Reklama

Odkąd wyszłam za Michała, wiedziałam, że zyskuję nie tylko męża, ale i jego matkę – Grażynę. Na początku próbowałam się dostosować, uśmiechałam się, zgadzałam na wszystko i znosiłam jej kąśliwe uwagi. Miałam nadzieję, że z czasem się do mnie przekona. Mijały jednak lata, a jej krytyka tylko narastała. Wszystko robiłam źle: gotowałam, sprzątałam, ubierałam się nie tak, nawet mówiłam nie tak. Michał… on zawsze stał z boku. Aż w końcu przyszedł dzień, w którym powiedziałam: dość. I wtedy wszystko się zmieniło – bardziej, niż się spodziewałam.

Zawsze miała coś do powiedzenia

– Torebkę to ty mogłabyś sobie jakąś porządną kupić – usłyszałam, zanim jeszcze zdjęłam buty w przedpokoju.

Grażyna, jak zwykle, przywitała mnie w swoim stylu. Bez „dzień dobry”, bez „jak się masz”, za to z oceną mojego wyglądu, stylu lub ogólnej życiowej nieporadności. Michał stał za mną z siatkami z zakupami, ale nawet nie zareagował. Wzruszył tylko ramionami i wszedł do salonu.

– Mnie ta torebka pasuje – odpowiedziałam spokojnie.

– Pasuje do czego? Do ciebie? – skrzywiła się Grażyna. – No, może. Ale ja bym się z taką nie pokazała ludziom.

Poczułam, jak we mnie wrze. Ale jak zwykle – uśmiechnęłam się grzecznie. To był nasz sobotni rytuał. Przyjazd do jego mamy na obiad, półtorej godziny drobnych złośliwości, potem zupa, drugie danie i szybki powrót do domu, gdzie Michał rzucał się na kanapę z piwem, a ja zmywałam, bo „przecież mama tyle się napracowała”.

Zawsze miałam coś nie tak. Za chuda. Za gruba. Za cicho mówię. Za głośno się śmieję. Pracuję za dużo. Albo nie wystarczająco. Nie używam lnianych serwetek. Nie prasuję pościeli. Grażyna miała cały katalog moich wad. Michał milczał. A ja udawałam, że mnie to nie rusza. Tyle że to nie była prawda. Już wtedy coś się we mnie kruszyło.

– Zrobiłam ci herbatę – powiedziała, podając mi filiżankę. – Z cukrem, bo wiem, że ty tak wszystko słodkie musisz mieć. Jak dzieciak.

Uśmiechnęłam się. Ale w środku byłam gotowa wybuchnąć.

Pod skórą wrzało

Najgorsze było to, że Michał naprawdę tego nie widział. Albo nie chciał widzieć. Kiedy po jednym z takich obiadów powiedziałam, że jego mama znowu mnie obraziła, wzruszył ramionami.

– Oj, daj spokój. Taka już jest. Nie robi tego złośliwie.

– Nie robi?! – nie wytrzymałam. – Michał, ona mówi do mnie jak do idiotki. Przecież słyszałeś!

– No... może trochę przesadza, ale przecież to tylko słowa. Nie przejmuj się.

„Nie przejmuj się” – najgorsze, co można usłyszeć, gdy ktoś cię rani. Z czasem nauczyłam się przewidywać, czego się spodziewać. Gdy ubrałam sukienkę – mówiła, że się stroję jak na dyskotekę. Gdy poszłam w jeansach – że wyglądam jakbym poszła na plac zabaw. Kiedy zrobiłam ciasto, „przypadkiem” zapomniała go wyjąć z lodówki. A potem pochwaliła się, że „na wszelki wypadek upiekła swoje”.

Czasem czułam się, jakbym rywalizowała z kobietą, która nigdy nie chciała mnie w tej rodzinie. I coraz trudniej było mi udawać, że to wszystko nic dla mnie nie znaczy. Że jestem ponad to. Bo nie byłam. Brałam to do siebie. Codziennie coraz bardziej.

– Ona cię po prostu testuje – mówiła moja koleżanka Magda. – Może chce sprawdzić, ile wytrzymasz.

– Ja nie jestem sprzętem AGD – odpowiedziałam gorzko.

To nie były testy. To było systematyczne deptanie mnie, a ja z każdą sobotą byłam coraz bardziej zniszczona. I coraz bardziej wściekła. Ale nie na nią – na siebie. Że pozwalałam, że nie umiałam powiedzieć „dość”.

Ten jeden wieczór przelał czarę

To był zwykły, szary wtorek. Wracałam z pracy zmęczona, marząc tylko o herbacie i ciszy. Ledwo zamknęłam za sobą drzwi, usłyszałam znajomy dźwięk telefonu.

– Cześć, Justyna – rozległ się chłodny głos Grażyny. – Michał nie odbiera, więc dzwonię do ciebie. Upiekłam sernik. Przyjedźcie dzisiaj, chciałam z wami porozmawiać.

Ja nie chciałam. Całą sobą chciałam odmówić. Ale jak zawsze – zgodziłam się. Bo Michał powiedział, że to „tylko chwilka” i że mama „miała ostatnio zły dzień”. Weszliśmy do jej mieszkania o 18:10. Sernik już leżał pokrojony, herbata w kubkach parowała. Grażyna siedziała naprzeciwko mnie i patrzyła jak sędzia.

– Wiesz – zaczęła, mieszając łyżeczką z precyzją chirurga – jak się patrzy na wasze małżeństwo, to człowiek się zastanawia, czy to się wam w ogóle udało.

Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył w twarz.

– Jak to? – zapytałam, głosem tak spokojnym, że sama się zdziwiłam.

– No bo Michał schudł. Mówi, że stres w pracy, ale może to też wina atmosfery w domu?

Michał milczał. Jadł sernik. Jak gdyby nigdy nic.

– Wystarczy – powiedziałam wtedy. Spokojnie, cicho. – Nie będę już tu przychodzić.

– Słucham?! – uniosła brwi.

– Nie chcę więcej słuchać, że wszystko robię źle. Mam tego dość. Koniec.

– To może Michał powinien sam się zastanowić, z kim żyje – rzuciła lodowato.

A on? On siedział. Nic nie powiedział. Złamał mnie wtedy nie ona – tylko on.

Przekroczyli moją granicę

Od tamtego wieczoru nie pojechałam już do niej ani razu. Michał próbował to bagatelizować.

– No weź, była trochę ostra, ale to przecież moja matka. Nie możesz jej po prostu unikać.

– Mogę. I będę – odpowiedziałam twardo. – I chcę, żebyś to uszanował.

Z początku myślałam, że zrozumiał. Był cichy, jakby przestraszony, chodził wokół mnie na palcach. Ale minął tydzień i dostałam od niego SMS: Mama zaprosiła nas na obiad w niedzielę. Mam nadzieję, że się ogarnęła. Jedziemy?

Nie odpisałam. Wrócił wieczorem zły.

– Serio? Nawet nie odpiszesz?

– Nie pojadę. Powiedziałam to bardzo wyraźnie.

– Ona to źle znosi, Justyna. Przez ciebie mamy napiętą atmosferę w rodzinie.

– Nie przeze mnie. Przez to, że od lat pozwalaliśmy jej na wszystko. Ja już nie chcę.

Patrzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz w życiu zobaczył.

– Zmieniasz się.

– Nie. Po prostu przestałam udawać, że wszystko mi pasuje.

Nie przyszedł do łóżka tej nocy. Spał na kanapie. Następnego dnia wyszedł wcześniej. W sobotę powiedział, że jedzie sam do matki, że „może sobie to jeszcze przemyślę”. Nie przemyślałam. Posprzątałam mieszkanie, zrobiłam sobie spaghetti i włączyłam film. Było cicho. I… dobrze. Po raz pierwszy od dawna nie czułam ciężaru w żołądku. Czułam, że w końcu mam prawo do spokoju. I że ta granica, którą postawiłam, była nie tylko konieczna. Była słuszna.

Wybór, którego nie przewidziałam

W poniedziałek po pracy Michał spakował dwie torby. Siedziałam przy stole, jadłam kolację, kiedy wszedł do kuchni z kluczami w dłoni.

Przenoszę się do mamy – powiedział bez żadnych emocji. – Na razie.

– Rozumiem – odparłam cicho. Nawet nie drgnęłam.

– Nie mam ochoty być między młotem a kowadłem. Ty się obraziłaś, ona też. A ja mam dość tej wojny.

Wziął torby i wyszedł. Ot tak. Bez krzyków, bez łez, bez pożegnania. Usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwiami i nagłą, nieprzyzwoitą ciszę. W pierwszej chwili pomyślałam: On serio poszedł? A potem… poczułam ulgę. Zadzwoniła Magda, kiedy dowiedziała się od wspólnej znajomej, że Michał się wyprowadził.

– I co teraz? – zapytała zaniepokojona. – Będziesz go ściągać z powrotem?

– Nie. Nie mam już siły walczyć o człowieka, który nie stanął za mną ani razu.

Dopiero wtedy do mnie dotarło, że nie straciłam męża – straciłam iluzję. Przez lata udawałam, że jestem szczęśliwa, że jego obojętność mnie nie rani. Ale raniła. Bolało mnie każde jego milczenie, każde przyzwolenie na upokorzenia. Wieczorem zrobiłam sobie gorącą kąpiel, nalałam kieliszek wina i usiadłam z książką. I choć moje małżeństwo właśnie się sypało, po raz pierwszy od dawna czułam się bezpiecznie. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale wiedziałam jedno: już nigdy nie pozwolę nikomu, żeby mówił mi, kim jestem i ile jestem warta.

Spokój, na który zasłużyłam

Minął tydzień, potem drugi. Michał się nie odzywał. Nie było żadnych dramatów, płaczliwych telefonów, prób powrotu. Po prostu zniknął z mojego życia, jakby nigdy go w nim nie było. I wiecie co? To było najlepsze, co mógł dla mnie zrobić. Na początku było dziwnie. Rano parzyłam tylko jedną kawę. Nikt nie wracał wieczorem z pracy. W lodówce robiło się pusto wolniej, pralka pracowała rzadziej, a cisza w mieszkaniu była gęsta i nowa. Ale z każdym dniem ta cisza stawała się sprzymierzeńcem. Przyjacielem. Odpoczynkiem.

Zaczęłam słyszeć własne myśli. Czytać książki, które leżały nietknięte przez miesiące. Gotować dla siebie – nie po to, żeby kogoś zadowolić. W weekendy spałam dłużej, bez stresu, że trzeba jechać „do mamy”, jakby to była niepisana umowa małżeńska. Ludzie pytali, czy to już koniec. Mówili, że może jeszcze się ułoży. Ale ja wiedziałam, że wszystko się właśnie układa – tyle że po nowemu. Po mojemu.

Nie mam już męża. Nie mam też teściowej, która zatruwała mi każdy weekend. Ale mam spokój. Mam siebie. Mam granice, których nie pozwolę już nikomu przekraczać. Nauczyłam się, że czasem największy krok do przodu to ten, który robimy… w stronę drzwi. Dziś wiem, że nie każda relacja jest warta ratowania. I że czasem lepiej być samą niż z kimś, kto nie stoi po twojej stronie. Nie żałuję. Ani trochę.

Justyna, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama