Reklama

Kiedy wychodziłam za Pawła, wiedziałam, że nie biorę ślubu tylko z nim, ale w pakiecie z jego matką. Teściowa od początku dawała nam jasno do zrozumienia, że jej zdanie jest najważniejsze, a my powinniśmy żyć tak, jak ona sobie to wyobraziła. Mąż natomiast zawsze bagatelizował jej zachowanie, twierdząc, że „ona tylko się troszczy” i „chce dla nas dobrze”. Ja jednak czułam się jak intruz we własnym domu, którego życie układają inni. Nie wiedziałam wtedy, że prawdziwa burza dopiero nadejdzie.

Zawsze pod jej okiem

Już od pierwszych dni naszego małżeństwa wiedziałam, że z teściową nie będzie łatwo. Wprowadziłam się do mieszkania Pawła, które tak naprawdę bardziej przypominało muzeum jej gustów niż nasz wspólny dom. Na każdym kroku czułam jej obecność – od firanek, które „koniecznie musiały zostać, bo są drogie”, po kubki z jej ulubionej porcelany, które zajmowały całą szafkę. Niby nie mieszkała z nami, ale pojawiała się prawie codziennie. Zawsze z tym samym, niby zatroskanym, ale w gruncie rzeczy krytycznym tonem.

– Może byś chociaż raz zrobiła porządek w tych szafkach? – mówiła, przesuwając dłonią po blacie kuchennym, jakby sprawdzała, czy wszystko lśni. – A te kwiatki to takie byle jakie, powinniście mieć storczyki, a nie jakieś badyle.

Mąż patrzył wtedy na mnie z pobłażliwym uśmiechem, jakby te uwagi były czymś normalnym.

– No co? Mama się zna na takich rzeczach, zawsze miała gust – mówił, a ja czułam, jak krew mi się gotuje.

Nie umiałam mu wytłumaczyć, że to nie była troska, tylko kontrola. Że teściowa nie przychodzi z miłości, ale z potrzeby narzucenia nam swojego sposobu życia. Paweł wzruszał ramionami, gdy prosiłam, żeby z nią porozmawiał.

– Przesadzasz – powtarzał w kółko. – Ona po prostu chce dla nas dobrze.

A ja się dusiłam. Każde jej wejście do mieszkania przypominało mi, że to nie jest mój dom, tylko jej przedłużenie. Czułam się obca.

Niby chciała dobrze

Były dni, kiedy naprawdę wierzyłam, że może to ja przesadzam. Że może rzeczywiście teściowa tylko chce pomóc, a ja niepotrzebnie się buntuję. Tylko że te „pomocne gesty” coraz częściej wchodziły w granice, których nikt nie powinien przekraczać. Potrafiła bez pytania otworzyć moją szafę i komentować, że mam za dużo ubrań, a jednocześnie, że „przydałaby się porządna sukienka, a nie te szmatki”. Wkładała nos w nasze zakupy, zaglądała do garnków, sprawdzała, co kupiłam w drogerii, i dorzucała swoje trzy grosze.

– A po co ci to? Przecież to za drogie. Ja w twoim wieku kupowałam najtańsze rzeczy i było dobrze – rzucała tonem, który miał mnie zawstydzić.

Kiedy próbowałam się odezwać, Paweł zawsze stawał w jej obronie.

– Kochanie, daj spokój, mama tylko doradza – mówił spokojnie, jakby nic wielkiego się nie działo. – Ona chce dla nas dobrze, przecież to nie jest złośliwość.

A ja czułam, że wariuję. Czy naprawdę wszyscy widzą w niej anioła, a tylko ja dostrzegam te szpileczki, które wbija mi przy każdej okazji? Czy to naprawdę ja byłam przewrażliwiona? Zaczęłam się wycofywać. Nie mówiłam Pawłowi, co czuję, bo nie widziałam sensu. Próbowałam nie reagować na jej komentarze, robić swoje, udawać, że mnie to nie rusza. Ale bolało. Coraz bardziej bolało.

Teściowa rządziła naszym życiem

Im dłużej trwało nasze małżeństwo, tym bardziej teściowa zaczęła się rozpychać w naszym życiu. Najpierw to były tylko drobne komentarze, później coraz śmielsze sugestie, a w końcu... podejmowanie decyzji za nas. Zaczęło się od rzeczy błahych – gdzie powiesić zasłony, jaki kolor ścian wybrać.

– Beżowe ściany? No co ty, dziecko, przecież to okropnie staroświeckie. Teraz wszyscy malują na szaro.

– Ale ja chciałam coś cieplejszego – próbowałam protestować.

– Nie rób sobie obciachu. To się robi dla gości, a nie dla siebie – mówiła z takim przekonaniem, że nawet Paweł przytakiwał jej głową.

Potem wtrącała się w większe sprawy. Kupiliśmy nową kanapę – jej się nie podobała. Wybrałam zasłony – źle, bo „przecież takie wzory wyszły z mody dziesięć lat temu”. Nawet kiedy chciałam po swojemu urządzić balkon, przyszła z naręczem pelargonii i powiedziała:

– Takie kwiaty to zawsze się sprawdzają. Nie będziesz przecież eksperymentować, jakbyś miała ogród botaniczny.

A mój mąż? Uważał, że to nic takiego.

– Przecież mama się zna. Lepiej posłuchaj, a nie marudź – mówił, kiedy próbowałam z nim o tym rozmawiać.

Czułam się jak mała dziewczynka, która musi prosić o pozwolenie na każdą decyzję w swoim domu. Powoli traciłam siebie, swoje poczucie wartości, swoją radość życia. W naszym małżeństwie zaczęła być trzecia osoba – jego matka. A ja? Ja coraz bardziej się w tym wszystkim gubiłam.

