Reklama

Kiedy człowiek pracuje zdalnie, wydaje mu się, że zyskał coś w rodzaju prywatnego azylu. Taka była moja wersja wolności: kawa z mlekiem o poranku, kapcie zamiast skórzanych półbutów, kot zwinięty w kłębek na parapecie i święty spokój – przynajmniej w teorii. W praktyce wyglądało to trochę inaczej, bo od pewnego czasu do mojego biura coraz częściej wdzierała się... teściowa.

Nie, żeby była potworem. Ona po prostu miała ten nieodparty zwyczaj traktowania naszego domu jak własnego. Wpadała, kiedy chciała. Bez zapowiedzi, bez telefonu, bez pukania. Bo przecież „to też jej dom”. I pewnego dnia weszła trochę za daleko.

Wtedy powiedziałem dość. A ta historia zaczęła się od głupiego potknięcia o przedłużacz.

Poniedziałek o 10:12

– Tylko niech mi się nic nie wyłączy, tylko nie teraz… – mamrotałem do siebie, stukając w klawiaturę z szybkością, która spokojnie mogłaby zawstydzić pianolę.

Byłem w środku prezentacji. Godzina roboty bez zapisu, bo głupi ja – zaufałem autosave’owi. I wtedy usłyszałem ten dźwięk. Zgrzyt klamki, skrzypnięcie drzwi i znajome:

– Dzień dobry, kochanieńki!

Odruchowo spojrzałem na zegar. Dziesiąta dwanaście. Idealna pora na zawał.

– Mamo, mogłaś chociaż zadzwonić…

– Po co? Nie chciałam ci przeszkadzać – zdjęła płaszcz, jakby była u siebie.

Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, zrobiła krok do przodu – prosto w kłębowisko kabli, które miałem pod biurkiem.

– Ojej! – krzyknęła, a potem był trzask. Nie, nie jej kości. To był mój komputer.

Monitor zgasł.

– Nie… nie, nie, nie! – zerwałem się jak oparzony. – Halino, coś ty zrobiła?!

– No przecież niechcący. Jak można takie kable plątać pod nogami?

Bo to mój pokój pracy, nie trasa koncertowa dla seniorów!

Spojrzała na mnie z oburzeniem.

– To też mój dom. Nie zapominaj się, Szymon.

– Nie, nie jest to twój dom – odparłem ze złością. – To moje mieszkanie. A jak chcesz tu przychodzić, to najpierw proszę zapytaj, czy nie pracuję!

Zamilkła, ale już wiedziałem, że ta cisza to zapowiedź kolejnej burzy.

Telefon od żony

Po jej wyjściu usiadłem przy kuchennym stole z zimną kawą w dłoni. W głowie kręcił mi się kalejdoskop myśli: stracona robota, opóźnienie w projekcie, i ten idiotyczny argument: „to też mój dom”.

W południe zadzwoniła żona.

– Jak tam dzień, kochanie? – zapytała wesoło.

– Katastrofa. Twoja mama wpadła niezapowiedziana, potknęła się o kabel i wyłączyła mi komputer. Straciłem godzinę pracy.

– Serio? – zapadła cisza po drugiej stronie. – Ale… nic ci się nie stało?

– Mi nie, ale projektowi tak. I jeśli jeszcze raz usłyszę „to też mój dom”, to chyba się wyprowadzę.

– Ojej… – westchnęła. – Porozmawiam z nią.

– Nie, nie. Ja porozmawiam. Ale spokojnie.

Po południu usiadłem z notesem i długopisem. Przemyślałem wszystko. Wpada, kiedy chce, grzebie w szafkach, komentuje, że za mało soli w zupie, a do tego ten tekst, że to „jej dom”. Byłem cierpliwy przez pięć lat. Pięć.

Wieczorem, gdy żona wróciła z pracy, rzuciłem:

Musimy ustalić zasady. Twoja mama nie może tu wpadać bez zapowiedzi. Mam pracę. I mam dość.

– Myślisz, że się obrazi?

– Myślę, że i tak już się obraziła – mruknąłem. – Ale ja mam dość czekania, aż skończy komentować rośliny na balkonie, żeby móc się skupić na kliencie z Londynu.

– Dobrze. Ustalmy reguły. Ale… delikatnie, proszę.

– Delikatnie. Jak zwykle. Ale stanowczo.

Rozmowa „rodzinna”

Umówiliśmy się na sobotę. Żona zaprosiła matkę „na kawkę i ciasto”. Ja wiedziałem, że to nie będzie ani o kawie, ani o cieście. Usiadłem przy stole z miną grobową, a teściowa – jak zwykle – rozgościła się z gracją księżniczki.

– No to co tam u was, dzieci? – zagaiła, sypiąc cukier do herbaty.

– Mamo – zaczęła spokojnie moja żona. – Chcemy pogadać o czymś ważnym.

– Tak? Nie jestem chora, jeśli o to chodzi. Wyniki mam jak ta lala.

– Nie o to chodzi – wtrąciłem. – Chodzi o wizyty. Twoje wizyty, mamo.

Zmarszczyła brwi.

– Moje?

– Tak. Ostatnio przez przypadek odłączyłaś mi komputer w trakcie pracy. Straciłem ważny projekt.

– Oj tam, jeden dokument… Przecież przeprosiłam.

To nie pierwszy raz. Wpadasz bez zapowiedzi, kiedy akurat mam spotkanie z klientem, nagrywasz stories w kuchni, bo „ładne światło”... A to jest moje miejsce pracy. Mój dom.

– Twój? – uniosła brew. – A twoja żona to niby gdzie mieszka?

– Mieszkamy razem. Ale nie jesteśmy pensjonatem ani centrum otwartych drzwi. Potrzebuję spokoju do pracy. Wystarczy telefon przed wizytą. Ot, tyle.

– Aha… czyli teraz muszę się umawiać na spotkania z własną córką?

– Mamo – wtrąciła żona łagodnie – to naprawdę nic wielkiego. Po prostu chcemy trochę prywatności.

– Prywatności! Własna matka na ganku przeszkadza, bo pan biznesmen teraz zdalnie robi karierę…

– Tak, robi – powiedziałem. – I właśnie dlatego od dziś nie wpuszczam nikogo bez zapowiedzi. Nawet królowej matki.

Chodzi o zasady

W poniedziałek rano pierwszy raz od miesięcy pracowałem w absolutnej ciszy. Kawa miała idealną temperaturę, a kot wyjątkowo nie zrzucał nic z parapetu. Nawet kalendarz w komputerze wydawał się jakoś bardziej uporządkowany.

Telefon zadzwonił tuż po jedenastej. Spojrzałem na ekran – teściowa.

Westchnąłem i odebrałem.

– Dzień dobry.

– Dla mnie nie taki dobry – odparła lodowatym tonem. – Przejeżdżałam właśnie obok i pomyślałam, że wpadnę z sernikiem. Ale nie, nie. Przecież teraz trzeba mieć specjalne zaproszenie, żeby wejść do własnej córki.

– Nie trzeba zaproszenia. Wystarczy telefon, tak jak teraz.

– To jest po prostu… przykre, Szymonie. Ty mnie nie lubisz, prawda?

Zacisnąłem zęby.

– To nie ma nic wspólnego z lubieniem. Chodzi o zasady współżycia i szacunek do mojej pracy.

– Bo kiedyś ludzie nie potrzebowali „szacunku do pracy”, tylko się po prostu odwiedzali.

– Kiedyś nie było spotkań na z menedżerem z Australii na łączach internetowych. Teraz są. I potrzebuję ciszy.

– No dobrze, nie będę ci przeszkadzać. Ale wiedz jedno: ja nie potrzebuję kalendarza, żeby pamiętać, gdzie jest moje miejsce.

– I ja też już wiem, gdzie jest granica mojego spokoju. Do usłyszenia.

Rozłączyłem się i... poczułem ulgę.

Dwie godziny później żona wysłała mi wiadomość: „Mama obrażona. Mówi, że więcej nie przyjdzie. Odpisałam: ‘Ok’. I co teraz?”

Wysłałem jedno słowo: „Spokój”.

Pakunek na wycieraczce

Minął tydzień. Tydzień, w którym nikt nie zrzucił mi prania na klawiaturę, nie wcisnął mi w rękę woreczka z burakami „bo były tanie” i nikt nie komentował, że „takie to zimne te twoje obiady z pudełka”. Cisza. Spokój. Raj.

W sobotę po południu wróciłem z zakupów, a na wycieraczce leżało coś, czego się nie spodziewałem: ciasto. Z karteczką. „Dla Szymona. Mama H.”.

Wsunąłem pakunek do środka, obejrzałem z każdej strony. Nic nie wybuchło. Ciasto wyglądało jak sernik. Pachniało nawet ładnie.

Żona zastała mnie w kuchni, gdy kroiłem kawałek.

– No i? Próbowałeś już? – zapytała z lekkim uśmiechem.

– Myślisz, że nie dodała nic... dziwnego?

– Mama? – zaśmiała się. – Tylko więcej cukru niż przepis przewiduje.

– Dostałem to na wycieraczce. Bez wchodzenia. Bez dzwonienia. Nawet nie zapukała.

– A mówiłam ci, że się z czasem dostosuje. Mama jest uparta, ale niegłupia.

– Czyli... co? Będzie zostawiać wiadomości pod drzwiami jak w tajnych służbach?

– Może i lepiej. Czasem tak jest wygodniej.

Zjadłem kawałek. Smakował lepiej niż zwykle.

– Powiem ci coś – mruknąłem. – Jeśli to tak ma wyglądać nasza nowa relacja, to ja to biorę w ciemno. Cisza, sernik i zero niespodzianek.

– Spokój ma swoją cenę. Ale czasem wystarczy mała granica. Albo... klucz w kieszeni.

Oboje się uśmiechnęliśmy. Bo granica została ustalona. A cisza – miała smak wanilii i twarogu.

Zmiany zmiany

Od tamtej pory teściowa zaczęła... się zmieniać. Dzwoniła, zanim się zjawiła. Zostawiała domowe jedzenie pod drzwiami jak kurier z sercem. A kiedy już przychodziła – najczęściej zaproszona – zachowywała się, jakby naprawdę była gościem, a nie samozwańczą właścicielką terenu.

Zdarzyło się nawet, że zapytała:

– Szymon, mogę usiąść tutaj przy twoim biurku? Wygląda, jakby tu się działy ważne sprawy.

– Możesz, ale nie podłączaj niczego, dobrze?

– Jasne – odparła. – Aż tak źle mnie wspominasz?

Spojrzałem na nią z przekąsem, ale bez złości.

– Powiedzmy, że ten dzień z przedłużaczem zapisał się złotymi zgłoskami w historii rodzinnej.

– No dobrze. Już nie będę się potykać, obiecuję. Chociaż ten kabel dalej wystaje.

– To specjalnie. Na odstraszanie intruzów.

Zaśmiała się. I pierwszy raz pomyślałem, że może się jednak da z nią żyć. Z dystansem. Z granicami. I z zasłoniętym wizjerem.

Wieczorem żona zapytała:

– Myślisz, że mama się zmieniła?

– My na pewno się zmieniliśmy. Pokazaliśmy, że mamy prawo do swojego życia. To wystarczy.

Spojrzała na mnie ciepło.

– Cieszę się, że to przetrwaliśmy bez wojny.

– Nie było wojny. Była tylko rewizja traktatu granicznego.

I chociaż czasem jeszcze słyszę od niej „To też mój dom”, to teraz potrafię odpowiedzieć:

– Może i twój... ale w moim kalendarzu.

Szymon, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama