„Teściowa zamiast podać kotlety z mizerią zrobiła nam niespodziankę. Nie na taką reakcję liczyła”
„Teściowa siedziała prosto jak struna i przyglądała się nam z dumą, czekając na komplementy. Klara nie jadła nic. Wodziła wzrokiem po stole i przyglądała się każdemu z nas, jakby próbowała zrozumieć, dlaczego nikt się nie uśmiecha. A przecież to miała być kulinarna podróż”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to tylko moja teściowa tak ma, czy wszystkie, ale Barbara zawsze musi czymś zabłysnąć. Zawsze. Nieważne, czy chodzi o zwykły niedzielny obiad, spotkanie rodzinne, czy wizytę znajomych – wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, a najlepiej jeszcze przyprawione odrobiną egzotyki. To taka jej potrzeba – udowodnić, że potrafi więcej, lepiej, ciekawiej. Że życie, nawet w czterech ścianach bloku, może smakować jak podróż po świecie.
Przyznam, czasem mnie to bawi, a czasem… męczy. Bo z Barbarą nigdy nie wiesz, na co trafisz. Raz na stole wylądowały „prawdziwe francuskie naleśniki” – tyle że przypominały raczej grube placki ziemniaczane polane konfiturą z dyni. Innym razem serwowała sushi – ale zawinięte w liście sałaty zamiast w nori. Andrzej, mój mąż, zawsze stara się wtedy być dyplomatą. Uśmiecha się, kiwa głową i mówi: „Mamo, świetny pomysł, naprawdę ciekawie…”. Ja w tym czasie modlę się w duchu, żeby nie zaczęła wypytywać o szczegółowe wrażenia.
No i właśnie teraz przyszła z nową niespodzianką. Z dumą ogłosiła, że zapisała się na kurs „kuchni świata”. Kurs! Jakby szykowała się do konkursu kulinarnego. A że miała akurat za sobą blok zajęć o Afryce, zaprosiła nas na wieczór tematyczny: „Degustacja Afryki Wschodniej”. Brzmiało to… ambitnie. Zbyt ambitnie.
Miałam złe przeczucia
– Milena, nie mogę się doczekać, aż posmakujecie injery! – powiedziała do mnie przez telefon. – W Etiopii to chleb powszedni, dosłownie i w przenośni!
Przyznam, nie wiedziałam nawet, jak to się pisze, a co dopiero jak smakuje. W głowie miałam tylko jedną myśl: teściowa znowu idzie na całość. A skoro idzie na całość, to nas – jej najbliższych – czeka kulinarna przygoda, której możemy nie zapomnieć… ale niekoniecznie w dobrym znaczeniu.
Klara, nasza córeczka, była zachwycona samą ideą „podróży kulinarnej”.
– Mamo, będziemy jeść jak prawdziwi odkrywcy? – pytała z błyskiem w oku.
A ja uśmiechałam się do niej i kiwnęłam głową, choć w duchu przewidywałam raczej odkrywanie granic naszej cierpliwości niż smaków Afryki. Andrzej, jak to Andrzej, machnął ręką.
– Damy radę. Najwyżej zjemy później kanapki w domu – stwierdził pogodnie.
Tyle że, jak się później okazało, to właśnie kanapka – i to nie domowa – odegrała w tej historii rolę pierwszoplanową.
Łzy napływały mi do oczu
Kiedy weszliśmy do mieszkania Barbary, od razu uderzył mnie zapach, który trudno było sklasyfikować. Nie był nieprzyjemny, ale bardzo intensywny – ziemisty, korzenny, z nutą czegoś... sfermentowanego? Poczułam, jak Klara mocniej ścisnęła moją dłoń. Spojrzałam na Andrzeja, który uśmiechnął się do mnie lekko i wzruszył ramionami. No tak. Oficjalnie zaczynała się nasza degustacja Afryki Wschodniej.
– Wejdźcie, wejdźcie, jeszcze wszystko ciepłe! – zawołała Barbara z kuchni, wychylając się zza drzwi z wielką chustą zawiązaną na głowie. Podeszła do nas z rozłożonymi rękami i ucałowała każdego w policzek, jakbyśmy właśnie przybyli z dalekiej podróży.
Na stole leżał duży, kolorowy obrus, a na nim rozstawione były gliniane miski, miseczki i talerze. Obok każdego nakrycia – zero sztućców. Tylko położony obok ręcznik papierowy, jakby na pocieszenie. W centralnym miejscu stała ogromna taca z czymś, co przypominało szare naleśniki. Na nich poukładane były różne potrawy – gulasz z czerwonej soczewicy, coś zielonego i ostrego, niepokojąco przypominającego pastę do zębów, i mięso w jakimś ciemnym sosie.
– Siadajcie! – zawołała teściowa z dumą. – To jest injera. Tradycyjny etiopski chleb. Robi się go z tefu, fermentuje trzy dni i smaży bez tłuszczu. To wszystko, co widzicie, je się właśnie z tym.
Usiedliśmy grzecznie. Klara z trudem sięgała do stołu, więc podsunęłam jej poduszkę na krzesło. Barbara przycupnęła z drugiej strony stołu i z błyskiem w oku obserwowała nasze twarze.
– Mamo, a to się je rękami? – zapytał Andrzej z ostrożną miną.
– Oczywiście! Tak nakazuje tradycja – odpowiedziała z satysfakcją, jakby tylko czekała na to pytanie. – Tylko prawa ręka! Lewą się nie je, to niehigieniczne.
Spojrzałam na dłonie. Prawa, lewa – wszystko jedno. Już wiedziałam, że będzie zabawnie. Andrzej sięgnął po kawałek tej słynnej injery, oderwał trochę i niezgrabnie próbował nabrać mięsa. Część mu się wyślizgnęła i spadła z powrotem na tacę. Klara zaczęła chichotać.
– Spróbuj, Milenko – zachęciła Barbara. – To mięso jagnięce, duszone z berbere.
Zerknęłam na pastę i spróbowałam naśladować ruchy Andrzeja. Ciasto było kwaśne, gumiaste, a mięso... ostre. Naprawdę ostre. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie z emocji.
– No i? – zapytała Barbara z napięciem.
– Intrygujące – wydusiłam.
– Wciąga – dodał Andrzej z wysiłkiem, popijając wodą, której miał w szklance może pół łyka.
Barbara siedziała prosto jak struna i przyglądała się nam z dumą, czekając na komplementy. Klara nie jadła nic. Wodziła wzrokiem po stole i przyglądała się każdemu z nas, jakby próbowała zrozumieć, dlaczego nikt się nie uśmiecha. A przecież to miała być kulinarna podróż.
Byliśmy coraz bardziej głodni
W miarę upływu minut atmosfera przy stole robiła się coraz bardziej napięta. Barbara z zapałem opowiadała o kulturze Etiopii, o tym, jak ważne są wspólne posiłki, i że jedzenie rękoma to wyraz bliskości i zaufania. My, cała trójka, kiwaliśmy głowami, jednocześnie próbując zapanować nad tym, co działo się na naszych talerzach – a raczej tacach.
Gulasz z soczewicy był suchy i piekł w język, jakby ktoś przesadził z papryką. Ta zielona pasta o podejrzanym wyglądzie okazała się być czymś zbliżonym do zmielonego szpinaku z imbirem i czymś jeszcze, czego wolałam nie znać. A injera, która miała być niby chlebem, stawała się coraz bardziej gumowa i kwaśna, im dłużej leżała. Przypominała ściereczkę, którą zapomniano wyprać.
Andrzej dzielnie walczył z jedzeniem. Udało mu się złapać rytm: oderwać, nabrać, żuć z powagą i przełykać z uśmiechem. Ale z każdym kolejnym kęsem jego twarz stawała się bardziej napięta. Co jakiś czas patrzył na mnie wymownie, jakby pytał: „Damy radę jeszcze dziesięć minut?”.
Barbara zdawała się nie dostrzegać naszej konsternacji. Co chwila dodawała coś o procesie fermentacji, o tym, jak trudne było zdobycie odpowiednich przypraw, i jak bardzo starała się odwzorować oryginalne smaki. Widziałam, że czeka na wybuch zachwytów. Na to jedno zdanie: „Mamo, to niesamowite, lepsze niż w restauracji”.
– Jak wam smakuje ta pasta z fasoli? – zapytała nagle.
Zrobiło się cicho. Spojrzałam na Andrzeja, on na mnie. Klara nie odrywała wzroku od obrusu.
– Ciekawe – powiedział po chwili mój mąż.
– Intrygujące połączenie – dorzuciłam. Miałam wrażenie, że mówimy o jakimś obrazie współczesnej sztuki, a nie o kolacji.
Barbara pokiwała głową, ale nie wyglądała na zadowoloną. Widziałam po jej twarzy, że chciała więcej. Że chciała oklasków. A my? Myśmy już myśleli tylko o tym, jak nie poparzyć sobie języka.
W pewnym momencie Klara zaczęła się wiercić na krześle. Odsunęła się lekko od stołu i szepnęła mi do ucha:
– Mamo, ja jestem głodna…
Zrobiło mi się gorąco. Nie chciałam, żeby Barbara to usłyszała. Pochyliłam się do córki i odpowiedziałam cicho:
– Jeszcze chwileczkę, dobrze? Potem coś zjemy w domu.
Ale Klara już nie mogła usiedzieć spokojnie. Zerkała to na mnie, to na tacę, jakby próbując zrozumieć, dlaczego nikt nie je z apetytem. A Barbara… Barbara dalej mówiła. O tym, jak to w Afryce spożywa się wspólnie posiłki, dzieląc się nie tylko jedzeniem, ale i opowieściami. U niej w kuchni, jak w Afryce. Tyle że nasze opowieści były coraz bardziej milczące.
Andrzej próbował ratować sytuację. Zapytał o przyprawy, o tef, o to, czy można to wszystko zrobić bez fermentacji. Ale te pytania tylko podsycały entuzjazm Barbary, która z minuty na minutę stawała się coraz bardziej natchniona.
A my – coraz bardziej głodni.
To nas zaskoczyło
Nie minęło pięć minut, gdy Klara wstała od stołu, podeszła do swojego plecaka zostawionego w przedpokoju i wyciągnęła z niego kanapkę. Zwykłą bułkę z szynką i ogórkiem, zawiniętą w papier śniadaniowy. Usiadła z powrotem przy stole, rozpakowała ją z namaszczeniem i ugryzła pierwszy kęs, jakby to była najwspanialsza potrawa świata.
Zapanowała cisza. Barbara zamarła z ręką nad miską z pastą z bobu. Patrzyła na wnuczkę jak na zjawisko pogodowe, którego nie przewidziała.
Andrzej pierwszy wybuchnął śmiechem. Potem ja. Po chwili cała rodzina zanosiła się śmiechem, a Klara żuła swoją kanapkę z pełnym spokojem, zupełnie nieświadoma, że właśnie uratowała wszystkim wieczór.
– Czy to znaczy, że moja uczta nie smakuje? – zapytała Barbara, z nutą urażenia, ale też z błyskiem w oku.
– Mamo, to znaczy, że Klara właśnie znalazła ratunek – odpowiedziałam, śmiejąc się do łez.
Barbara westchnęła, spojrzała na injery, potem na swoją wnuczkę i... też się zaśmiała.
Klasyka zawsze się obroni
Barbara przez chwilę jeszcze udawała, że się obraziła. Skrzyżowała ramiona, uniosła brodę i teatralnie odsunęła się od stołu. Ale po chwili opadła z westchnieniem na krzesło i sama zaczęła się śmiać.
– No dobrze, widzę, że światowe smaki was nie porwały. To może… czas na klasykę? – rzuciła, zerkając na nas znad okularów.
– Mamo, pierogów nic nie pobije – odpowiedział Andrzej, z wyraźną ulgą.
– I schabowego z mizerią – dodałam.
Barbara spojrzała na nas, a w jej oczach pojawiło się coś, co rzadko pokazywała – ulga. Tak jakby sama wiedziała, że przesadziła, ale nie chciała się do tego przyznać. A teraz nie musiała. Klara z kanapką rozładowała atmosferę.
Teściowa zrobiła herbatę i podała ciasto, które upiekła dzień wcześniej – zwykły jabłecznik, bez cynamonu z Afryki ani sosów z mango. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać naprawdę. O tym, jak minął tydzień, co słychać u sąsiadów, gdzie pojedziemy razem na wakacje. Bez egzotyki. Zwyczajnie.
Barbara siedziała między mną a Andrzejem, sączyła herbatę i patrzyła, jak Klara, już najedzona, rysuje na serwetce uśmiechniętą twarz i podpisuje ją: „Klara, podróżniczka”.
– Może czas na kurs kuchni polskiej – mruknęła cicho Barbara. – Od podstaw.
Andrzej uśmiechnął się szeroko.
– Jeśli będą pierogi, to zapisujemy się razem z tobą.
Milena, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dla kasy związałam się ze starym grzybem i teraz pluję sobie w brodę. Koleżanki używają życia, a ja zmieniam pampersy”
- „Moja córka całkiem o mnie zapomniała. Sama popija matchę na Malediwach, a mnie stać jedynie na najtańszy salceson”
- „Mąż beztrosko romansował i myślał, że to się nigdy nie wyda. Zdradził go zapach słodkich perfum na kołnierzu marynarki”