Przekroczyła kolejną granicę

Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, poczułam jednocześnie radość i przerażenie. Wiedziałam, że teraz nasze życie jeszcze bardziej się zmieni – nie tylko z powodu maleństwa, ale także... przez teściową. I nie myliłam się. Kiedy tylko ogłosiliśmy tę wiadomość, matka Pawła niemal przejęła pałeczkę dowodzenia.

– Musisz zmienić dietę. Zrezygnuj z tych dziwnych rzeczy, które jadasz – zaczęła pouczać od pierwszego dnia. – Powinnaś jeść więcej mięsa. I mniej słodyczy, bo dziecko się urodzi z alergią.

Nie prosiłam o jej porady, ale dostawałam ich cały czas więcej.

– Nie dźwigaj zakupów, ja ci zrobię listę, co masz kupować. Właściwie to najlepiej, jak ja ci sama będę robić zakupy, bo ty się nie znasz.

A Paweł? On tylko przytakiwał, że „mama ma doświadczenie” i „nie ma się co złościć”. Było coraz gorzej. Gdy przygotowywałam wyprawkę dla dziecka, teściowa przyniosła pudła pełne swoich starych rzeczy, mówiąc, że „po co wydawać pieniądze na nowe, skoro są takie ładne i porządne”. Kiedy protestowałam, Paweł mówił, że „przecież to tylko rzeczy”. A potem nadszedł moment, którego się obawiałam – poród. Gdy wróciliśmy do domu z maleństwem, teściowa pojawiła się u nas... z walizką.

– Nie poradzicie sobie sami – powiedziała z przekonaniem i rozsiadła się w salonie.

Poczułam, jakby ktoś wyrwał mi resztki wolności. Nie byłam już tylko żoną – teraz byłam matką, a obok mnie... teściowa, która wiedziała wszystko lepiej.

Byłam na skraju wytrzymałości

Dni z teściową w naszym domu zamieniły się w koszmar, którego nie byłam w stanie zatrzymać. Każdego ranka budziłam się z poczuciem przytłaczającego ciężaru. Teściowa była wszędzie – w kuchni, w salonie, przy łóżeczku naszego dziecka. Wchodziła do sypialni bez pukania, komentowała każdy mój krok.

– Nie kładź dziecka w tej pościeli, bo się przegrzeje. A co to za pajacyk? Taki za cienki. Przecież jest przeciąg, zamknij okno! – rzucała bez końca, kręcąc głową i cmokając z dezaprobatą.

Próbowałam rozmawiać z Pawłem.

– Musisz coś zrobić. Ona się wtrąca we wszystko. Ja już nie mogę... – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy w końcu odważyłam się przerwać tę grę pozorów.

Ale Paweł patrzył na mnie tak, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.

– Przecież mama nam pomaga. Zobacz, ile rzeczy robi. Gotuje, sprząta, pomaga przy małej. Jak możesz się na nią złościć?

Czułam, że ręce mi opadają. A kiedy powiedziałam, że nie czuję się komfortowo, że chcę mieć swój dom, swoją przestrzeń, usłyszałam od niego coś, co złamało mi serce:

– Nie rozumiem cię. Mama się stara, a ty masz wiecznie jakieś pretensje.

Płakałam wtedy cicho w poduszkę, kiedy on obok mnie zasypiał, przekonany, że wszystko jest w porządku. A ja powoli zaczynałam się wypalać. Byłam cieniem samej siebie, zmęczoną matką, żoną zepchniętą na dalszy plan. Coraz częściej łapałam się na tym, że zamiast cieszyć się z maleństwa, myślę tylko o tym, jak wyrwać się z tej pułapki.

Wszyscy przejrzeli na oczy

Przyszedł dzień, który zmienił wszystko. Mała miała wtedy pięć miesięcy. Zasnęłam zmęczona po kolejnej kłótni z Pawłem – o to, że teściowa znowu nakarmiła nasze dziecko czymś, czego nie chciałam, żeby jadło. Kiedy się obudziłam, usłyszałam krzyk teściowej.

Ona się dusi! – krzyczała, a ja zerwałam się na równe nogi, serce stanęło mi w gardle.

Mała krztusiła się. Była czerwona, z trudem łapała oddech. Nie pamiętam dokładnie, co robiłam – pamiętam tylko panikę, płacz, drżące ręce. Wzywaliśmy karetkę, a ja modliłam się w głowie, żeby wszystko było dobrze. Lekarze powiedzieli później, że to była reakcja alergiczna – na nowy produkt, który teściowa „niechcący” podała małej, bo „przecież tak się robiło za jej czasów”.

Kiedy wróciliśmy ze szpitala, byłam wrakiem. Spojrzałam na Pawła i powiedziałam spokojnie, choć głos mi drżał:

Albo ona, albo ja.

Patrzył na mnie długo, w milczeniu, a potem bez słowa odwrócił się i poszedł do kuchni. Nie odezwał się tego wieczoru ani słowem. Ale rano powiedział, że porozmawiał z mamą.

– Powiedziałem jej, że nie może tu mieszkać. Że potrzebujemy spokoju. Że ma wrócić do siebie.

Nie uwierzyłam, dopóki nie spakowała walizek i nie wyszła, trzaskając drzwiami. Dopiero wtedy poczułam, jakbym znowu mogła oddychać.

Minęły dwa lata. Nasze małżeństwo to nie bajka, ale przynajmniej teraz mamy swój dom. A Paweł? Myślę, że zrozumiał. Że to była granica, której nigdy nie powinniśmy byli przekraczać.

Magda, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama