaczęłam łapać rytm. Wracałam do domu pełna energii i od razu dzieliłam się wrażeniami z mężem.

– Dziś zrobiłam bezbłędnie parkowanie równoległe – opowiadałam podekscytowana, rozkładając ręce, jakbym demonstrowała manewr w salonie.

– No widzisz, mówiłem, że szybko załapiesz – przytulił mnie, a ja chłonęłam jego wsparcie.

Egzamin państwowy zdałam za drugim razem. Gdy odebrałam plastikowy dokument z urzędu, poczułam się tak, jakbym dostała przepustkę do zupełnie nowego życia. Pierwsze tygodnie po egzaminie były pełne radości – każda przejażdżka, nawet krótka, dawała mi satysfakcję. Jeździłam do pracy, na zakupy, czasem po prostu dla samej przyjemności.

Kilka dni później zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię teściowej. Odebrałam od razu.

– Wiktorio, jesteś może wolna? – zapytała łagodnym tonem. – Muszę podjechać do urzędu, a tak pomyślałam… skoro masz już prawko, to może przy okazji mnie podrzucisz?

– Jasne, nie ma problemu – zgodziłam się bez wahania, czując, że to miła okazja, by jej się odwdzięczyć.

Byłam dumna

Po drodze do urzędu czułam się jak prawdziwa kierowczyni. Uśmiechałam się, widząc zadowoloną twarz teściowej. Dla mnie to była drobna przysługa, a jednocześnie dowód, że potrafię już bezpiecznie wozić pasażerów. Wtedy wydawało mi się to czymś zupełnie naturalnym – pomóc, kiedy ktoś poprosi. Wracając tego dnia do domu, czułam, że prawo jazdy naprawdę daje mi skrzydła.

Kolejny telefon od teściowej przyszedł dwa dni później.

– Wiktorio, zawieziesz mnie jutro do lekarza. Mam wizytę o dziewiątej – zapytała tonem, który brzmiał raczej jak informacja niż prośba.

– Dobrze – odpowiedziałam, choć miałam już zaplanowane poranne spotkanie z koleżanką.

Przełożyłam je bez większego żalu, uznając, że to tylko raz.

Kilka dni później odezwała się znów.

– Wiesz, przydałoby się podjechać po zakupy do hurtowni. Wnuki przyjadą, trzeba coś ugotować.

– Dobrze – odparłam, choć w duchu westchnęłam.

Wykorzystywała mnie

Z czasem telefon dzwonił coraz częściej. Czasem dwa, trzy razy w tygodniu. Z początku czułam się potrzebna, ale szybko zaczęłam zauważać, że te prośby układają się w niekończącą się listę obowiązków. Starałam się delikatnie sugerować, że nie zawsze mam czas.

– Ale to przecież przy okazji – odpowiadała wtedy, jakby to zamykało temat.

Pewnego wieczoru rozmawiałam z mężem, licząc na jego zrozumienie.

– Wiesz, mama ci zapłaciła za kurs, to mogłabyś ją czasem podwieźć – powiedział spokojnie, jakby to było oczywiste.

– Czasem, tak. Ale to zaczyna być regularne – próbowałam tłumaczyć.

– Przecież ona nie prosi o nic wielkiego – wzruszył ramionami.

Rozmowa z koleżanką była inna.

– To wykorzystywanie. Granica między pomocą a obowiązkiem już dawno się zatarła – stwierdziła bez ogródek.

Słowa koleżanki utkwiły mi w głowie. Nie chciałam wierzyć, że teściowa może mnie wykorzystywać, ale coraz częściej miałam wrażenie, że prawo jazdy stało się dla niej przede wszystkim wygodnym środkiem transportu.

Odmówiłam jej

Pewnego popołudnia znów zadzwoniła.

– Jutro rano jedziemy do ogrodniczego. Pomożesz mi przewieźć sadzonki.

– Przykro mi, ale mam już plany – odpowiedziałam.

Zapadła chwila ciszy, po której usłyszałam chłodny ton.

– Albo mnie wozisz, albo oddajesz pieniądze za kurs.

Siedziałam w milczeniu, czując, jak ściska mnie w gardle. Ten prezent nagle przestał być darem, a stał się długiem, który mam spłacać kilometrami. Wieczorem opowiedziałam o tym mężowi.

– Może źle to zabrzmiało, ale mama ma rację, że liczy na twoją pomoc – powiedział wymijająco.

– Czyli nie staniesz po mojej stronie? – zapytałam z rozgoryczeniem.

– Nie chcę wybierać między wami – odparł, a mnie jeszcze mocniej zabolała jego obojętność.

Poprosiłam teściową o spotkanie. Chciałam, żebyśmy w końcu porozmawiały wprost, bez telefonów i niedopowiedzeń.

– Chodzi o te wszystkie podwózki. Mam wrażenie, że stały się obowiązkiem, a nie przysługą – powiedziałam spokojnie.

– A czego się spodziewałaś? Bez mojego prezentu nadal stałabyś na przystanku – odpowiedziała z cieniem ironii.

Była stanowcza

– Kurs był prezentem, a nie kontraktem – odparłam ostrzej, niż planowałam. – Nie umawiałyśmy się na to, że będę na każde zawołanie.

– Przecież nie proszę o wiele – skrzywiła się. – Po prostu jestem twoją rodziną.

– Właśnie dlatego chcę, żeby to była dobra wola, a nie przymus – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

Czułam, że żadna z nas nie zmieni zdania. Wyszłam z domu z ciężkim sercem, ale też z poczuciem, że przynajmniej powiedziałam, co myślę. Przez kilka dni unikałyśmy kontaktu. W domu temat wracał, gdy próbowałam porozmawiać z mężem.

– Nie chcę konfliktu w rodzinie – mówił, kiedy próbowałam mu wytłumaczyć, jak się czuję. – Może czasem ustąpisz, żeby był spokój?

– Ale ja nie chcę być kierowcą na zawołanie – odpowiadałam. – Spokój kosztem mojej wolności to żaden spokój.

Nie chciałam ustąpić

Ostatecznie postanowiłam ograniczyć podwózki do sytuacji wyjątkowych. Powiedziałam o tym teściowej, a ona przyjęła to chłodno. Od tamtej pory nasze rozmowy stały się krótsze, a spotkania rzadsze.

Było mi przykro, ale poczułam też ulgę. Wreszcie miałam wrażenie, że to ja decyduję o swoim czasie. Patrzyłam na plastikowy dokument w portfelu i myślałam o tym, jaką miał być radością, a stał się punktem zapalnym.

Zrozumiałam, że nawet najpiękniejszy prezent może mieć swoją cenę. Wystarczy, że ktoś przypomni o nim w odpowiednim momencie i zamieni go w dług, którego spłata nigdy się nie kończy. Do dziś zastanawiam się, czy wtedy, przy stole, teściowa żartowała, czy już wtedy wiedziała, jak bardzo te słowa „czasem pomożesz” zmienią moje życie.

Wiktoria, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama