„Teściowa wpadła na sylwestra jak królowa balu i wieczór diabli wzięli. Byłam zła, ale wtedy odpaliła prawdziwą petardę”
„Nasze sylwestrowe plany legły w gruzach. Czułam, że znowu muszę się ugiąć i z czegoś zrezygnować, jak zawsze. Że moje potrzeby są mniej ważne, bo przecież jego mama nie może być sama. A co ze mną? Czy ktoś pomyślał o tym, że ja też czegoś potrzebuję?”.

- Redakcja
To miał być wieczór idealny. Pierwszy taki od... właściwie nie pamiętam kiedy. Odkąd dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda, miałam cichą nadzieję, że wreszcie odzyskamy z Markiem choć odrobinę życia we dwoje. Bez wiecznych obowiązków, bez tłumów przy stole, bez planowania trzech rodzajów sałatek i wieszania balonów na żyrandolu.
Po raz pierwszy od lat postanowiliśmy spędzić Sylwestra tylko we dwoje. W domu. Bez przebieranek, bez karaoke, bez sąsiadów, którzy po północy tłoczą się w kuchni i wyjadają przekąski. Tylko ja i on. Mąż, z którym kiedyś potrafiliśmy przegadać całą noc i śmiać się z byle czego. Chciałam przypomnieć sobie, jak to było, zanim wszystko zaczęło się kręcić wokół innych.
Kupiłam butelkę czerwonego, hiszpańskiego. Dobrą. Taką z tych, które chowasz na specjalną okazję, a potem latami zapominasz, że leży na dnie barku. W lodówce chłodziła się tarta ze szpinakiem i fetą – Marek ją uwielbia. Zapaliłam świece. Założyłam sukienkę, której nie nosiłam od wesela kuzynki, bo zawsze było mi „szkoda tak po domu”.
W myślach widziałam już nas siedzących razem na kanapie, zasłuchanych w muzykę sprzed lat, z głowami opartymi o siebie, jak kiedyś. O północy – pocałunek. Nie z obowiązku, nie „bo trzeba”, ale z bliskości. Potrzebowałam tego jak tlenu. Nie miałam pojęcia, że mój wieczór marzeń już za chwilę pójdzie w diabły.
Plany legły w gruzach
Zaledwie skończyłam układać sztućce na stole, gdy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Marek wszedł do kuchni, rozpinając kurtkę, i zanim zdążyłam zapytać, gdzie był tak długo, rzucił od niechcenia:
– Mama wpadnie na wieczór. Smutno jej siedzieć samej.
Zamarłam, trzymając serwetki w dłoni.
– Teraz jej się zrobiło samotnie? A wcześniej? – spytałam chłodno, nie odwracając wzroku od stołu.
– No wiesz… Święta minęły, a Sylwester to jednak taki wieczór, że ciężko być samemu – odpowiedział, zerkając na mnie z niepewnym uśmiechem.
Nie odpowiedziałam. Usiadłam przy stole i zaczęłam poprawiać już dobrze ułożone serwetki, bo cokolwiek innego wymagałoby okazania emocji. A ja nie chciałam krzyczeć. Chciałam, żeby ten wieczór był inny. Spokojny.
W środku jednak buzowało. Nie tylko dlatego, że plany legły w gruzach. Czułam, że znowu muszę się ugiąć, jak zawsze. Że moje potrzeby są mniej ważne, bo „mama nie może być sama”. A co ze mną? Czy ktoś pomyślał, że ja też czegoś potrzebuję? Marek tymczasem zajął się rozkładaniem krzeseł, jakby wszystko było w porządku. Jakby nic się nie zmieniło.
Pomyślałam o wszystkich wieczorach, które spędziliśmy we troje tylko dlatego, że on nie potrafił powiedzieć „nie”. O jego matce, która zawsze pojawiała się wtedy, gdy zaczynaliśmy mieć czas tylko dla siebie. O jej głośnym śmiechu, komentowaniu wszystkiego i pytaniach, których nikt nie chciał słyszeć. Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Nie powiedziałam nic więcej. Nie miałam już siły.
Miałam ochotę wstać i wyjść
Zofia zjawiła się tuż po osiemnastej, jakby przez przypadek dokładnie na czas. Wparowała z siatką, w której, jak się później okazało, był jej ulubiony sernik i jakiś likier o nazwie, której nikt nie potrafił wymówić. Zostawiła torbę przy drzwiach i bez pytania zdjęła płaszcz.
– No to jestem! Co tam dobrego przygotowaliście? – rzuciła radośnie, całując Marka w policzek i klepiąc go lekko po ramieniu. Mnie ledwie musnęła spojrzeniem.
Weszła do kuchni jak do siebie. Otworzyła pokrywkę garnka, zajrzała do miski z sałatką.
– Oj, ja bym to jednak inaczej doprawiła – mruknęła, kręcąc nosem. – Ale trudno, jak już jest gotowe, to zjem. Nie będę wybrzydzać.
Usiadła przy stole, sięgnęła po widelec i jeszcze zanim zdążyłam podać talerze, zdążyła spróbować dwóch potraw. Jadła łapczywie, chwaląc niektóre rzeczy, ale też nie szczędząc uwag.
– A ten dip to kupny, prawda? – zapytała, a ja skinęłam głową, nie mając ochoty się tłumaczyć. – Wiedziałam. Smak taki… sklepowo-chemiczny. No ale ważne, że się staraliście.
Przysunęłam się do Marka i szepnęłam mu do ucha:
– To miał być nasz wieczór.
– Daj spokój, to tylko kilka godzin… – odpowiedział, nie patrząc na mnie.
Zofia w tym czasie już napełniła kieliszek, rozsiadła się wygodnie na naszej kanapie i zaczęła mówić o tym, jak bardzo w tym roku wszyscy ją zawiedli. Że sąsiedzi się nie odzywają, że kuzynka z Krakowa nie zaprosiła jej na święta, że telewizja schodzi na psy. Siedziałam z boku, próbując zachować spokój, ale miałam ochotę wstać i wyjść z własnego salonu.
Nie tak miało być. Cały ten wieczór był dla mnie ważny, nie tylko z powodu sylwestrowej daty, ale dlatego, że chciałam znów poczuć, że jestem dla Marka kimś więcej niż tylko żoną na pełen etat. Tymczasem jego matka siedziała tu jak królowa balu, a on nawet nie zauważał, jak bardzo mnie to boli.
Myślałam tylko o sobie
Zegar zbliżał się do dziesiątej. Zofia nalała sobie kolejną lampkę wina i poprawiła koc, którym się owinęła. W tle grała jakaś składanka przebojów z dawnych lat, a ona podśpiewywała pod nosem, fałszując przy tym niemiłosiernie. Siedzieliśmy razem, ale nikt nie rozmawiał. Marek coś dłubał przy telefonie, a ja patrzyłam w świece na stole, próbując nie wybuchnąć.
– Wszystko w porządku? – zapytała nagle Zofia. – Jakoś tak cicho siedzisz…
Unikałam jej wzroku. Pokręciłam głową, próbując się uśmiechnąć, ale czułam, że głos utknął mi w gardle. W oczach pojawiło się pieczenie. Nie chciałam płakać. Nie teraz, nie przy niej. Ale wtedy Zofia spuściła wzrok, pogładziła dłonią brzeg kieliszka i powiedziała ciszej:
– Wiem, że was zaskoczyłam. Ale to mój ostatni sylwester tutaj…
Podniosłam wzrok. Marek też zamarł w bezruchu.
– Jak to?
Zofia spojrzała na mnie, po czym na syna. Jej głos zadrżał lekko.
– Lecę do siostry, do Kanady. Na stałe. Bilet już kupiony, wylot za dwa tygodnie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam, że serce bije mi szybciej, jakby próbowało nadgonić to, czego nie rozumiem. Spojrzałam na Marka, który tylko powoli uniósł brwi, jakby nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. Zofia spuściła wzrok, po raz pierwszy tego wieczoru niepewna siebie. A ja… nie wiedziałam, co czuję. Przez głowę przetoczyło mi się wszystko naraz: ulgę, że wyjedzie. Smutek, bo jednak… to jego matka. I cichy wstyd, że przez cały wieczór myślałam tylko o sobie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć
Zaraz po północy, gdy petardy zaczęły rozświetlać niebo, Marek wyszedł na balkon, a Zofia poszła do łazienki. Wykorzystałam chwilę samotności i posprzątałam ze stołu. Gdy wróciła, spojrzała na mnie i skinęła głową w stronę kuchni.
– Możemy chwilę?
Weszłyśmy do pomieszczenia, gdzie zapach kolacji wciąż unosił się w powietrzu. Usiadła na stołku przy blacie, a ja stanęłam naprzeciwko niej.
– Dlaczego nie powiedziałaś nam wcześniej? – zapytałam, nie kryjąc już zmęczenia.
Zofia westchnęła i zaczęła obracać w palcach pierścionek, którego nigdy wcześniej nie widziałam.
– Bałam się. Że mnie ocenisz. Że Marek będzie miał pretensje. Że potraktujecie to jak ucieczkę.
– A nie jest tak?
Podniosła wzrok. Przez moment nie była już tą pewną siebie kobietą, która zawsze ma coś do powiedzenia.
– Może jest. Ale ja… ja nie chcę już być ciężarem. Całe życie coś udawałam. Że sobie radzę. Że mi wystarczy wasza obecność od święta. Ale wieczory są długie, ciche. Siostra od lat mnie zapraszała. Teraz jej mąż odszedł. Mówi, że może być nam raźniej razem.
Nie odpowiedziałam. W mojej głowie pojawiły się słowa, których nie wypowiedziałam nigdy głośno. Że mnie też czasem brakowało odwagi, by poprosić o chwilę sam na sam z mężem. Że zbyt długo traktowałam ją jak przeszkodę, nie jak człowieka. Zofia wstała, poprawiła sweter i powiedziała:
– Wiem, że nie zawsze było ze mną łatwo. Ale byliście jedyną rodziną, jaką miałam po śmierci męża. I chociaż może tego nie pokazywałam, to wiele dla mnie znaczyło.
Patrzyłam, jak wychodzi z kuchni, zostawiając mnie z uczuciem, którego nie potrafiłam nazwać.
Zrobiło mi się jej żal
Było już dobrze po pierwszej w nocy. Zofia zasnęła w salonie owinięta kocem, z książką opartą o poduszkę. Marek siedział przy stole i dopijał resztki z kieliszka. Podeszłam cicho, usiadłam naprzeciwko i przez moment tylko słuchałam, jak zegar tyka nad drzwiami.
– Wiesz… czasem mam dość twojej matki – powiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy.
– Wiem – odpowiedział bez zaskoczenia.
– Ale teraz… teraz mi jej szkoda.
Marek pokiwał głową. Przez moment wydawał się nieobecny, ale po chwili odezwał się cicho:
– Bałem się tego momentu. Że kiedyś naprawdę zostanie sama. Po ojcu długo dochodziła do siebie, chociaż się nie przyznawała. Wtedy to my byliśmy wszystkim, co miała. A ja… ja nie umiem jej odciąć. Nawet jeśli czasem powinienem.
Siedzieliśmy w ciszy. Za oknem huknęła kolejna petarda.
– Może powinnam była zapytać, jak się czuje. Może za często widziałam w niej tylko problem.
– Może. Ale to nie twoja wina – powiedział. – To nigdy nie było proste.
Pokręciłam głową. Nie szukałam usprawiedliwienia. Wiedziałam, że niektórych wieczorów nie da się cofnąć. I że niektóre uczucia, nawet jeśli miną, zostawiają ślad.
– Tylko… nie oczekuj, że nagle mi się wszystko odmieni – dodałam po chwili. – Nie zniknął żal, nie zniknęło rozczarowanie.
Marek odchylił się na krześle, jakby to wszystko rozumiał.
– Nie oczekuję.
To był ważny wieczór
Siedziałam przy oknie, patrząc na ciemne niebo rozświetlane ostatnimi fajerwerkami. Dźwięki wystrzałów odbijały się echem gdzieś w oddali, jakby wszystko działo się poza nami. Marek zasnął na kanapie, nie zdejmując swetra. Jego dłoń zwisała bezwładnie, a na twarzy malował się spokój, którego tak często mu brakowało.
Zofia leżała na fotelu, skulona pod kocem, z ręką opartą o ramię. Spała głęboko, może nawet spokojnie. Może pierwszy raz od dawna. Pomyślałam, że ten wieczór miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał być nasz. Cichy, spokojny, potrzebny. Miałam dostać coś, czego od dawna pragnęłam – chwilę tylko dla nas dwojga. A dostałam coś innego.
Nie było pocałunku o północy. Nie było tańca w salonie ani rozmowy o starych czasach. Ale wydarzyło się coś, co zostanie ze mną na dłużej niż romantyczne gesty i ładna muzyka. To nie był wieczór, który sobie wymarzyłam. Ale może to był wieczór, który był potrzebny. Może nie tylko mnie.
Bo choć nie padło wiele słów, to zrozumiałam jedno – czasem największe pożegnania nie mają formy uroczystych gestów. Czasem dzieją się w ciszy, między spojrzeniem a milczeniem. Czasem ktoś odchodzi tak, jak żył – niezauważalnie, z torbą pełną wspomnień, które nie zawsze byliśmy gotowi dzielić. A może właśnie tego było trzeba, by to docenić.
Anna, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na rodzinną Wigilię mój brat przyszedł tylko się najeść i wyszedł. Byłam na niego zła do czasu, aż poznałam powody”
- „Koperta z banku miała mi dać nadzieję na lepsze święta. A zostałam samotną matką z pustym kontem, długami i bez pracy”
- „Teściowa mieszała moje świąteczne dania z błotem. Gry ukroiłam jej kawałek makowca, nagle odebrało jej mowę”

