Reklama

Kiedy mówią, że małżeństwo zawiera się nie tylko z partnerem, ale i z jego rodziną, nie żartują. Jako młoda dziewczyna, pełna wiary w świat i ludzi, byłam pewna, że wcale tak nie jest. Wierzyłam, że miłość wszystko zwycięży, a mój związek będzie zależny tylko ode mnie i od mojego partnera. Bo czemu niby to ktoś inny miałby decydować o naszych decyzjach i szczęściu? Ależ byłam naiwna.

Z Rafałem znaliśmy się dobre kilka lat. Początkowo byliśmy typowo studencką parą. Poznaliśmy się na domówce u mojej kumpeli z roku. Podczas imprezy świetnie nam się gadało, dlatego wymieniliśmy się numerami telefonów. Później były pierwsze randki w kinie i w ulubionej pizzerii tuż przy moim akademiku, wyjścia na koncerty, weekendowe wypady za miasto.

Uczyliśmy się żyć razem

W kolejnym roku wynajęliśmy wspólne mieszkanie. To znaczy wtedy jeszcze nie było nas stać na samodzielność, dlatego były to dwa pokoje na spółkę z moją koleżanką i jej chłopakiem. W takim gronie mieszkało nam się całkiem fajnie. Owszem, przebywanie ze sobą na niewielkiej przestrzeni rodziło pewne konflikty, ale nie potrafiliśmy długo się do siebie nie odzywać.

Powoli uczyliśmy się dzielenia obowiązków. Gdy ja akurat przygotowywałam się do trudnego kolokwium czy egzaminu, a Rafał miał luźniejszy czas, to on sprzątał kuchnię i łazienkę, ogarniał nasz pokój, robił zakupy, gotował dla nas jakiś prosty obiad. Najczęściej spaghetti lub ryż z kurczakiem. Gdy on podłapał akurat dodatkowe zlecenie i potrzebował na nie czasu, ja zajmowałam się domowymi sprawami. Wydawało mi się, że etap wzajemnego docierania się mamy już dawno za sobą.

Myślałam dość naiwnie

W pewnym momencie przekonałam się jednak, że nie wszystko zależy tylko od nas samych. Wokół nas są jeszcze inni ludzie. A jednym z nich jest moja przyszła teściowa – Hanna. Ta apodyktyczna kobieta zdążyła zajść mi za skórę szybciej ,niż powiedziałam słynne: „przysięgam ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską”.

Zanim poznałam Hankę, miałam naiwne wyobrażenie o relacjach synowych z matkami mężów. Owszem, gdzieś tam w tle, od dalekich kuzynek czy sąsiadek, słyszałam o konfliktach pokoleniowych i walce o wpływy. Ale to działo się, gdy synowa wprowadzała się do domu teściów i w jednej kuchni zaczynało być za ciasno dla dwóch gospodyń.

Mnie takie relacje kojarzyły się głównie z serialami. Naiwnie wyobrażałam sobie, że wystarczy odrobina chęci i dobrej woli, żeby panie stały się dobrymi przyjaciółkami. Myślałam, że plotkują wspólnie przy cieście, chodzą razem do kosmetyczki, a w razie czego kochająca babcia będzie zawsze pod ręką i przypilnuje wnuków, gdy młodzi małżonkowie chcą wyjść do kina czy na kolację w restauracji. Może i taka teściowa czasami bywa nieco wścibska, ale ma serce na dłoni i zawsze poratuje w razie potrzeby. Eh, naiwności!

Moje zderzenie z rzeczywistością było… no cóż, powiedzmy: spektakularne. A wszystko przez jeden, niepozorny klucz. Bo to właśnie od niego wszystko się zaczęło.

Teściowa była częstym gościem

Hanka była typem osoby, która uważała, że „dom to miejsce dla rodziny”. A ta rodzina, oczywiście, to nie tylko ja i Rafał, ale także ona. I nie przeszkadzało jej kompletnie, że to jest dom mój i Rafała, a niej jej własny. W ogóle nie wzięła pod uwagę tego, że jej synek dawno już zdążył dorosnąć, skończyć studia, zacząć zarabiać na siebie, spłacać kredyt za własną nieruchomość i się ożenić. I że od chwili ślubu to właśnie żona jest dla niego najbliższą rodziną. Owszem, matce też trzeba pomóc czy zaprosić na święta, ale nie może ona całkowicie zdominować związku i decydować o wszystkim, co dzieje się pomiędzy młodymi małżonkami.

Przyszła do nas w odwiedziny z szarlotką, bo „akurat była w okolicy”. Bez uprzedzenia. Ale skoro była w pobliżu, to niby czemu miałaby nie wpaść? No przecież nie zrobię jej afery o to, że wypadałoby wcześniej się zapowiedzieć, prawda? Wyszłabym wtedy na zarozumiałą i niegościnną. Ona jednak skwapliwie zaczęła wykorzystywać okazję i wpadała do nas coraz częściej. Zwykle bez zapowiedzi lub po prostu dzwoniła pięć minut przed z informacją, że „będzie przejazdem, to wpadnie na herbatę”. Za chwilę był dzwonek do drzwi, a ja lub mąż posłusznie dreptaliśmy, żeby jej otworzyć. Aż któregoś dnia nie zadzwoniła wcale.

Miała klucze

Po prostu weszła. Jak, skoro ja od zawsze mam nawyk przekręcania zamka w drzwiach tuż po przekroczeniu mieszkania? Tak byłam uczona od dzieciństwa i tak robię do tej pory. Hanna musiała więc otworzyć nasze drzwi swoim własnym kluczem.

– Cześć! To tylko ja! – zawołała radośnie z przedpokoju, kiedy właśnie wychodziłam spod prysznica, owinięta w ręcznik i z maseczką na twarzy.

Zamarłam. Bo przecież ona nie powinna mieć zapasowego klucza. A przynajmniej ja tak myślałam. Prawda okazała się jednak inna. I brutalna. Rafał dorobił jej bowiem klucz na tzw. wszelki wypadek. No przecież musi mieć do nas swobodny dostęp, prawda? Na przykład w razie trzęsienia ziemi, tsunami, ataku zombie lub nagłej potrzeby sprawdzenia, czy w lodówce nie leży przeterminowany jogurt truskawkowy.

– Kochanie, to tylko klucz – tłumaczył mi potem mąż, próbując mnie objąć. – Mama się tak o nas martwi – dodał głosem małego chłopczyka, który zupełnie nie pojmuje, że jego zachowanie było niewłaściwe.

Martwi? Jeśli tak wygląda jej zamartwianie, to strach pomyśleć, co by zrobiła, gdyby naprawdę się przejęła. Wparowała tutaj z oddziałem straży pożarnej w niedzielny poranek? A może wezwała gwardię narodową, bo jej ponad trzydziestoletni synek przez pół godziny nie odpisał na SMS-a?

Tego było za wiele

Najgorsze jednak dopiero miało nadejść. I nadeszło. Była sobota, godzina 10:30, leniwy poranek po bardzo udanym wieczorze. Rafał i ja, w objęciach, pogrążeni w… nazwijmy to bezruchu, słyszymy klik. Klik. Klucz w zamku się przekręcił.

– To pewnie mama – szepnął Rafał, z przerażeniem w oczach.

– Nie żartuj. Rafał, niech to będzie dowcip.

Nie był. Drzwi otworzyły się z hukiem, a Hanka wparowała do mieszkania, niosąc siatkę z zakupami.

Przyniosłam wam świeże bułki! I… o rety! – stanęła w drzwiach naszej sypialni.

Nikt nie krzyczał. To był ten rodzaj ciszy, który piszczy w uszach. Na nocnej szafce stały kieliszki po winie, które wczoraj piliśmy po kolacji i nadpalone świeczki zapachowe, które rozstawiłam, że stworzyć bardziej romantyczną atmosferę. Ubrania były rozrzucone na podłodze w nieładzie. Gdzieś pomiędzy koszulką i spodniami Rafała plątał się mój koronkowy stanik w bordowym kolorze. Ja owinięta kołdrą po uszy, Rafał wyglądający, jakby zaraz miał zemdleć, a Hanka z siatką, z której wypadł pomidor.

– Matko jedyna, dzieci! – jęknęła w końcu.

Nie miałam siły przypominać jej, że oboje już skończyliśmy trzydzieści lat. Że jesteśmy małżeństwem. No i że to jednak wcale nie ona mnie wychowywała.

Miarka się przebrała

Po tym spektaklu nie dało się już udawać, że wszystko jest w porządku. Hanka poczuła się obrażona, bo przecież chciała dobrze i przyniosła świeże pieczywo na śniadanie. Rafał robił za dyplomatę, a ja… No cóż, ja zaparzyłam sobie melisę i zaczęłam planować, jak odebrać jej ten nieszczęsny klucz. Nie było łatwo. Teściowa była bowiem obrażona, że „ją wykluczamy”, że „ona tylko chciała pomóc” i że „zła synowa ustawia synka przeciwko matce”. Ale tym razem nie dałam się zmanipulować i się nie wycofałam.

– Haniu – powiedziałam stanowczo podczas rozmowy przy herbacie. – Albo oddajesz klucz, albo od teraz, jeśli chcesz nas odwiedzić, dzwonisz domofonem. I dajemy ci znać, kiedy możesz wejść. Patrzyła na mnie, jakbym zaproponowała jej wyprowadzkę na Marsa.

Matylda, ty aby nie przesadzasz?

– Uwierz mi – westchnęłam – po tym, co zobaczyłaś w sobotę, to ja mogłabym zadzwonić po egzorcystę. Ale jestem łaskawa. Wystarczy, że oddasz ten nieszczęsny klucz.

A jednak się udało

Klucz oddała. Z wielką łaską i teatralnym gestem, jakby oddawała koronę samej Królowej Matce. Ale oddała. A Rafał? W końcu zrozumiał, że granice w małżeństwie to nie fanaberia, a zwyczajna konieczność.

– Kochanie – powiedział po wszystkim. – W sumie to i ja nie czułem się komfortowo. Może teraz będzie normalniej?

– Pewnie. Oczywiście pod warunkiem, że nie dorobisz jej nowego kompletu – uśmiechnęłam się.

Czasami zastanawiam się, ile kobiet przechodziło przez podobne „kluczowe” historie. Ile z nas udaje, że to nic takiego, że „to tylko mama męża”. Ale wierzcie mi: granice to świętość. I nawet, jeśli trzeba o nie walczyć w piżamie, z kołdrą do brody i z czerwonymi ze wstydu uszami, to naprawdę warto. Bo jeśli nie postawicie ich odpowiednio wcześnie, to teściowa postawi wam poprzeczkę odwiedzin tak nisko, że pewnego dnia wparuje wam prosto do sypialni w najbardziej nieoczekiwanym momencie.

Matylda, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama